wtorek, 27 kwietnia 2021

Moim okiem: Zatoczyliśmy krąg, czyli nowa Sigma 35/1.4

     Trzydziestekpiątek ef-jeden-cztery nie brakuje na rynku. Są manualne i autofokusowe, zrobione głównie z plastiku oraz mocno metalowe, nastawione na plastykę zdjęć, bądź na ich techniczną jakość. Każdy znajdzie model który mu pasuje. Wśród nich jest jeden, który na miano legendy może nie zasługuje, ale wzorca, czy też odnośnika to już na pewno. Mam na myśli Sigmę 35 mm f/1.4 DG HSM Art. Prezentacja tego obiektywu, która miała miejsce niemal dekadę temu, okazała się ważną cezurą w historii układu sił na rynku producentów optyki fotograficznej. Mniejsza nawet o to, że 35/1.4 Art był pierwszym obiektywem zgodnym z filozofią Global Vision, choć i to z pewnością zmieniło sposób postrzegania Sigmy i jej produktów. Znacznie ważniejsze, że był to wspaniały obiektyw, który wówczas, jesienią 2012 roku mocno namieszał na rynku. Bo jak tu żyć z faktem, że Sigma wyprodukowała szkło, któremu Nikon i Canon mogą najwyżej wyczyścić przednią soczewkę? I czy w tej sytuacji obiektywy Sigmy jeszcze wypada nazywać kundlami?

     A to był dopiero początek rewolucji. Szybko okazało się, że 35/1.4 Art nie był (szczęśliwym) wypadkiem przy pracy, bo kolejne Sigmy też błyszczały. Doszło do tego, że gdy któraś z nich okazała się mniej niż bardzo dobra, słychać było marudzenie. A potem było jeszcze ciekawej, gdy to Sigma zaczęła wyznaczać zarówno trendy w konstruowaniu obiektywów, jak i poziomy wysokiej jakości.      Sigma wyznacza, a Sony, Nikon i Canon muszą gonić. Głównie to Sony, bo tylko z tą firmą Sigma naprawdę konkuruje w produkcji optyki do pełnoklatkowych bezlustrowców. Nikonowskie mocowanie Z i canonowskie RF na razie sobie odpuszcza, a z Panasonikiem nie musi konkurować, gdyż dogaduje się z nim w ramach L-Mount Alliance.   

     Napisałem, że Sigma konkuruje z Sony, ale to trochę nie tak. Niby walczą one ze sobą o to która wciśnie klientom więcej szkieł FE, ale jednocześnie Sigma nie produkując obiektywów pod Nikony Z i Canony R, napędza Sony klientów, czym wykasza jego konkurencję. Ręka rękę bije, ręka rękę myje – i obie firmy są zadowolone.

     Dobra, do rzeczy, bo przecież miałem pisać nie o starym, a o nowym szkle Sigmy. Dziś zaprezentowany jej obiektyw nosi formalną nazwę Sigma 35mm F1.4 DG DN | Art. Traktuję go jako nowe wcielenie tamtej trzydziestkipiątki, które musiało się pojawić ze względu na okoliczności. Nie jest to już szkło do lustrzanek (o nich zapominamy, żegnajcie!), a wyłącznie do bezlustrowców. I oczywiście nie ma tu odwrotu, czy też możliwości kombinowania. Starego, lustrzankowego ARTa dało się przez adaptery używać z bezlustrowcami, a poza tym objawiły się już całkiem oficjalne wersje z bagnetami FE i L, powstałe – jak twierdzą złośliwcy – przez zespawanie obiektywu z adapterem MC-11 / MC-21. W drugą stronę nie da rady, nowego obiektywu nie podłączymy do żadnej lustrzanki.

     Drugi aspekt nowych okoliczności premiery wiąże się z wiekiem pierwszej wersji obiektywu. Od jego pokazania minęła niemal dekada, więc nic dziwnego że obiektyw zestarzał się technologicznie. Nadal jest chętnie kupowany, ale pojawili się groźni konkurenci, którzy podgryzają jego wysoką pozycję. A w każdym razie pokazują, że da się zrobić jeszcze lepszy obiektyw tej klasy.

     Nowa Sigma liczy około 11 cm długości, więc jest o centymetr krótsza od poprzedniczki (mam na myśli wersje z mocowaniami FE i L), średnica to niemal identyczne jak tam 7,6 cm, a mocowanie filtrów to już dokładnie taki sam gwint 67 mm. Udało się zaoszczędzić ponad 100 g na masie, teraz wynosi ona 645 g. Uszczelniona obudowa obiektywu to w dużej mierze plastik. Pierścień ostrzenia jest bardzo szeroki, a jest też pierścień przysłon. Pozwala on ustawiać wartość przysłony na obiektywie, a nie z korpusu, ma wyłączalne kliknięcia, co spodoba się filmowcom Miłym uzupełnieniem jest blokada położenia tego pierścienia w pozycji A (czyli sterowanie z aparatu) lub na zakresie wartości liczbowych.

     Ogniskowanie odbywa się wewnętrznie, minimalny dystans ostrości to 30 cm, przysłona liczy aż 11 listków. Zapowiadane są dwie wersje obiektywu: z bagnetami FE oraz L. Co oczywiście nie oznacza, że nigdy nie pojawią się mocowania RF lub Z.

     Optyczna część obiektywu składa się z 15 soczewek, w tym dwóch dwustronnie asferycznych i czterech ze szkła o niskiej dyspersji, choć aż trzech typów (FLD, SLD, ELD). Ten zestaw prezentuje się zachęcająco, a w informacji prasowej Sigma chwali się skutecznym usunięciem komy i podłużnej aberracji chromatycznej.

     O innych parametrach jakościowych cisza, ale gorzej że pierwsze, jeszcze przedpremierowe testy, wykonane na przedprodukcyjnych egzemplarzach obiektywu zawierają nie tylko zachwyty. Tak po prawdzie, to nie są zbytnio entuzjastyczne. Trudno stwierdzić, na ile niedociągnięcia są prawdziwymi wadami, na ile wynikają z braków niefinalnych egzemplarzy, a na ile są narzekaniami osób które Sigma przyzwyczaiła do swej doskonałości i nieomylności. Cóż, noblesse oblige!

     Z ostatecznym werdyktem poczekałbym do publikacji testów seryjnych sztuk obiektywu. W sklepach ma on pojawić się w połowie maja, a sugerowana na rynek polski cena to 3890 zł. Co oznacza, że po kilku miesiącach cena sklepowa pewnie spadnie do 3500 zł. Co wyglądałoby nieźle, biorąc pod uwagę aktualne, najniższe ceny starego ARTa, plasujące się w okolicach 3300 zł. A jeszcze ładniej ta cena wygląda w odniesieniu do konkurenta z Sony, czyli 35 mm f/1.4 GM. Jego co prawda też jeszcze nie widać na półkach, ale pojawi tam się z ceną najprawdopodobniej przekraczającą 7000 zł. Zresztą, niech sobie Sigma kosztuje i 4000 zł, byle naprawdę okazała się godnym następcą pierwszego ARTa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz