wtorek, 29 maja 2018

TEST: Wół roboczy á la Tamron, czyli SP 24-70 mm F/2.8 Di VC USD G2


     Nazwa, długa jak to u Tamrona, od zawsze kojarzy mi się z wieloczłonowymi hiszpańskimi nazwiskami. Choć ten zwyczaj przejęli też inni producenci obiektywów. Także ci spoza Hiszpanii. Niech jednak ten zoom nazywa się jakkolwiek, byle był porządnie zaprojektowany i robił ładne zdjęcia. A robi?


     O tem potem. Na początek krótki rys historyczny. Tamron wszedł na rynek jako ostatni w stawce, latem 2017 roku. Ostatni, czyli wiedział na co się szykuje i z kim konkuruje. Niby więc łatwiej, ale i trudniej, bo wszyscy patrzyli na niego, czym przebije analogiczne zoomy Canona, Tokiny i Sigmy. Przyznam, że spodziewałem się czegoś nowego, może nie rewolucji, ale świeżego powiewu. Takiego jaki zrobiły tamronowskie stabilizowane stałki f/1.8 (35 mm, 45 mm, 85 mm) i wspaniały telezoom SP 70-200 mm F/2.8 Di VC USD G2.



     I nie zawiodłem się. W zasadzie się nie zawiodłem. No, może troszkę. Chciałem świeżości, to ją dostałem. I nie ma co robić rabanu, że zamiast żądanego świeżego powiewu dostałem jedynie odświeżenie „staruszka”, czyli Tamrona SP 24-70mm F/2.8 Di VC USD. Świeżość jest? Jest!

     Ów staruszek, w momencie premiery Tamrona „G2” liczył sobie już pięć wiosen. Ale był to staruszek bardzo żywotny, cieszący się niezłym zdrowiem. To dzięki temu, że w 2012 roku zaprojektowano go mocno na zapas. Był wówczas najlepiej wyglądającym „katalogowo” zoomem 24-70/2.8. Mnóstwo szlachetnego szkła wewnątrz, uszczelnienia, stabilizacja… Mocny pstryczek w nos Canona, który dzień później zaprezentował swego EF 24-70mm f/2.8L II USM – wspaniałe szkło... ale niestabilizowane.
     Zresztą tamten Tamron prezentował się dobrze nie tylko na papierze. Testowałem go niedługo po premierze w porównaniu właśnie z canonowską „dwójką” i Tamron naprawdę nie miał czego się wstydzić.


     A teraz, 6 lat później, unowocześniony Tamron SP 24-70 mm F/2.8 Di VC USD G2 też miło mnie zaskoczy?
     Na początku, gdy po premierze przeglądałem jego dane techniczne, zaskoczył mnie niemiło: konstrukcja optyczna ani o jotę nie różni się od tej z pierwszej wersji. Starczała ona do osiągania przyzwoitych wyników na matrycach o dwudziestu kilku milionach pikseli, ale co teraz, gdy jest ich czasami 40-50 milionów? Szukałem jakiegoś drugiego dna, informacji o drobnych korektach w budowie optycznej, ale nic nie znalazłem. No prawie nic. Tamron szeroko głosi pokrycie soczewek nowszymi, skuteczniejszymi powłokami przeciwodblaskowymi eBAND, występującymi w towarzystwie tradycyjnych BBAR. Dodatkowo, przednia soczewka pokryta została warstwą utrudniającą osadzanie się zanieczyszczeń, a w razie co, ułatwiającą ich usuwanie. Tylko czy te warstwy potrafią podwyższyć rozdzielczość obiektywu?

Oznaczenie "Designed in Japan" sugeruje, że obiektyw jest
produkowany w jakimś mniej poważanym zakątku
Dalekiego Wschodu. A tu taka miła niespodzianka!
     Już prędzej pomoże tu inna rzecz, dotycząca nie tyle konstrukcji, co produkcji obiektywu. Tamron ogłosił, że wraz z tym zoomem wprowadził nowe kryteria i systemy kontroli jakości zarówno w procesie projektowania, jak i produkcji. Być może właśnie te działania wspomogą bardzo bogate, choć niezmienione, wnętrze obiektywu.

     Wnętrze, na które składa się 17 soczewek, a wśród nich 3 LD, czyli ze szkła o niskiej dyspersji, 2 XR (ze szkła o wysokim współczynniku załamania światła), 3 GM (szklane asferyczne) i 1 asferyczna hybrydowa, czyli pewnie nakładka z tworzywa na szklanej, „zwykłej” soczewce.

Bagnetowe mocowanie obiektywu otoczone jest uszczelką.
     Tak więc optyka prawie po staremu, ale wokół niej trafimy na sporo unowocześnień. Po pierwsze „uaktualniono” zestaw mocowań bagnetowych obiektywu. W Tamronie uznano, że bagnet Minolta A (z aparatów Sony A) już się przeżył, więc nowy zoom nie dla niego. Dostępne mocowania są tylko dwa: do Canona i Nikona. Wersja nikonowska ma przysłonę (9-listkową, przymykającą się maks. do f/22) sterowaną elektromagnetycznie, co zasadniczo jest zaletą, lecz uniemożliwia współpracę z aparatami starszymi niż mniej więcej dziesięcioletnie.

     Najważniejsze nowości są dwie. Pierwszą jest usprawniona stabilizacja obrazu VC, skutecznością mająca sięgać 5 działek czasu. To dzięki unowocześnionym algorytmom działania i osobnemu procesorowi odpowiedzialnemu tylko za obsługę stabilizacji. Tamron w momencie premiery zooma chwalił się, że to najskuteczniejszy system redukcji rozmazań obrazu w tej klasie obiektywów. Czyli, że ma działać lepiej niż w Nikkorze i Sigmie – bo poza Tamronem to jedyne na świecie stabilizowane zoomy 24-70/2.8. Zobaczymy jak to będzie!


     Drugim systemem wyraźnie zmienionym na lepsze jest autofokus. Tu znowu użyto oddzielnego procesora i zwiększono szybkość przesyłu danych pomiędzy aparatem, a obiektywem, co ma zwiększyć szybkość i precyzję ostrzenia. Oczywiście Tamron SP 24-70 mm F/2.8 Di VC USD G2 potrafi współpracować z przystawką TAP-in Console pozwalającą między innymi na wykonanie mikrokalibracji autofokusa i wgranie aktualnego firmware’u.
     Uszczelnienia w obudowie obiektywu pozostały w niezmienionej formie, a w każdym razie Tamron nie chwali się usprawnieniami w tym zakresie.

     Na zewnątrz widać przede wszystkim zmianę wzornictwa. Jest ono znacznie bardziej surowe niż to sprzed kilku lat. Brak złotego paska w środku długości obudowy, lecz tuż przy bagnecie pojawia się srebrny. Zresztą to nie tyle ozdobny pasek, a metalowy fragment obiektywu. Ale dalej, idąc ku przodowi, pół centymetra plastiku, dwa centymetry metalu, plastikowy (pokryty gumą) pierścień ostrości, znowu centymetr metalu a potem już tylko plastik: pierścień ogniskowej i wysuwający się wraz z jej wydłużaniem wewnętrzny tubus. A na końcu osłona przeciwsłoneczna, trzymająca się nie tylko zaczepem bagnetowym, ale i zatrzaskiem wymagającym zwolnienia przed zdjęciem osłony. Dobry pomysł i wykonanie.

     Pierścień ostrości obraca się z niedużym, „płaskim” oporem typowym dla obiektywów z wewnętrznym ogniskowaniem, funkcjonalnością Full-time Manual i pierścieniowymi silnikami napędu autofokusa. Czuć jednak, że konstruktorzy przyłożyli się i ten opór nie jest taki całkiem bezpłciowy. Przełożenie też zostało sensownie dobrane – przejście całego zakresu odległości wymaga obrotu pierścienia o 90°, a najczęściej używanej jego części, czyli 1 m – ∞, tylko 30°.
     Pierścień ogniskowej dla przejścia całej skali 24-70 mm wymaga wykonania niecałej 1/4 pełnego obrotu. Stawia on opór już wyraźnie większy niż pierścień ostrości. Większy i ciut nierówny – w zakresie 24-35 mm jest on wyraźniejszy niż w środku i w górze zooma. Jednak zauważa się to wyłącznie w procedurze testowania, a nie w normalnym używaniu. Znacznie ważniejsze, że opór jest płynny, a pierścień pozwala powoli, bez skoków obrócić się o niewielki kąt. Tamron 70-200/2.8 G2 wypada tu o wiele gorzej. Choć – dodam przy okazji – przez rok używania od czasów mojego testu, opór ruchu jego pierścienia wyraźnie się ukulturalnił. I jeszcze ważne uzupełnienie dla tych, którzy nie wiedzą. Testowany zoom ma „nikonowski” układ skal odległości i ogniskowych, czyli z ∞ i dłuższymi ogniskowymi po lewej stronie. Canoniarze mogą być niepocieszeni, choć w zasadzie powinni byli się już do tej tendencji w zoomach Tamrona przyzwyczaić.

Blokada wysuwu przedniego członu obiektywu nie przydawała
mi się, pomimo, że podczas testu cały czas nosiłem Tamrona
pyszczkiem w dół.
     Dotychczas w artykule nie widać było zbyt dużo cyferek, teraz uzupełnię te niedobory.
     Tamron SP 24-70 mm F/2.8 Di VC USD G2 to niezły klocek, zresztą podobnie jak i inne współczesne zoomy tej klasy. Ma masę 900 g, 11 cm długości (z osłoną 15 cm), prawie 9 cm średnicy (z osłoną dobrze ponad 10 cm). Korzysta z filtrów z gwintem 82 mm.
     Minimalna odległość ogniskowana wynosi 0,38 m, przy której dla ogniskowej 70 mm uzyskuje się skalę odwzorowania 1:5. W każdym razie katalogowo, bo w rzeczywistości o ok. 10% większą.

     Tyle o budowie obiektywu. Zanim przejdę do wyników testu dotyczących jego części optycznej, zacznę od kwestii bardziej mechanicznych. Czyli autofokusa i stabilizacji.
     Ten pierwszy w pełni mnie zadowolił. Napisałbym „zachwycił”, ale na przeszkodzie stanęły dwie godziny, które musiałem spędzić w towarzystwie TAP-in Console. Ogólnie rzecz biorąc korekty były nieznaczne, tylko dla jednej kombinacji ogniskowa / odległość zdarzyła się poprawka >10. Po tej operacji autofokus błyszczał, nie tylko celnością, ale też jej powtarzalnością, szybkością i kulturą pracy. Zero zastrzeżeń.

Ogniskowa 70 mm, 1/8 s z ręki - stabilizacja
daje radę.
     To w odróżnieniu od poziomu działania układu redukcji rozmazań obrazu, czyli VC – Vibration Compensation. Zoom 70-200/2.8 G2 obiecywał skuteczność na poziomie 5 działek czasu i obietnicę tę spełnił. Tamron 24-70 mm F/2.8 G2 też obiecuje 5 działek… i tyle! Nie, nie jest źle. Uzyskana w teście 4-działkowa skuteczność to wynik bardzo przyzwoity. Jednak w sytuacji gdy są już obiektywy, czy też aparaty kompaktowe uzyskujące skuteczność o działkę wyższą, osiągów testowanego Tamrona nie mogę nazwać bardzo wysokimi. Z początku pomyślałem, że ten wynik jest skutkiem korzystania z bardzo wymagającej platformy testowej, jaką był Canon EOS 5DsR. Dlatego test powtórzyłem na 5D Mark III i efekty wcale nie były lepsze. Jednak, jeszcze raz to napiszę, nie ma żadnych szczególnych powodów do narzekania. Wyników może i nie da się nazwać rewelacyjnymi, ale skoro przy fotografowaniu ogniskową 70 mm, dla czasu 1/10 s uzyskiwałem 100% zupełnie nieruszonych ujęć, to marudzić wręcz nie wypada. Dla porządku dodam jeszcze, że 1/5 s dawała 80% ostrych ujęć, jednak potem następowała gwałtowna zapaść. W sumie, bez obaw można pracować czasami 8-, a nawet 16-krotnie dłuższymi od wynikających z zasady odwrotności ogniskowej. Jednak już bardziej ich nie przekraczajmy.

     A jak tam obrazek?
     Bardzo dobrze, dobrze, średnio, słabo – zależy kto patrzy, na co patrzy i jak patrzy. Zacznę od tego co sam zobaczyłem na zdjęciach tablic testowych fotografowanych w warunkach studyjnych. Dla przypomnienia: fotografowałem EOSem 5DsR, a to znaczy, że aparat – jak to Canon – nie wtrącał się do tego co wyczyniał obiektyw. Czyli nie korygował żadnych wad optycznych.

     Rozdzielczość: no, raczej nie świetnie, ale i tak lepiej niż oczekiwałem po „prawie wcale nie poprawionej” konstrukcji optycznej. Środek kadru sięga 5000 lph przy najkrótszej ogniskowej i 4800 lph przy pozostałych. Byle tylko korzystać z zakresu przysłon f/4 – f/8. Pełna dziura oznacza 100-200 lph mniej. Owe 5000 lph prezentuje się efektownie, lecz pamiętajmy, że obraz z Canona 5DsR liczy prawie 5800 pikseli wysokości. Czyli do wykorzystania maksimum możliwości matrycy trochę brakuje.  
     Przy f/11 następuje „dyfrakcyjny” spadek rozdzielczości, co widać dla każdej ogniskowej i dla całego obszaru kadru. Nie jest to jakiś bardzo istotny zanik szczegółowości obrazu, jednak dobrze zauważalny. Jeśli jednak potrzebna możliwie duża głębia ostrości, to f/11 należy zaliczyć do zakresu przysłon używalnych.
     Wtręt o dyfrakcji opóźnił opisanie tego co dzieje się z rozdzielczością obrazu na obrzeżach klatki. A tam już nie jest tak pięknie jak w centrum. Dla tych, którzy wolą widzieć pół szklanki pełne: przy każdej ogniskowej da się uzyskać 4000-4100 lph. Najtrudniej dla ogniskowej 50 mm, bo wyłącznie przy f/8, najłatwiej dla 70 mm, bo przy f/4-f/8. A dla tych, którzy widzą pół szklanki puste: otwarta przysłona oznacza, w zależności od ogniskowej, 3400-3600 lph. Że marnie? Teoretycznie tak, ale sprawdźmy jak to wygląda na prawdziwych” zdjęciach.

Kadr do testu szczegółowości obrazu przy ogniskowej 24 mm.
Wycinki poniżej.

Środek kadru na dole, brzeg na górze. Kliknij by obejrzeć w pełnej rozdzielczości.

Kadr do testu szczegółowości obrazu przy ogniskowej
35 mm. Wycinki poniżej.

Środek kadru na dole, brzeg na górze. Kliknij by obejrzeć w pełnej rozdzielczości.

Kadr do testu szczegółowości obrazu przy ogniskowej 50 mm.
Wycinki poniżej.

Środek kadru na dole, brzeg na górze. Kliknij by obejrzeć w pełnej rozdzielczości.

Kadr do testu szczegółowości obrazu przy ogniskowej 70 mm.
Wycinki poniżej.

Środek kadru na dole, brzeg na górze. Kliknij by obejrzeć w pełnej rozdzielczości.
      Jak widać, szału nie ma. Środek klatki daje radę, ale te brzegi… Tablice testowe miały rację. Choć w sumie nie jest gorzej niż podejrzewałem analizując konstrukcję zooma.


[EDIT 30. 05. 2018: Kilkanaście godzin po opublikowaniu artykułu zadzwonił do mnie kolega, który wiedział o moim teście i niecierpliwie oczekiwał wyników. „Co mnie obchodzi kosmiczne 50 MPx?! Nie mogłeś zrobić testu na jakiejś NORMALNEJ rozdzielczości?” W sumie racja, Canony 5Ds/R to raczej rzadkie ptaszki, o niebo więcej osób interesuje jak ten zoom pracuje przy dwudziestu kilku megapikselach. Całe szczęście, trochę przypadkiem miałem akurat w torbie tego zooma oraz całkiem normalnego EOSa 5D Mark III. Na szybko znalazłem motyw i obfotografowałem go czterema ogniskowymi. Efekty widzicie na ośmiu zdjęciach poniżej. To, co poprawia się przede wszystkim, to brzegi. Konkretnie, to bardzo istotnie maleje różnica w szczegółowości obrazu pomiędzy tymi brzegami, a środkiem klatki. I to z pewnością bardzo spodoba się użytkownikom Canonów 5D Mark III i IV oraz EOSów 6D. Analogicznych Nikonów D750, czy D610 rzecz jasna także.]

Kadr do testu szczegółowości obrazu przy ogniskowej 24 mm. 
Wycinki poniżej.

Środek kadru na dole, brzeg na górze. Kliknij by obejrzeć w pełnej rozdzielczości.

Kadr do testu szczegółowości obrazu przy ogniskowej 35 mm. 
Wycinki poniżej.

Środek kadru na dole, brzeg na górze. Kliknij by obejrzeć w pełnej rozdzielczości.

Kadr do testu szczegółowości obrazu przy ogniskowej 50 mm. 
Wycinki poniżej.

Środek kadru na dole, brzeg na górze. Kliknij by obejrzeć w pełnej rozdzielczości.

Kadr do testu szczegółowości obrazu przy ogniskowej 70 mm. 
Wycinki poniżej.

Środek kadru na dole, brzeg na górze. Kliknij by obejrzeć w pełnej rozdzielczości.

     Boczna aberracja chromatyczna? Owszem, ale zasadniczo tylko przy skrajnych ogniskowych. Bardziej widoczna dla przysłony przymkniętej, niż otwartej. Ciekawe, że przy 35, czy 50 mm jest jej malutko. Ale uzupełnia ją koma. Ta jest jednak zauważalna właściwie tylko przy otwartej przysłonie. Osiowa aberracja chromatyczna w zasadzie nie występuje. Niby na zdjęciach czarno-białych motywów widać, że dalszy plan wygląda ciut bardziej zielono, a bliski wydaje się purpurowy, ale nic więcej. O żadnych barwnych obwódkach nie ma mowy. Symbolicznie gorzej rzecz się ma z aberracją sferyczną. Jej objawem jest focus shift, czyli wędrowanie płaszczyzny ostrości w głąb kadru wraz z coraz silniejszym przymykaniem przysłony. Problem jest jednak praktycznie wyłącznie teoretyczny, gdyż zjawisko widać w zasadzie tylko dla najdłuższej ogniskowej i bardzo małych odległości fotografowania. W innych wypadkach powiększająca się głębia ostrości żarłocznie i z zapasem pożera focus shifta. A nawet przy wspomnianej niekorzystnej kombinacji, ustawiona przy otwartej przysłonie płaszczyzna ostrości nie wyjeżdża z zakresu głębi ostrości, a najwyżej pozostaje na jej skraju. Nie właściwie ma więc się czego obawiać. 

Portret? Proszę bardzo: "lama samiec w ugłaskanej panoramie zoologu w centrum
miasta Z.". Ogniskowa 70 mm, otwarta przysłona. Wycinek poniżej.

Kliknij, by obejrzeć w pełnej rozdzielczości. 
     Natomiast kultura oddania obiektów spoza głębi ostrości plasuje się znacznie powyżej średniej dla zoomów. Boke może nie jest budyniowe, a raczej neutralne, jednak nerwowe nieostrości zdarzają się rzadko. 

Tylko w samym dole zooma dystorsja może mocniej przeszkadzać. 
     Nie tak miło prezentuje się dystorsja, w każdym razie w dole zooma. Tam pojawia się aż 3,5-procentowa „beczka”, o zauważalnie wąsowatym charakterze, czyli z garbem wyłącznie w okolicach środka boku klatki. Całe szczęście, przy wydłużaniu ogniskowej zniekształcenie szybko słabnie, a potem tradycyjnie zamienia się w „poduszkę”. Przy 35 mm mamy jeszcze symboliczną dystorsję beczkowatą, przy 50 mm 0,7-procentową poduszkowatą, przy 70 mm – rośnie ona do 1,2%. Czyli poza najszerszym kątem rzecz wygląda bardzo przyzwoicie. Na zdjęciach wykonywanych z większych niż w studio odległości, wąsowatość dystorsji w dole zooma przybiera na sile, co widać na zdjęciu wyżej.

Winietowanie przy ogniskowej 24 mm dla czterech wybranych wartości przysłony.
     Winietowanie. No, tu mnie Tamron niemiło zaskoczył. Co prawda tylko przy otwartej przysłonie, ale za to w całym zakresie ogniskowych. Przy f/2.8 ściemnienie rogów klatki jest nie tylko silne (ew. dość silne), ale też ostre, czyli gwałtownie narastające w najbliższych okolicach naroży kadru. Dlatego jest bardzo dobrze widoczne. Intensywność winietowania to 2 EV przy najkrótszej ogniskowej i ponad 1 EV dla reszty zakresu. Całe szczęście, przymknięcie przysłony o działkę wyraźnie poprawia sytuację. Do ideału jeszcze daleko, ale winietowanie już nie razi. Dalej, skorzystanie z f/5.6 powoduje, że ściemnienie bardzo łagodnieje i już naprawdę nie ma czego się czepiać. I to pomimo, że rogom nadal wiele brakuje do jasności środka kadru. Ba, w dole zooma, aż do 35 mm włącznie, nawet przymknięcie do f/11 nie likwiduje tego ściemnienia całkowicie.

Winietowanie przy ogniskowej 70 mm dla czterech wybranych wartości przysłony.

     Niektórzy powiedzą, co za problem, winietowanie, czy też dystorsję można skorygować w edycji zdjęcia. Ale inni zareplikują, że nie tyle można, co trzeba. Czasami zdarza się, że Photoshop Photoshopem, RAW RAWem, ale my potrzebujemy przyzwoitej klasy JPEGi prosto z aparatu. A wówczas kłopot. Tu widać przewagę firmowej canonowskiej optyki, której winietowanie i aberrację chromatyczną EOSy umieją usuwać. Zresztą okazuje się, że i Sigma potrafi. Nie wiem na ile to dogadanie się z Canonem, a na ile rozgryzienie jego protokołów współpracy na linii aparat-obiektyw. Podejrzewam, że to drugie. Tak czy inaczej, kilku najnowszym obiektywom Sigmy, EOSy mogą, czy też są zmuszone, korygować wady. Tak więc Tamronie, do dzieła!

Wytęż wzrok i poszukaj blików. Oba zdjęcia wykonałem przy przysłonie f/5.6.
     To już koniec? Nie, został jeszcze deser. Oczywiście na słodko. Okazało się, że te odnowione warstwy przeciwodblaskowe są naprawdę świetne. Bliki? Spadek kontrastu? Nic z tego! Widziałem to już podczas testu, gdy przeglądałem świeżo wykonane zdjęcia, więc męczyłem Tamrona coraz bardziej. I sukces, udało się! Raz nawet wyprodukował aż dwa malutkie bliki naraz. Niestety nie dałem rady zmusić go do obniżenia kontrastu zdjęcia gdy słońce świeciło na przednią soczewkę spoza kadru. Ale jakoś wcale nie żałuję. Brawo! 

     I jeszcze kilkanaście zdjęć, które wykonałem podczas testu. W podpisach deklaruję podstawowe parametry ekspozycji. 

Ogniskowa 50 mm, otwarta przysłona. 

Ogniskowa 27 mm, otwarta przysłona. 

Ogniskowa 70 mm, przysłona f/4. 

Ogniskowa 46 mm, otwarta przysłona. 

Ogniskowa 40 mm, przysłona f/5.6. 

Ogniskowa 70 mm, przysłona f/5.6. 

Ogniskowa 70 mm, otwarta przysłona. 

Ogniskowa 70 mm, otwarta przysłona. 

Ogniskowa 48 mm, otwarta przysłona. 

Ogniskowa 35 mm, przysłona f/5.6. 

Ogniskowa 60 mm, otwarta przysłona. 

Ogniskowa 24 mm, otwarta przysłona. 

Ogniskowa 70 mm, otwarta przysłona. 

Ogniskowa 70 mm, otwarta przysłona. 

     I tyle! Tamron wypadł jak wypadł. Miejscami świetnie, miejscami średnio. Tak naprawdę, to martwi mnie jedynie to winietowanie. Ale nie każdy musi się nim niepokoić. Jeśli zawsze przepuszcza się zdjęcia przez edytor, rzecz przestaje być kłopotliwa. Zresztą, tak po prawdzie, to ostre ściemnienie rogów klatki mocno wadzi jedynie przy całkiem otwartej przysłonie. Ciekawą i rzadką cechą zooma Tamrona jest wyraźne osłabianie winietowania identyczne dla całego zakresu ogniskowych: silna poprawa dla f/4, praktyczna likwidacja problemu dla f/5.6.
     Jeśli czegoś bym się jeszcze miał czepić, to tej falistej dystorsji przy 24 mm. Ale się nie czepnę, bo w przypadku zooma reporterskiego nie czuję specjalnej motywacji.
     Szczegółowości obrazu wyższej niż uzyskana, nie spodziewałem się. „Studyjna” różnica rozdzielczości środek / brzeg dla otwartej przysłony liczbowo wygląda marnie, ale praktyka mówi, że aż tak źle to nie jest. Choć i cieszyć się nie bardzo jest z czego. Aberracje zostały opanowane całkiem nieźle, choć nie idealnie, a wisienką na torcie jest zachowanie się pod światło.
     Ciut więcej spodziewałem się po stabilizacji obrazu, ale i tak działa ona zupełnie przyzwoicie. A autofokus jeszcze lepiej, tylko pamiętajcie, by wraz z obiektywem kupić TAP-in Console. Zresztą ostatnio i tak chyba dostawało się ją w promocji za złotówkę.
     No właśnie, cena. Tamron SP 24-70 mm F/2.8 Di VC USD G2 jest do kupienia (koniec maja 2018 r.) za ciut ponad 5000 zł. To dużo, mało? Powiem, że średnio i raczej sensownie. Pierwszą wersję dostaniemy prawie 2000 zł taniej, odpowiednik Tokiny za 1500 zł mniej. Zachęcająco! A po droższej stronie znajdziemy zoom Sigmy (300 zł więcej) oraz parę Canon / Nikon solidarnie trzymających cenę 7000 zł.
     Ja sam uznałem, że tego zooma warto mieć, więc go kupiłem. Byłoby nietaktem, gdybym i Wam go nie polecił. Więc polecam!


 Podoba mi się:

+ sprawność autofokusa
+ zachowanie pod światło

Nie podoba mi się:
- winietowanie przy f/2.8





2 komentarze:

  1. Mmmm. Bokeh bardzo mi się podoba. Fajny obiektywik. Widzę też, że było dużo zwiedzania.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zwiedzania trochę, zwykłego łazęgowania bez celu więcej. Bo był na to czas - całe szczęście. Plastyka rzeczywiście fajna - zwłaszcza jak na zooma.

      Usuń