Za kilka tygodni startuje karnawał. Jak karnawał, to bale.
Jak bal, to – wiadomo – Kopciuszek staje się osobą bardzo pożądaną. Nic
dziwnego, że właśnie zimą nachodzi mnie chętka na testowanie takich właśnie Kopciuszków
optyki. Z pozoru nie wartych zainteresowania, słabo reklamowanych przez
producentów, dla niepoznaki kryjących się na niskich półkach cenowych, ale
znacznie zyskujących po bliższym poznaniu. W ten sposób rok temu „odkryłem”
świetnego Canona EF-S 10-18 mm f/4.5-5.6 IS STM (TEST),
a kolejne dwa lata wcześniej Panasonica 25 mm f/1.7 (TEST).
Tej zimy postanowiłem przetestować jeszcze tańszy i jeszcze
bardziej niepozorny obiektyw. Teraz przyszło mi do głowy, że trudno nawet
nazwać go Kopciuszkiem. On był tylko jeden, a 50/1.8 STM Canona to taki „wróbel
galaktyki” – kto czytywał Konrada Fiałkowskiego, ten wie. Tych najnowszych pięćdziesiątek Canona używa mnóstwo osób.
Kupują to szkło, bo jest bardzo, bardzo tanie. Dlatego mało kto zwraca uwagę,
czy przy okazji jest dobre albo choć przyzwoite optycznie. Ja postanowiłem to
sprawdzić. Testów tego obiektywu jest w sieci sporo, ale gdy je przejrzałem,
znalazłem tylko jeden wykonany na aparacie z matrycą o dużej rozdzielczości. Jednak
ów test, wykonany przez DxO Mark, to tylko cyferki, tabelki i wykresy, a zdjęć
ani śladu.
Zapakowałem więc do torby obiektyw w towarzystwie aparatu
„Zorka” 😉 5 (DsR) i wybrałem się w plener. Rzecz
jasna po to, by zrobić kilka zdjęć. Nie, nie zgadliście! Halę Mirowską
ominąłem.
„Bardzo, bardzo tani”
obiektyw – co to znaczy?
To, że trudno jest znaleźć kosztujące mniej firmowe szkło. Jeśli
już, są to „kitowe” zoomy w rodzaju 18-55 mm i 70-300 mm. Canona 50/1.8 STM
pochodzącego z polskiej dystrybucji można obecnie bez większego szukania kupić już
za 460-470 zł. A jak się trochę głębiej pogrzebie w ofertach, to jeszcze ze 30
zł da się z tego urwać. Używka w stanie sklepowym, z pudełkiem, dowodem zakupu
itp. kosztuje 300 zł. Dla porządku dodam, że wyprodukowany przez Yongnuo klon
poprzedniej wersji obiektywu jest do kupienia za połowę ceny canonowskiej STM.
O tym Yongnuo wspominam także dlatego, że jego pojawienie
się w 2014 roku wymusiło na Canonie odświeżenie jego własnej konstrukcji.
Konstrukcji liczącej sobie, w momencie premiery wersji STM, już… 25 lat! Tak,
EF 50 mm f/1.8 II został zaprezentowany w 1990 roku. On z kolei, był nie tyle
ulepszoną, co uproszczoną wersją I z
1987 roku. Usunięto skalę odległości, pierścień ręcznego ostrzenia został
zredukowany do mało używalnego wąziutkiego paseczka, bagnet metalowy zastąpiono
plastikowym, a obudowa i mechaniczna część wnętrza była raczej tandetna i
nietrwała.
A co zmieniono A.D.
2015?
Sporo i w zasadzie tylko na plus. Nie, skali odległości
nadal brak, ale pierścień ogniskowania jest już wystarczająco szeroki. Tyle, że
nie mamy prawdziwego ręcznego ostrzenia, a focus-by-wire z użyciem silnika STM
– tego samego, który ustawia ostrość w trybie automatycznym. Da się z tym żyć,
choć brzęczenie napędu może denerwować. Bagnet znowu jest wykonany z metalu,
liczba listków przysłony powiększyła się z pięciu do siedmiu, a minimalna
odległość ustawiania ostrości spadła z 0,45 m do 0,35 m. Jednocześnie
maksymalna skala odwzorowania wzrosła z 0,15× do 0,21×, czyli 1:4,8. Natomiast
oficjalnie nic nie wiadomo o korektach w konstrukcji optycznej części obiektywu.
Soczewek jest tyle samo co w obu wcześniejszych wersjach (sześć w pięciu
grupach), a ich układ wygląda na niezmieniony. Żadnych ekstrawagancji w rodzaju
asferyczności, czy niskiej dyspersji. Istotną różnicą są nowe warstwy
przeciwodblaskowe na soczewkach. W walce z niepożądanym światłem ma też pomóc
nowa osłona przeciwsłoneczna. Nie mocuje się jej już na gwincie filtra (w STM
ma on średnicę 49 mm), a bagnetowo na obudowie obiektywu.
Nie ma systemu ogniskowania wewnętrznego i nic mi też nie
wiadomo o obecności soczewek pływających,
poruszających się odmiennie od reszty, a pomagających w zachowaniu wysokiej
jakości obrazu przy niedużych odległościach fotografowania. Ustawianie ostrości
odbywa się więc za pomocą równoczesnego ruchu całego układu optycznego. Jak to zwykle
w stałkach, nie przekłada się to na obracanie się przedniej soczewki przy
ustawianiu ostrości.
Na koniec tego opisu jeszcze kilka cyferek: przysłona
przymyka się maksymalnie do f/22, obiektyw ma masę 159 g, średnicę 69 mm i
liczy 39 mm długości. Uszczelnień przeciwpogodowych oczywiście brak i – równie
oczywiście – osłony przeciwsłonecznej (ES-68) nie otrzymujemy w komplecie z
obiektywem.
Jak się pięćdziesiątki STM używa?
Tak jak typowego, plastikowego, lekkiego szkiełka. Czyli bez
rewelacji. No, poza znikomym ciężarem. Najbardziej przeszkadzało mi
umieszczenie nadal raczej wąskiego pierścienia odległości tuż przy szerokim
tyle osłony przeciwsłonecznej. Obracając pierścień musimy szorować palcami
zarówno po osłonie, jak i po obudowie obiektywu. Krokowy silnik autofokusa
brzęczy i gwiżdże – o kulturze działania pierścieniowego USM możemy sobie
pomarzyć. Ale, że istnieje możliwość ręcznego ustawiania ostrości przy
włączonym AF, te odgłosy mogę wybaczyć. Jednak wielu nie może się nachwalić
cichości działania napędu AF. To ci, którzy mieli do czynienia z wersją 50/1.8
II. Autofokus nie jest może ekspresowy, ale za to działa powtarzalnie, a błędy
popełnia jedynie okazjonalnie. To też istotna różnica na plus w stosunku do
poprzednika.
Co widać, a czego nie
widać na zdjęciach?
Przyznać się muszę, że zanim wybrałem się na zdjęcia w
plener, sprawdziłem co obiektyw potrafi zdziałać w towarzystwie tablic
testowych. To w wyniku poważnych obaw po stwierdzeniu w kilku publikowanych w
sieci testach tragicznych wyników rozdzielczości na brzegu klatki przy mocno
otwartej przysłonie. Mój test „studyjny” nie potwierdził tak złych osiągów. Środek
kadru niby nie jest rewelacyjny – z Canona 5DsR można wyciągnąć więcej,
niemniej wypada przyzwoicie: 4600 lph przy f/1.8, 4700 lph przy f/2 i 4800 lph
przy f/2.8-5.6. Róg klatki, o który bardzo się obawiałem, nie wygląda tragicznie:
4300 lph przy f/1.8-2, przy f/2.8 efektowny skok na 4600 lph, a potem 4700 lph
dla f/4 i 4800 lph dla f/5.6. Czyli dla f/2.8 mamy już w pełni użyteczne
wartości 4800 / 4600 lph (środek / brzeg) i smakowite 4800 lph w całym kadrze
dla f/5.6.
Dalsze przymykanie wprowadza nas we władzę Pani Dyfrakcji:
4600 lph w całym kadrze dla f/8 i brzydko się prezentujące 4000 lph dla f/11.
Tyle teoria, czyli studio. Plener zasadniczo wypada
podobnie, gdyż tendencje w zmianach szczegółowości obrazu są identyczne. Jednak
akcenty są inaczej rozłożone, a rzecz dotyczy krańców zakresu przysłon. Studyjne
4600 / 4700 lph w środku klatki dla f/1.8 i f/2 to niby tylko ciut mniej niż 4800
lph widoczne przy silniejszym przymknięciu, lecz plenerowe zdjęcia dla mocno
otwartej przysłony prezentują się słabiutko. Kontrast marny, do tego trochę
osiowej aberracji chromatycznej i szczegółowość leci na łeb, na szyję. Jej
wzrost dla f/2.8 jest bardzo wyraźny, a przy f/4 mamy dalszą poprawę. Brzegi to
jeszcze mniej ciekawa bajka, ale ogólnie motyw jest ten sam. 4300 lph dla mocno
otwartej przysłony dostrzeżone w teście studyjnym nijak się ma do totalnego
mydła ze zdjęć plenerowych. Ba, „teoretyczne” 4000 lph obowiązujące dla f/11
prezentuje się o niebo lepiej. Winę oczywiście ponoszą wady pozaosiowe obrazu.
Przede wszystkim silna koma, bo astygmatyzm tylko troszkę, a boczna aberracja
chromatyczna jeszcze mniej. Ona została przez konstruktorów obiektywu dobrze
skorygowana. Jej ślady widać przy mocniej otwartej przysłonie, lecz jest ona
wówczas skutecznie maskowana przez winietowanie oraz wady wspomniane przed
chwilą. A gdy obiektyw przymykamy, boczna AC znacznie słabnie i zupełnie nie
przeszkadza.
Zresztą spójrzcie na zdjęcia poniżej, na których sami
możecie ocenić jak sprawy się mają. Zauważcie, że dyfrakcyjny spadek
rozdzielczości z testu studyjnego nie potwierdził się w plenerze. Przysłona
f/11, choć nie pozwala na uzyskanie aż takiej szczegółowości jak f/4-5.6, to
jednak nie wypada źle.
Kadr do testu szczegółowości obrazu. Przyciąłem go od dołu, który nic nie wnosił. Wycinki poniżej. |
Środek kadru. Kliknij zdjęcie, by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości. |
Brzeg kadru. Kliknij zdjęcie, by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości. |
Wspomniałem o osiowej aberracji chromatycznej, a poniżej widzicie efekty jej działania. To zestaw 100-procentowych wycinków ze środka klatki z kilku zdjęć wykonanych przy różnych przysłonach, z odległości nieco poniżej pół metra. Aberracja, wyraźna dla otwartej przysłony, z ociąganiem zanika przy stopniowym jej przymykaniu. Nie ma jej właściwie dopiero przy f/8, choć i przy f/5.6 nie ma się już czego czepiać. To w kwestii osiowej aberracji chromatycznej, ale być może co innego was na tych zdjęciach zaniepokoiło. Racja, to wędrowanie płaszczyzny ostrości w głąb kadru wraz z coraz silniejszym przymykaniem przysłony. Ów focus shift świadczy o skażeniu tego canonowskiego standardu aberracją sferyczną. Niezbyt silną, ale jednak. O niepełnym jej skorygowaniu (celowym albo i nie) świadczy też charakter nieostrości druku na bliskim i tylnym planie. Te dalsze są zdecydowanie „gładsze” – widać to najlepiej przy f/1.8-2.8.
Kliknij zdjęcie, by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości. |
Jeśli niedokorygowanie aberracji sferycznej było celowym działaniem konstruktorów szkła, mającym na celu zapewnienie ładnie prezentujących się nieostrości tła, to ich wysiłków nie mogę ocenić wysoko. Nie, że zawsze, ale nieostrości często wyglądają nerwowo. Nie ma też reguły pozwalającej określić kiedy, w jakich sytuacjach tło wyjdzie miękko, a kiedy nie. Bywa, że dwa kadry z bardzo podobnymi ustawieniami odległości, przysłony i odległością motyw – tło, wypadają pod tym względem odmiennie. Tu wrzucam dwa zdjęcia ilustrujące problem, a więcej znajdziecie na końcu artykułu.
Przysłona f/1.8. |
Przysłona f/1.8. |
Dystorsja? No, w zasadzie występuje. W teście studyjnym Canon
50/1.8 STM zaprezentował dobrze widoczną, choć w sumie niezbyt silną
1,5-procentową „beczkę”. Plener wykazał, że te półtora procenta to nic
strasznego i nie ma czego się obawiać.
Winietowanie to zupełnie inna sprawa. Ono przy otwartej
przysłonie jest nie tylko silne, ale też dość ostro narasta przy rogach klatki.
Stąd jest dobrze widoczne. Jednak tu również, jak w przypadku charakteru
nieostrości tła, nie ma reguły. Czasem te ciemne naroża rażą, czasem wyglądają
łagodniej, wręcz jak zgrabnie dodana w postprodukcji modna dziś „winieta”.
Jeśli winietowania chcemy uniknąć, możemy skorzystać z funkcji
usuwania tej wady przez aparat. Ona działa bardzo rozsądnie i z czuciem. Przy
f/1.8 osłabia i łagodzi ściemnienie rogów tak, że je jeszcze widać, ale mało
przeszkadza. Pełna likwidacja następuje przy f/2.8. Jeśli korekcję z poziomu
aparatu wyłączymy, to winietowanie praktycznie znika po przymknięciu przysłony
do f/4. Czyli i tak całkiem szybko.
Górne zdjęcia wykonane bez korekcji winietowania, dolne z jej użyciem. |
Przysłona f/1.8, korekcja winietowania wyłączona. W tej wersji winietowanie nawet mi się podoba. |
Na koniec uczty zostawiłem kwestię zdjęć pod światło. Koniec
uczty, czyli wszyscy są przesłodzeni deserem i przelatuje im przez głowę myśl,
czy by nie wrócić do śledzika. I właśnie to, co standard Canona wyczynia przy
zdjęciach pod słońce, okazuje się takim śledzikiem. Mocno octowym i
trzeźwiącym. I kolejny raz nie ma reguły. Raz jest świetnie, a czasem po prostu
tragedia. Czasem słońce w kadrze nie robi na tym obiektywie żadnego wrażenia,
czasem silna poświata pokrywa większość kadru. Coś te nowe powłoki
przeciwodblaskowe słabo działają. Dlatego radzę trzymać się dwóch zasad: osłona
przeciwsłoneczna zamontowana na stałe, słońce trzymamy tak daleko od kierunku
fotografowania, jak to tylko możliwe. W żadnym razie nie dopuszczajmy, by
zobaczyło przednią soczewkę obiektywu.
Tradycyjnie dorzucam jeszcze wybrane zdjęcia plenerowe
wykonane podczas testu Canona EF 50 mm f/1.8 STM. Zasadniczo są to JPEGi
prosto z aparatu, wykonane przy czułości ISO 100 i wyłączonych korekcjach
winietowania i aberracji chromatycznej. Ewentualne odstępstwa podaję w
podpisach.
Przysłona f/1.8. |
Przysłona f/2.8. |
Przysłona f/4. Jasność i kontrast lekko podciągnięte w RAW. |
Przysłona f/2.8. |
Przysłona f/1.8. |
Przysłona f/1.8. |
Przysłona f/2.8. |
Przysłona f/1.8. |
Przysłona f/5.6. |
Przysłona f/1.8. |
Przysłona f/8. |
Przysłona f/3.5. |
Przysłona f/6.3. Przycięte z lewej. |
Przysłona f/6.3. |
Przysłona f/4. Światła wyciągnięte w RAW. |
Przysłona f/2.8. |
Przysłona f/2.5. |
Przysłona f/1.8. |
Przysłona f/3.5. |
Przysłona f/1.8. |
Przysłona f/4. |
Przysłona f/1.8. |
W sumie standardzik
jak standardzik. Tytuł wróbla
galaktyki pasuje do niego bardziej niż Kopciuszka.
Ten obiektyw po prostu nie błysnął. Nie, nie jest zły. Jeśli chodzi o
szczegółowość, wypadł nawet lepiej niż się spodziewałem. W końcu sprostał
wymaganiom 50-megapikselowej matrycy Canona 5DsR. No, po lekkim przymknięciu,
bo przy otwartej przysłonie już nie bardzo. Winietowanie da się łatwo opanować
przysłoną i korekcją aparatu, dystorsja nie razi, aberracja chromatyczna
(osiowa) przeszkadza tylko czasem. Ale pod światło… No, tu jeśli nie będziemy
uważać, możemy chcieć sobie zakląć. Ale pamiętajmy, że przy Kopciuszku nie
wypada!
+ cena
+ rozdzielczość obrazu
+ ogólnie pozytywny całokształt
Zajrzyj też tu:
Obiektyw i tak duzo lepszy niz sztandarowy obiektyw swiatowego lidera w produkcji optyki - nagradzany na miedzynarodowych wystawach - MIR. Ciekawe jak by sie Mir sprawowal podpiety do tej "Zorki 5 DSR" :-)
OdpowiedzUsuńPewnie miękko i "artystycznie". Czyli modnie. Nie wiem, czy do 5DsR ktoś je przymierzał, ale do Sony A7Rx z pewnością tak. Wyniki będą podobne.
Usuń