Kilka miesięcy temu, w podsumowaniu testu APSowego zooma
Sigmy 18-35/1,8 napisałem, że nie pasuje mi jego nijaki zakres ogniskowych. Na dole
małoobrazkowe 28 mm, na górze 50 mm – czyli ani prawdziwego szerokiego kąta, ani
choćby namiastki portretówki. Widać w Sigmie przeczytali moje narzekania i
tworząc analogiczny zoom małoobrazkowy podjęli decyzję: ładujemy się w szeroki
kąt! Swoje dzieło, 24-35 mm f/2 DG HSM ART zaprezentowali w czerwcu, więc
najwyższy czas by to szkiełko przetestować.
Jedyny przełącznik na obudowie obiektywu, to suwaczek AF↔MF. Zgrabny i wygodny ten suwaczek. Wreszcie, bo Sigmie przez wiele lat jakoś te przełączniki nie wychodziły. Osłona przeciwsłoneczna jest raczej płytka, ale to oczywiste, skoro zoom ma w dole swego zakresu ogniskową 24 mm. Nie dziwi też duża średnica gwintu filtra. 82 mm spotykamy już w zoomach 24-70 mm f/2,8, więc tu taka wielkość jest jak najbardziej usprawiedliwiona.
Obudowa nie jest w pełni metalowa. Z tworzywa sztucznego wykonany jest fragment tubusu zawierającego skalę odległości oraz przód, przed pierścieniem ogniskowania. Cała reszta, łącznie z pierścieniami, to metal. Pierścienie oczywiście pokryto gumowymi nakładkami. Jakieś niedociągnięcia konstrukcyjne? No, jednego można by się dopatrzyć: braku uszczelnień. Ja tam nie narzekam, ale wielu osobom będzie ich brakować.
No, jasność f/2 – Chapeau bas! Rzecz jasna, za
to osiągnięcie należą się ogromne pochwały, lecz na zdziwienie nie ma co
liczyć. Limit zdziwienia wyczerpał przecież zoom 18-35/1,8.
Zakres 24-35 mm zastępuje ogniskowe 24, 28 i 35 mm, więc ci
którzy nie mogli się zdecydować, która najlepsza, mają wszystkie. Dla mnie jest
to dobry zakres obstawiający szeroki kąt, który trzeba tylko uzupełnić krótkim
tele – 85 albo 100 mm, najlepiej na drugim aparacie. I zestaw do reportażu w
sam raz. No, oczywiście można narzekać, że zoom 24-50 mm byłby bardziej
uniwersalny. Dać kurze grzędę…
Skali odległości nie widać zbyt dobrze, ale małe cyfry
pokazujące odległość w metrach chociaż są białe. Jeśli ktoś ma ochotę korzystać
ze skali w stopach, to dopiero ma problem! Maksymalna osiągana skala
odwzorowania to zaledwie 0,23 (1:4,4), ale od takiego zooma nikt przecież nie
będzie wymagał konkretnego makro.
Źródło: Sigma |
Konstrukcja
części optycznej tego obiektywu, to aż 18 soczewek, z czego 7 wykonano z
niskodyspersyjnego szkła SLD, a jedną z „niemal fluorytowego” FLD. Dwie
soczewki są asferyczne. W środku znajdziemy jeszcze 9-listkową przysłonę i
cichutki, pierścieniowy silnik autofokusa HSM. Cichy, jasne, to w końcu
ultradźwiękowiec, ale czy szybki? Owszem, choć bez rewelacji, jeśli oceniamy go
po czasie przelotu od nieskończoności do odległości minimalnej. Ale przy pracy
w zakresie reporterskim, czyli powyżej 1 m, nie miałem jakichkolwiek powodów do
narzekania. Jeśli chodzi o prędkość ostrzenia, bo z dokładnością już tak dobrze
nie było. Całe szczęście, do testu obiektyw wypożyczyłem wraz z USB Dock i
tylko dzięki niemu mogłem pracować „fazowym” autofokusem. Wszystkie ogniskowe
wymagały bowiem korekcji Front Focusa, ale krótsze w większym stopniu niż
dłuższe. Dodam w tym miejscu, że tak sprawy się miały w przypadku testowego
aparatu, jakim był Canon EOS 5D Mk II. Z innymi modelami nie sprawdzałem.
Czas na clou programu, czyli co też widać na zdjęciach
zrobionych tym obiektywem? Widać dużo. Po pierwsze dlatego, że dla najkrótszej
ogniskowej konstruktorzy nie pożałowali kąta widzenia. W porównaniu z
canonowskim 24 mm TS, Sigma widzi ciut więcej, tak jakby miała ogniskową o pół
milimetra krótszą niż „Shift”. Niby nic, ale taki bonus zawsze cieszy –
zwłaszcza w zoomach, w których bardzo często rzeczywiste zakresy ogniskowych są
węższe niż deklarowane. Widać dużo także dlatego, że obiektyw świetnie
wykorzystuje matrycę EOSa – stąd dużo szczegółów. Maksymalne dla tego aparatu
2800 lph osiągane jest (w centrum kadru) dla każdej ogniskowej. Przy 24 mm ma
to miejsce już dla f/2, przy 29 mm dla f/3,5, a przy 35 mm dla f/5,6. Otwarta
przysłona przy średnich ogniskowych oznacza 2700 lph, a przy 35 mm 2600 lph. Co
oznacza, że środek klatki nieźle daje sobie radę także przy pełnym
wykorzystaniu superjasności tego zooma. Z brzegami już trochę gorzej, ale nie
ma czego się bać. 24 mm: 2500 lph dla f/2 i 2600 dla optymalnej f/8. 29 mm: rozdzielczości
identyczne, ale maksimum osiągane jest już przy f/5,6. 35 mm wypada lepiej,
gdyż otwarta przysłona prezentuje na brzegu 2600 lph, czyli tyle samo co
centrum kadru, a po przymknięciu do f/8 zobaczymy aż 2800 lph.
Ogniskowa 24 mm. Wycinki pokazane obok pochodzą ze środka kadru (dolne) i z jego brzegu (górne). |
Kliknij, by obejrzeć w pełnej rozdzielczości. |
Kliknij, by obejrzeć w pełnej rozdzielczości. |
Ogniskowa 35 mm. Wycinki pokazane obok pochodzą ze środka kadru (dolne) i z jego brzegu (górne). |
Z rozdzielczością na brzegach kadru możemy mieć jednak inny
problem, choć dotyczy on wyłącznie 24 mm i zdjęć z małych odległości przy mocno
otwartej przysłonie. Chodzi o krzywiznę pola obrazu, która wymaga specjalnych
działań. Przy płaskim obiekcie wypada przymknąć przysłonę do f/8, a jeśli zależy
nam tylko na obszarze z boku kadru, ustawiać ostrość polem ostrości tam
zlokalizowanym. Ale to wyłącznie przy małych odległościach, gdyż już przy
fotografowaniu z kilku metrów krzywizna pola „mieści się” w głębi ostrości
nawet dla f/2.
Kliknij, by obejrzeć w pełnej rozdzielczości. |
Kultura oddawania nieostrości zależy od rejonu kadru. W środku jest całkiem dobrze, lecz blisko rogów zdecydowanie nie. Zdjęcie wykonałem przy ogniskowej 35 mm. |
Aberracja chromatyczna? Aż dziwne, ale słabiutka. Troszkę
widać ją w dole zooma przy mocniej otwartej przysłonie, ale nie ma mowy, żeby
przeszkadzała. Już bardziej widać komę i to przy każdej ogniskowej. Nie to,
żeby jakaś silna, ale jednak jest.
Ogniskowa 24 mm. Dystorsję dobrze widać, ale nie wygląda ona na strasznie wielką. |
Za to dystorsję beczkowatą przy najkrótszej ogniskowej widać
bardzo dobrze. I nic dziwnego, bo odkształca ona linie proste biegnące wzdłuż
boku klatki aż o 3 %. Sporo! Ale gdy już ten wynik studyjnego testu ocenia się
na „prawdziwych” zdjęciach, to strach ustępuje. Jasne, beczkę dobrze widać, ale
to przecież reporterski zoom, a nie obiektyw do reprodukcji. Dłuższe ogniskowe
prezentują się znacznie lepiej, gdyż zgodnie z przewidywaniami, wraz z
wyciąganiem zooma, beczka zanika, a potem przechodzi w poduszkę która rośnie,
lecz w długim krańcu zooma nie przekracza 0,9 %. Czyli nie ma czego się bać.
Przy otwartej przysłonie winietowanie jest bardzo wyraźne, jeszcze przy f/4 może przeszkadzać, lecz użycie f/5,6 właściwie likwiduje problem. Zdjęcia wykonane przy ogniskowej 24 mm. |
Czy dotyczy to również winietowania? No, nie wiem, bo ono
zdecydowanie nie należy do słabych i łagodnych. Jest bowiem ostre, czyli
ściemnienie obejmuje tylko bliskie sąsiedztwo rogów klatki. Na dokładkę jest
silne, gdyż ściemnienie to przy otwartej przysłonie przekracza poziom
odpowiadający 2 EV. Ciekawe, że siła winietowania dla f/2 jest praktycznie
identyczna w całym zakresie ogniskowych. Charakter już mniej, gdyż ściemnienie
dla dłuższych ogniskowych przebiega nieco łagodniej. Przymykaniem przysłony
można sobie z tą wadą obrazu poradzić, lecz trzeba działać energicznie. Żadne
tam f/2,8, czy nawet f/4, bo i wtedy widać ostre ściemnienie samiutkich rogów
klatki. Po prostu bez f/5,6 nie da rady, a jeśli możemy przymknąć przysłonę
mocniej, to zróbmy to. Ale nie bardziej niż do f/11, bo mniejsze otwory
przysłony zaczynają skutkować spadkiem rozdzielczości obrazu spowodowanym
dyfrakcją na przysłonie. To oczywiście w przypadku EOSa 5D II, bo w przypadku
5Ds/R to zjawisko ma prawo pojawić się już przy f/8.
Pod ostre słońce - ogniskowa 24 mm. |
Co by tu jeszcze skrytykować? A, zdjęcia pod światło. Ale tu
znowu, podobnie jak w przypadku dystorsji, marne wyniki testu studyjnego nie
powtórzyły się w realu, czyli na zdjęciach plenerowych. Na zdjęciach studyjnych,
tych wykonanych z przymkniętą przysłoną, widać było więcej blików niż obiektyw
ma soczewek. Całość urozmaicało kilka większych plam z wewnętrznych odbić
światła. To wyniki na poziomie ledwie dostatecznym, ale i tak tylko dzięki niepogorszonemu
kontrastowi zdjęć. Z zapamiętanym w głowie takim obrazem ruszyłem w plener,
gdzie nijak nie udało mi się powtórzyć owych efektów. Owszem, kilka blików
pojawiało się, ale aż do f/8 o żadnej tragedii nie było mowy. Dopiero
przymknięcie do f/11-16 mocno mnożyło bliki i plamy.
Pod ostre słońce - ogniskowa 35 mm. Efekty gorsze niż przy najkrótszej ogniskowej, lecz
i motyw trudniejszy, gdyż więcej w nim cieni, w których bliki mają szansę błysnąć. |
Tych wad niby sporo, lecz istotną ich część nazwałbym wirtualnymi.
Poważnie przejmowałbym się jedynie winietowaniem dla otwarcia przysłony
mocniejszego niż f/4. Dystorsja dla 24 mm, bliki? – w fotografii reporterskiej
nie będą szczególnie wadziły. To co warto podkreślić: konstruktorzy tego zooma
postawili na ostrość obrazu i osiągnęli tu świetne rezultaty. Szczegółowość zdjęć prezentuje się bardzo dobrze już od pełnego otworu względnego – i to jakiego otworu! Przy tym różnica
rozdzielczości pomiędzy centrum a brzegiem klatki jest, nawet przy f/2,
naprawdę nieznaczna. To osiągnięcia godne najwyższego uznania. Staje się jasne,
że zoom musiał jakoś „zapłacić” za te zalety. Wiadomo przecież, że
konstruowanie takiego zooma to lawirowanie inżynierów pomiędzy kompromisami. Tu
dołożą, to tam się wali. Tam zabiorą, to jeszcze gdzie indziej coś przestaje
pasować. I jeszcze ci księgowi nad głową… W sumie cena za wysoką ostrość obrazu
wcale nie okazała się wysoka, a całość prezentuje się więcej niż przyzwoicie.
Rzekłbym, że wręcz bardzo dobrze. Widać, że superjasne zoomy stają się
specjalnością Sigmy. Wiem, na 50-100 mm f/2 raczej nie mam co liczyć, ale
podejrzewam że Sigma jeszcze niejeden raz miło mnie zaskoczy…
Podoba mi się:
+ super jasność
+ wysoka jakość obrazu (niemal pod każdym względem)
+ wysoka jakość obrazu (niemal pod każdym względem)
+ cena
- winietowanie przy mocno otwartej przysłonie
Miło się czytało :)
OdpowiedzUsuńDziękuję! Obiektyw też okazuje się całkiem miły.
Usuń