środa, 6 września 2017

TEST: Sigma 18-200 mm f/3.5-6.3 C. Superzoom po odchudzaniu.

     Pamiętacie, co ostatnio testowałem? Tak, olympusowe M.Zuiko ED 12-100 mm f/4 IS PRO, który okazał się rewelacją, jak na superzooma rzecz jasna. Postanowiłem więc sprawdzić, czy to wyjątek, czy może i inne tego typu obiektywy dają radę. 
     Stąd kolejny test superzooma. Pierwotnie miał wziąć w nim udział zupełnie inny obiektyw niż ten z tytułu. Jednak gdy poznałem jego gabaryty i ciężar, uznałem że na wakacje w górach i w towarzystwie niedużego Nikona D3400, będzie po prostu za potężny. Porozglądałem się więc trochę i znalazłem coś czego szukałem: Sigmę 18-200 mm f/3.5-6.3 DC Macro OS HSM Contemporary.

Testowany zoom (to ten po prawej) jest mniejszy od Nikkora 24/1.8G.
     Maleństwo to nieprawdopodobne: katalogowo zaledwie 86 mm długości i niecałe 71 mm średnicy, przy masie 430 g i mocowaniu filtrów 62 mm. Przy tym konstruktorzy wcale jakoś szczególnie nie upraszczali konstrukcji zooma, by tak go odchudzić. No, jedynym ustępstwem było pozostawienie jasności f/6.3 przy 200 mm. Przecież to wartość charakterystyczna dla superzoomów sięgających 250-300 mm, więc tu można by pokazać f/5.6. Jednak nie, zaordynowano 1/3 działki mniej, co może i nie wygląda ładnie, ale przełożyło się na skromniejsze gabaryty oraz – mam nadzieję – na lepszą szczegółowość zdjęć dla najdłuższej ogniskowej i otwartej przysłony.

Źródło: Sigma
     Na pewno nie oszczędzano na optycznym wnętrzu. Na 16 soczewek, aż cztery to niskodyspersyjne SLD, a kolejne trzy są asferyczne. Ogniskowanie jest wewnętrzne, ale zoomowanie – jak się można było spodziewać – już nie. Przy nim obiektyw wydłuża się dwuczłonowo o 6 cm, czyli o ponad 2/3 swojej „oficjalnej” długości. Sporo! Twórcom udało się zachować sensowny kompromis w mechanice tego znacznego wysuwu. Opór na pierścieniu zooma przy zmianie ogniskowej jest płynny, choć niezbyt równy: mniejszy na krańcach zakresu, większy w środku. Rośnie tam wyraźnie mocniej gdy przednie człony obiektywu idą w górę, czyli przy wydłużaniu ogniskowej obiektywu skierowanego do góry lub skracamy ją gdy celując w dół. I tylko w tych sytuacjach opór nazwałbym trochę zbyt dużym.

     Podczas znacznej części mojego testu obiektyw podróżował przypięty do pasa plecaka obiektywem w dół. I okazało się, że zoom wcale nie wykazywał szczególnej chęci do wysuwania się. Podczas dobrego tygodnia wędrówek, w tym także górskich, może ze trzy razy zdarzyło się mu wysunąć na „200 mm”. Może gdy mechanizmy byłyby zużyte, blokada wysuwu specjalnym suwaczkiem bardziej by się przydawała. Jednak w czasie mojego testowania pozostawiałem ją bez pracy.

     Pierścień ostrości to zupełnie inna bajka. On oporu nie stawia w ogóle, co jest sytuacją dość typową w amatorskiej optyce AF. Niemiłą niespodzianką okazało się mylne zrozumienie przeze mnie oznaczenia HSM (Hyper Sonic Motor) w nazwie obiektywu. Zapomniałem, że oprócz pierścieniowych silników HSM, są też mikrosilniki wykonane w tejże technologii i właśnie taki trafił do testowanego zooma. Skutki? Po pierwsze brak opcji przeostrzania bez wyłączania autofokusa oraz obracający się pod palcami pierścień, gdy AF działa. To efekty prymitywnego, jak na dzisiejsze czasy, wyłączania autofokusa poprzez mechaniczne rozłączanie przekładni pomiędzy silnikiem, a pierścieniem / mechanizmem ogniskowania. Po drugie, szybkość ogniskowania jest zdecydowanie średnia. Z naciskiem na „zdecydowanie”. W każdym razie tak to wyglądało przy współpracy tego obiektywu z Nikonem D3400. Żeby jednak być w pełni uczciwym, dodam że przy zwykłym amatorskim fotografowaniu w AF-S, gdy nie przechodzi się raz po raz od makro do krajobrazu, to wolne ostrzenie wcale nie przeszkadza. Ot, czuje się, że obiektyw rusza, jedzie, ustawia, potwierdza ostrość. Trochę tak, jak to wyglądało w lustrzankach AF ćwierć wieku temu. Ale podejrzewam, że mało który użytkownik pary D3400 i Sigma 18-200 C, zauważy tę wadę. Co innego, gdy z detekcji fazy przełączymy się na Live View i autofokus z detekcją kontrastu. O, tu już nic dobrego o współpracy Nikona D3400 z tą Sigmą nie powiem. Bo o ile po założeniu Nikkora, kontrastowy AF jakoś się rusza, to przy Sigmie wyraźnie mu się nie chce. Ani szybkości, ani pewności działania. Szkoda. Ale cóż, chcemy mieć superzooma za 1400 zł, musimy czymś zapłacić.

Oba suwakowe przełączniki mają dobrze dobrane kształty i rozmiary,
ale ten dolny, czyli wyłącznik stabilizacji, stawia zbyt duży opór.
     Pocieszeniem dotyczącym ustawiania ostrości, może być informacja o niedużej minimalnej odległości ostrzenia, wynoszącej 39 cm. Przy najdłuższej ogniskowej przekłada się to na skalę odwzorowania aż 1:3. Tyle teoria. Praktyka wyszła na jaw gdy postanowiłem zmierzyć w jakiej odległości od przedniej krawędzi osłony przeciwsłonecznej leży wówczas płaszczyzna ostrości. Mierzę, mierzę i coś mi nie pasuje. Okazało się, że rzeczywisty minimalny dystans ostrości przy 200 mm wynosi nie 39 cm, a 30 cm. W związku z tym maksymalna skala odwzorowania rośnie do 2,7. Całe szczęście, owa odległość od osłony do obiektu, dzięki pomysłowi na pomiar której wpadłem na trop błędu w danych technicznych, wcale nie jest bardzo mała, gdyż wynosi 8 cm. Dzięki temu osłona niezbyt mocno ogranicza dopływ światła do motywu zdjęcia.

     Ostatnim z członów nazwy tego zooma, jest Contemporary, czasem skracany do samego C. Oznacza on przynależność do rodziny „amatorskich” obiektywów Sigmy. To niby nic dobrego, lecz i tak dużo, w porównaniu do optyki ogłaszanej przed jesienią 2012 roku, kiedy to Sigma wprowadziła swoją Global Vision. Bo dopiero te nowsze obiektywy umieją współpracować z USB-Dockiem pozwalającym choćby na wszechstronną mikroregulację autofokusa. Drugim plusem premiery po połowie 2012 roku (w przypadku zooma 18-200 C, na początku 2014 roku), jest możliwość wymiany mocowania bagnetowego na inne. Z tego co się dowiedziałem, w przypadku tego 18-200 mm wymiana bagnetu oznacza koszt rzędu 500 zł. Jeśli więc planujemy zmienić system, to – jeśli obiektyw okaże się świetny – zmiana mocowania wydaje się wyjściem opłacalniejszym niż sprzedaż używanego obiektywu i zakup identycznego do nowego systemu.

Napęd autofokusa stanowi mikrosilnik, a nie pierścieniowy HSM.
     Wśród symboli w nazwie obiektywu widnieje też OS sygnalizujący obecność systemu redukcji rozmazań obrazu Optical Stabilizer. Oznaczenie to znika z nazwy zooma w przypadku gdy chodzi o egzemplarz z mocowaniem do lustrzanek Pentaxa lub Sony. Wówczas człon stabilizacji jest na stałe zablokowany, a za redukcję rozmazań odpowiadają systemy wbudowane w aparaty. Jednak w pozostałych wersjach obiektywu, czyli tych z mocowaniami Canona, Nikona i Sigmy, stabilizacja już działa. Działa? Trochę zaniepokoił mnie brak deklaracji ze strony producenta co do oficjalnej skuteczności OS. To nie wróżyło dobrze. I rzeczywiście, Sigma 18-200 C nie ma czym się chwalić, choć tragedii nie ma. Ot, wynik na poziomie 2,5-3 działek czasu w zależności od czasu naświetlania. Co naprawdę dobrego mogę napisać, to że przy czasie ekspozycji o 4 działki przekraczającym zasadę odwrotności ogniskowej, mamy 60% szans uzyskać zupełnie nieporuszone zdjęcie. Niby testowany przeze mnie niedawno Olympus M.Zuiko Digital ED 12-100 mm f/4 IS PRO, jeszcze przy wydłużeniu o 6 działek dawał 50-procentową pewność ostrości, ale i wynik Sigmy należy pochwalić.
     No właśnie, ten Olympus. W teście wypadł genialnie, więc w cichości ducha trochę liczyłem na to, że prawem serii Sigma 18-200 C też uzyska świetne wyniki. Uzyskała?

     No, nie bardzo. Traktując rzecz całościowo i odnosząc efekty działania Sigmy do innych superzoomów z którymi miałem do czynienia, to nie jest źle. Ale, że ten nieszczęsny Olympus mocno podniósł poprzeczkę, to w wielu sytuacjach, zamiast jakiś wynik nazwać przyzwoitym, muszę już użyć określenia „przeciętny”. Różnica niby nieduża, lecz znacząca.
     Dobra, konkrety. Zacznę od pozytywów. Najdłuższej ogniskowej chyba na dobre wyszło pozostawienie jasności (ciemności J) f/6.3. Nie żeby szczegółowość zdjęć prezentowała się rewelacyjnie, ale nie ma tragedii, nawet przy otwartej przysłonie. Oczywiście, lepiej jest ją przymknąć – najsensowniej dla długiego krańca zooma jest użyć f/11. Zresztą nie tylko tam. Ta wartość stanowi optimum dla niemal całego zakresu ogniskowych, gdy oceniamy brzegi kadru. Natomiast środek klatki pod względem szczegółowości, dla standardowych i dłuższych ogniskowych (z wyjątkiem wspomnianej 200 mm) wypada najlepiej po przymknięciu przysłony do f/8. Bo krótkie ogniskowe to już inna bajka. Smutna bajka, bo przy 18 mm  środek kadru osiąga maksimum szczegółowości dopiero przy f/11, a brzeg przy f/16. Gorzej, że brzegi klatki przy otwartej przysłonie wyglądają naprawdę źle. Na dodatek lekkie, czy nawet średnie przymknięcie wcale im nie pomaga. Ba, nawet przy f/11 wyglądają one brzydko. Dobrze, że już lekkie wydłużenie zooma zauważalnie zmienia stan rzeczy na plus. Po przekroczeniu 20 mm zaczyna obowiązywać, podany przeze mnie wcześniej, „schemat średnich ogniskowych”, czyli f/8 daje optimum w środku kadru, a f/11 na brzegach.

Zakres kątów widzenia.

     No dobrze, ale ten zoom bardzo często będzie współpracował z „zielonymi” automatykami prostych lustrzanek. Czyli, nieduży w końcu, pełen otwór przysłony będzie w częstym użyciu. Jak ocenić szczegółowość przy pełnej dziurze? Biorąc po uwagę klasę obiektywu, dałbym mu w centrum kadru czwórkę dla całego dołu zakresu, aż do 100 mm. Wyżej, stopniowo robi się gorzej, ale na tróję centrum klatki zasługuje dopiero przy 200 mm. Brzeg dla otwartej przysłony: trója na szynach przy 18-20 mm, a dalej już bez minusa, tak gdzieś do 60 mm. Ale powtórzę: jak na tę klasę obiektywu. Przy jeszcze dłuższych ogniskowych jest już wyraźnie lepiej – czwórka obowiązuje aż do 150 mm. Potem trójka z plusem.
     W sumie, gdyby nie ten nieszczęsny dół zooma, byłoby całkiem, całkiem.

Kadr do oceny szczegółowości obrazu przy ogniskowej 18 mm.
Wycinki poniżej.

Wycinki ze środka kadru na górze, z brzegu na dole. Uwaga: wycinki
w poszczególnych rzędach pochodzą ze zdjęć wykonanych przy innych przysłonach.
Kliknij by obejrzeć w pełnej rozdzielczości.

Kadr do oceny szczegółowości obrazu przy
ogniskowej 22 mm. Wycinki poniżej.

Wycinki ze środka kadru na dole, z brzegu na górze.
Kliknij by obejrzeć w pełnej rozdzielczości.

Kadr do oceny szczegółowości obrazu przy
ogniskowej 29 mm. Wycinki poniżej.

Wycinki ze środka kadru na dole, z brzegu na górze.
Kliknij by obejrzeć w pełnej rozdzielczości.

Kadr do oceny szczegółowości obrazu przy
ogniskowej 55 mm. Wycinki poniżej.

Wycinki ze środka kadru na górze, z brzegu na dole.
Kliknij by obejrzeć w pełnej rozdzielczości.

Kadr do oceny szczegółowości obrazu przy
ogniskowej 90 mm. Wycinki poniżej.

Wycinki ze środka kadru na dole, z brzegu na górze.
Kliknij by obejrzeć w pełnej rozdzielczości.

Kadr do oceny szczegółowości obrazu przy
ogniskowej 150 mm. Wycinki poniżej.

Wycinki ze środka kadru na dole, z brzegu na górze.
Kliknij by obejrzeć w pełnej rozdzielczości.

Kadr do oceny szczegółowości obrazu przy ogniskowej 200 mm.
Wycinki poniżej.
 
Wycinki ze środka kadru na dole, z brzegu na górze.
Kliknij by obejrzeć w pełnej rozdzielczości.
Kadr do oceny skutków działania dyfrakcji światła na
przysłonie, po silnym jej przymknięciu. Rzecz istotna,
gdyż ten zoom dobrze się czuje pracując przy małych
otworach. Ogniskowa 65 mm.
Wycinki poniżej.

Wyjście poza f/11 teoretycznie powinno już pogorszyć szczegółowość obrazu.
Jednak nie, przy f/16 nie ma do czego się przyczepić. Choć przy f/22 już tak.
Kliknij by obejrzeć w pełnej rozdzielczości.

     Jakieś inne problemy? Z dystorsją nie jest źle. Przy żadnej z ogniskowych nie jest silna. W samym dole zooma pojawia się w odmianie zasadniczo beczkowatej, choć właściwie wypadałoby nazwać ją falistą. Zresztą spójrzcie na zdjęcie poniżej, a tam na krawędź okapu kominka. Wykonane zostało najkrótszą ogniskową. Przy wydłużaniu zooma, dystorsja szybko ewoluuje w poduszkowatą. Słabą i mało widoczną na zdjęciach.


     Tego nie mogę powiedzieć o winietowaniu, a problem z nim znowu dotyczy głównie dołu zooma. Właściwie nie jeden, a dwa problemy. Pierwszy, to znaczna intensywność winietowania, czyli znaczne ściemnienie rogów klatki. Drugi, to objawianie się winietowania tuż przy narożach kadru i szybkie narastanie efektu w ich kierunku. „Winietowanie ma duży gradient”, jak napisaliby Optyczni. Rzecz jest realnym (czytaj: dobrze widocznym) problemem tylko w dole zakresu zooma, tak do 24-30 mm mniej więcej. Przymykanie przysłony pomaga, ale powoli. Dopiero przy f/8 ściemnienie praktycznie zanika nawet na trudnych motywach, czyli na przykład na niezbyt jasnym niebie.
     Ciekawe, że odmiennie niż w wielu innych zoomach, przy dalszym wydłużaniu ogniskowej winietowanie nie nabiera łagodniejszego charakteru, a jedynie zmniejsza się jego intensywność. Stąd mniej musimy przymykać przysłonę, by je usunąć ze zdjęć. Niestety wraz z wyciąganiem, obiektyw ciemnieje, więc czy przy 18 mm przysłonę przymkniemy o 2,5 działki, czy przy 200 mm o pół działki, i tak wychodzi nam f/8.

Najkrótsza ogniskowa, otwarta przysłona. Zdjęcia wykonane w kolejnych ustawieniach
funkcji redukcji winietowania Nikona D3400: od wyłączonej, do najintensywniejszej.
Działa ona słabo, niemniej warto ją włączyć na stałe, w najsilniejszym wariancie.

     Dwie sprawy trochę a propos. Pierwsza, to szybkość spadku maksymalnego otworu względnego przy wydłużaniu zooma, o czym wcześniej jakoś nie wspomniałem. Początkowe f/3.5 utrzymuje się do ok. 22 mm, a f/4 pojawia się przy 29 mm. Jasność spada do f/5.6 przy ok. 60 mm i tę wartość widzimy w Exifie aż do 90 mm. Potem następuje powolny spadek do f/6.3, która to wartość objawia się późno, bo dopiero przy ok. 170 mm.
     Sprawa druga, to zdecydowanie mniej obfite naświetlanie zdjęć, gdy testowana Sigma pracuje otwartą, bądź lekko przymkniętą przysłoną. To zjawisko zdarzające się lustrzankom Nikona, częściej z niefirmową optyką, ale z Nikkorami czasami też. Różnica w jasności kadru naświetlonego przy pełnej dziurze i przymknięciu jest wyraźna. Ot, taka cecha nikonowskiego matrycowego pomiaru światła. To mocno utrudnia precyzyjne dobranie jasności zdjęcia. No, chyba że stale pracujemy z maksymalnym otworem lub konkretnym przymknięciem przysłony.

Przymknięcie przysłony powoduje wyraźne rozjaśnienie całego kadru. 

     Ok, dystorsję i winietowanie mamy załatwione, to jeszcze kwestia zdjęć pod światło. Tu mamy trochę loterii. Czasem obiektyw pracuje świetnie i nie daje podstaw do jakichkolwiek narzekań, czasem – w bardzo podobnej sytuacji oświetleniowej – można doliczyć się kilku blików, a i spadek kontrastu się zdarza. Ale to tylko przy krótkich ogniskowych, gdyż średnie i dłuższe pracują świetnie. Pod warunkiem, że nie przeszkodzi im osłona przeciwsłoneczna. Wzorem wielu innych nie została ona od wewnątrz w żaden specjalny sposób wyczerniona, czy (ha, ha!) wyklejona welurem. Normalna rzecz, nie tylko w taniej optyce. Ale też w odróżnieniu od wielu innych osłon, wnętrze tej sigmowej potrafi całkiem mocno odbić światło w kierunku przedniej soczewki. Efekt jest niemiły. Rozświetlenie takie jak na zdjęciu poniżej (ogniskowa 65 mm, otwarta przysłona f/5.3) obejmuje szersze okolice rogu / brzegów klatki przy otwartej przysłonie, a mniejszy obszar przy przymkniętej.

Ogniskowa 18 mm, różne otwory przysłony. Nie mam uwag.

Znowu 18 mm, otwarta przysłona.
No, tu już pięknie nie jest.

Ogniskowa 65 mm, otwarta przysłona, słońce nieco poza
kadrem. Na takie sytuacje trzeba uważać, ale całe
szczęście efekt odblasku na wnętrzu osłony łatwo
zauważyć przed zrobieniem zdjęcia.

     Na koniec plastyka nieostrości, którą to Sigma 18-200 C – jak to superzoom – chwalić się nie może. Ale też zupełnie nie ma czego się wstydzić. Poza wyraźnymi ostrymi kółeczkami, w które zamieniają się jasne punkty w nieostrościach, co wprowadza tam pewną nerwowość, nic nie mogę obiektywowi zarzucić. A, że to zjawisko nie jest obowiązkowe, i często nieostrości prezentują się bardzo przyzwoicie.

Ogniskowa 200 mm, przysłona f/6.3. Minimalny dystans ostrości.

Ogniskowa 55 mm, otwarta przysłona f/5.

Ogniskowa 105 mm, otwarta przysłona f/6.

Ogniskowa 125 mm, otwarta przysłona f/6.

Ogniskowa 175 mm, otwarta przysłona f/6.3.

Ogniskowa 200 mm, otwarta przysłona f/6.3.

     
Poniżej prezentuję kilkanaście zdjęć wykonanych podczas testu.

Ogniskowa 18 mm, otwarta przysłona f/3.5.

Ogniskowa 18 mm, przysłona f/16.

Ogniskowa 24 mm, otwarta przysłona f/4.

Ogniskowa 24 mm, przysłona f/8.

Ogniskowa 46 mm, przysłona f/11.

Ogniskowa 90 mm, otwarta przysłona f/5.6.

Ogniskowa 105 mm, otwarta przysłona f/6.

Ogniskowa 125 mm, otwarta przysłona f/6.

Ogniskowa 125 mm, otwarta przysłona f/6.

Ogniskowa 200 mm, otwarta przysłona f/6.3.

Ogniskowa 200 mm, otwarta przysłona f/6.3.

     No, Olympusowi 12-100 mm f/4 ta Sigma nie dorównała. Trzyma poziom jakości obrazu wielu innych superzoomów, który to poziom wysoki nie jest. Oczywiście w tym niezbyt korzystnym obrazie są jasne punkty. Nieduży spadek szczegółowości zdjęć przy najdłuższej ogniskowej to pierwszy z nich, całkiem niezła plastyka to drugi. Dla równowagi, najkrótsza ogniskowa kompromituje się szczegółowością brzegów, a dół zakresu ogniskowych zbyt ostro winietuje. Bilans wychodzi na zero. Podobnie jak zachwycająco nieduże gabaryty równoważą się z tak sobie działającą stabilizacją obrazu.
     Tak po prawdzie, tylko znikome rozmiary obiektywu i nieduża jego masa są powodami, dla których mogę ten obiektyw rekomendować. Reszta wypada średnio.
Zaskoczeni? Ja nie, choć ucieszyłbym się z niespodzianki. Pierwsza jaskółka, jaką jest wspomniany Olympus, niby wiosny nie czyni, ale drugiej jaskółki można się jednak spodziewać. Mam w zapasie, wykonany podczas wakacji, materiał do testu jeszcze jednego superzooma. Może on błyśnie? Zapraszam do jego testu za kilka tygodni.


Podoba mi się:
+ nieduża wielkość i ciężar

Nie podoba mi się:
- ostrość na brzegach w dole zooma
- mało skuteczna stabilizacja

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz