środa, 18 grudnia 2019

TEST… no, teścik, czyli wrażenia z użytkowania. Canon EOS M6 Mark II


     Nie planowałem tego testu, ale jakoś wyszedł sam z siebie. Czy raczej wynikł z wejścia w posiadanie obiektywów z mocowaniem EF-M, które postanowiłem przetestować. Artykuł o Laowie 9 mm f/2.8 Zero-D znajdziecie TU, a test Canona 32 mm f/1.4 STM TU. Gdy umawiałem się na wypożyczenie „trzydziestkidwójki”, polski Canon delikatnie zasugerował ;-) bym przetestował ją na flagowym APSowym bezlustrowcu. A przy okazji i o nim coś skrobnął. 
     Test szkieł na nowej, dobrze ocenianej 32-megapikselowej matrycy uznałem za bardzo dobry pomysł. A skoro już będę sporo fotografował tym M6 II, to chcąc nie chcąc sporo się o nim dowiem i będę mógł to i owo o nim napisać. Ale w ogóle dlaczego ja wam się tak tłumaczę? Stąd, że – niektórzy z was może pamiętają – po premierze tego aparatu napisałem, że go nie polubiłem. Że nie podoba mi się jego koncepcja, że wolę EOSa M50, a z nową matrycą 32 Mpx chętniej przetestowałbym EOSa 90D. Ale życie to teatr, gdzie puentę pisze czas, a kwestię kończy czasem test (cytat, mniej więcej). Dlatego chcąc nie chcąc wziąłem tego Canona na warsztat. I wiecie, co? Nawet mi się spodobał!

     Nie zamierzam opisywać go punkt po punkcie, przycisk po przycisku i funkcja po funkcji. Wspomnę to, co szczególnie rzuciło mi się w oczy podczas dwóch tygodni fotografowania i to co całkiem nieobiektywnie uważam w nim za ważne. Ważne na plus i ważne na minus.
Na minus? Forma. EOS M6 II ma – według mojej wiedzy – zastąpić dwa modele: M5 i M6. Powinno więc powstać ulepszone połączenie obu, wzmocnione unowocześnieniami których Canon dorobił się od czasu premier tamtych modeli, czyli przez ostatnie 2,5-3 lata.

     Jednak „ulepszenie” Canon widział inaczej niż ja. Stąd kwestię wizjera wziął nie od M5, a od M6, stąd wbudowanego wizjera brak. Miniaturyzacja i zgrabność aparatu ważna rzecz, ale wolałbym mieć aparat w jednym kawałku, i nie musieć montować opcjonalnego wizjera EVF-DC2 na saneczkach. Moim nieobiektywnym optimum jest styl Sony A6x00, czyli wizjer w rogu nieco podwyższonego korpusu. Optimum oszczędnościowe (jakościowo): wizjer w tym samym miejscu, ale wysuwany á la G5 X Mark II, że wspomnę tylko Canona, a nie liczniejsze przykłady z Sony. Co do jakości obrazu w canonowskim wizjerze opcjonalnym nie mam uwag, ale aparat w komplecie z nim robi się drogi. Sam korpus EOSa M6 II kupuje się obecnie za około 4100 zł, a za wizjer trzeba dopłacić trochę ponad tysiąc. To już lepszym rozwiązaniem jest zakup zestawu aparatu z zoomem 15-45 mm f/3.5-6.3 STM i wizjerem. Płacąc za niego około 5200 zł obiektyw dostajemy za darmo.

     „Minusem dodatnim” rozwiązania zastosowanego M6 II jest łatwość zaprojektowania obrotu ekranu do pozycji selfie. Prosty obrót o 180° do góry, bez konieczności „omijania” wystającego do góry (i ewentualnie do tyłu) wizjera wbudowanego. A, oczywiście trzeba do tego zdjąć wizjer EVF-DC2 jeśli jest założony.
     Dodam, że ekran obrócić też można w dół, maksymalnie o 45°. Moje ulubione rozwiązanie, czyli boczny przegub 3D, pozostaje domeną EOSa M50. W każdym razie jeśli chodzi o rodzinę canonowskich bezlustrowców APSC.
     Jakość obrazu na ekranie rekompensuje wspomniany brak. Nie miałem bowiem problemu z obserwacją obrazu bez względu na intensywność i kierunek padającego światła. To bardzo rzadko spotykana cecha ekranów. Dotychczas chwaliłem aparaty Sony za obecność trybu Sunny Weather, w którym mocno podwyższana jest jasność i kontrast, co pozwala na komfortową obserwację obrazu nawet w ostrym świetle. Widać, że jak ekran dobrze dopracowany, to obejdziemy się bez Sunny Weather. Brawa dla Canona!

     Dotykowe sterowanie aparatem to czysta przyjemność, da się tą metodą obsłużyć praktycznie wszystkie funkcje. Tak się rozbestwiłem, że usiłowałem dotykowo przełączać nawet wyświetlane na ekranie funkcje spod przycisku DIAL FUNC. Nie dało się, ale Canon przecież lojalnie uprzedza, zarówno samym określeniem DIAL, jak i wyświetlanymi wówczas symbolami pokręteł.
     Bardzo wygodnie przesuwało mi się dotykowo pola AF podczas kadrowania przez wizjer. Touch & drag AF ustawiłem w tryb Relative, czyli maziałem palcem po ekranie przesuwając pole, a nie dotykając go w żądanym miejscu. Pozostawiłem aktywną dla T&d AF tylko prawą połowę ekranu by nie przesuwać pola AF nosem. Wszystko funkcjonowało bez zarzutu. Tym, którzy nie korzystają z przycisku AF-On na tylnej ściance, proponuję przestawić go w tryb centrowania pola ostrości. Przy okazji, tego przycisku nie było w pierwszym EOSie M6, a teraz pojawił się otoczony dźwigienką AF/MF, nieodparcie przypominając rozwiązanie Sony.

     Przed chwilą wspomniałem nowy pomysł DIAL FUNC. Jest to przycisk wewnątrz tylnego pokrętła (górnego-tylnego, a nie nawigatora), dający dostęp do maksymalnie pięciu funkcji wybranych z dwukrotnie większego ich zestawu. Wciskamy go, tylnym pokrętłem wybieramy funkcję, a przednim jej wartość. Pomysłowe i przydatne. Ja polubiłem, choć wybór funkcji jest na tyle ograniczony, że i tak do niektórych częściej potrzebnych i tak musiałem sięgać do tradycyjnego podręcznego menu Q. Je oczywiście obsługiwałem dotykowo.

     Canonem M6 Mark II daje się więc wygodnie sterować, a on odwdzięcza nam się równie sprawnym działaniem. Błyskawiczna reakcja na wciśnięcie spustu, brak zwłoki przy przełączaniu fotografowanie ↔ odtwarzanie ↔ menu, przy przejściach ekran ↔ wizjer, przy zapisie zdjęć… Żadnej denerwującej niepewności, wahania. Jednym słowem szybkość i stabilność. Zasadniczo. Bo czasem M6 II potrafi wierzgnąć.

     Pierwsze, to coś czego nie rozgryzłem. Zdarzało się, że po wciśnięciu spustu migawki aparat zwlekał z pół sekundy z rozpoczęciem ustawiania ostrości. I nie chodziło o wyłączony już pomiar światła (miałem ustawiony czas 8 s), ani o wygaszenie ekranu (1 minuta). Czy to była jakaś inna deaktywacja? Niedopracowane oprogramowanie? Bo mam nadzieję, że nie chodzi o „ten typ tak ma”. 
     Drugą, znacznie bardziej denerwującą kwestią był niestabilny pomiar światła. Dobrze wiem, że już od czasów prehistorycznych, konkretnie od końca lat 80-tych ostatniego wieku drugiego tysiąclecia naszej ery, szacunkowy pomiar Canonów przykłada dużą wagę do jasności miejsca kadru, w które celuje aktywne pole AF. Ale to co wyczyniają ostatnio jego bezlustrowce przestaje już być cechą, a zaczyna wadą. EOS M6 II nie jest wyjątkiem i wymagał ode mnie nieustannego manewrowania korekcją ekspozycji. Więc manewrowałem. Aż do czasu gdy zacząłem test Laowy 9 mm. To obiektyw bezczipowy i bezstykowy, więc pomiar światła przełączył się z matrycowego na uśredniający centralnie ważony. I co? I cudownie! Korekcja na zero i wszystkie zdjęcia naświetlone w punkt. Po tym doświadczeniu wszedłem w menu EOSa i na stałe przeszedłem na stary dobry pomiar uśredniający. Lepsze wrogiem dobrego – lepiej tego podsumować nie można.

Lewa wersja zdjęcia naświetlona została przy pomiarze matrycowym, z punktem AF
celującym w ciemny silnik na dole kadru. Przepalenie, że hej! Dla wersji prawej włączyłem
pomiar uśredniający i wszystko wygląda znacznie lepiej. Choć może wypadałoby trochę
rozjaśnić (wcale nie smoliste) cienie.

     Migawka. Trzęsie, to pierwsze. Wspomniałem o tym w teście standardowego, niestabilizowanego EF-M 32/1.4. Niestabilizowana (niestety!) matryca w niedużym, lekkim korpusie, wymaga wsparcia. Jeśli nie stabilizacją optyczną w obiektywie, to chociaż bezwstrząsowo pracującą migawką. W tym EOSie owego wsparcia brak, gdyż jego migawka nie chodzi na paluszkach. Tupie, aż wszystko wokół drży, a przy tym nieźle hałasuje – to drugi mój zarzut wobec niej. Póki jeszcze robimy zdjęcia pojedynczo, da się wytrzymać. Jednak serie to mniej ciekawa bajka. Migawka nie dość, że głośna, to dla każdej klatki wykonuje dwa cykle pracy. Stąd serie w trybie H (8 klatek/s, a nie oficjalnie deklarowane 7) słychać tak jakby to było 15 klatek/s. Robi wrażenie i niektórzy z pewnością wykorzystają tę cechę do chwalenia się szybkością pracy swojej cyfrówki.

EOS M6 II z obiektywem EF 135 mm f/2. Bardzo mi się podobała praca tą parą.
W dalszej części artykułu znajdziecie jeszcze kilka zdjęć jej autorstwa.

     Jednak mi to przeszkadzało, udałem się więc po pomoc do – bezgłośnej z założenia – migawki elektronicznej. Przydała mi się ona już w teście „trzydziestkidwójki”, gdyż przy otwartej jej przysłonie i silniejszym oświetleniu, najkrótszy czas migawki mechanicznej wynoszący 1/4000 s okazywał się zbyt długi. Migawka elektroniczna potrafi odmierzyć 1/16000 s, co mi w zupełności wystarczało. Jedno na co wówczas narzekałem, to brak opcji samoczynnego przechodzenia z migawki szczelinowej na elektroniczną, w momencie gdy ta pierwsza nie potrafi odmierzyć odpowiednio krótkiego czasu.
     Jednak okazało się, że w przypadku serii zdjęć migawka elektroniczna nic nie pomoże. Ona po prostu nie potrafi pracować seriami. Gdy ją aktywujemy, w menu wyszarzają się funkcje mające cokolwiek wspólnego z seriami zdjęć. Znikają nie tylko wszyściutkie tryby seryjne, ale też programowany samowyzwalacz, HDR, autobraketing ekspozycji i wieloklatkowa redukcja szumów.
     Na pocieszenie dostajemy jednak wówczas… rolling shutter. Niby tylko potencjalny, lecz na tyle prawdopodobny, że w menu podczas próby włączania migawki elektronicznej wyświetla się odpowiednie ostrzeżenie. Nie kojarzę go z aparatów innych niż Canony. Dotychczas trafiłem na nie jedynie tu oraz w EOSie RP. Sprawdziłem jak to wygląda w rzeczywistości. I wygląda trochę kulawo. Efekt łatwo uzyskać zarówno filmując, jak i fotografując. Ale dobra, nie marudzę dłużej. Grunt, że migawka elektroniczna umożliwia bezgłośną pracę w trybie pojedynczym oraz sięgnięcie do 1/16000 s. 
     A, pozwala na coś jeszcze: na RAW burst mode, tryb realizowany wyłącznie z migawką elektroniczną. Są to szybkie serie 30 klatek/s, naświetlane z cropem ok. 1,3× (dającym 18 Mpx), zapisywane tylko jako RAWy. Istnieje dodatkowa opcja zapisu zdjęć z okresu pół sekundy przed całkowitym wciśnięciem spustu, gdy spust mamy wciśnięty do połowy. W serii aparat może zarejestrować jednym ciągiem sto kilkanaście zdjęć, w tym 15 sprzed momentu pełnego wciśnięcia spustu. Robi wrażenie! Choć pewnym ograniczeniem jest blokada ostrości i ekspozycji dla całej serii.


     Skoro już padło słowo „filmowanie”… Nie, nie testowałem EOSa w tym kierunku. O tym musicie poczytać gdzie indziej. Miło, że w 4K filmuje on z całej szerokości matrycy (EOSy R tego nie potrafią), miło że Canon po początkowych oporach obiecał dodanie w przyszłym roku klatkażu 24p. Szkoda że potencjalnym nowym firmwarem nie da się uzupełnić braku gniazda słuchawek. Mikrofonowe oczywiście jest.

     Dokończę kwestię sprawności EOSa M6 Mark II przy strzelaniu zdjęć seriami. Rzecz wygląda bardzo ładnie, zarówno pod względem długości serii, jak i szybkości opróżniania bufora. Nie sprawdziłem jak to wygląda przy wolnych seriach 3 klatki/s, a jedynie w trybach H (realne 8 klatek/s) i H+ (15 klatek/s). W pierwszym z nich da się jednym ciągiem, bez zająknięcia wykonać 80 najcięższych JPEGów albo 50 RAWów, ewentualnie 70 C-RAWów, czyli surowych plików kompresowanych „niemal bezstratnie”. Cudzysłów oznacza nie moją ironię lub wątpliwości, a jedynie cytat z materiałów Canona. C-RAW to taki patent zastosowany po raz pierwszy w zeszłym roku w EOSie M50. Jakieś tam straty na jakości zdjęć mogą się pojawić, ale z tego co widzę dotyczy to wyłącznie sytuacji gdy bardzo mocno pojeździmy suwaczkami przy wywoływaniu zdjęć. A i wtedy nie zawsze widać coś niedobrego. Przy tym oszczędności na C-RAW to – w zależności od ujęcia – od ćwiartki do ponad połowy objętości pliku, więc uważam że nie ma nad czym się zastanawiać, tylko włączyć i używać.


     Ale to była tylko dygresja wtrącona do akapitu dotyczącego serii zdjęć. Wspomniane, strzelone seriami ujęcia wędrują do bufora, z którego przelewane są na kartę w czasie: od 7 s (RAWy), poprzez 11 s (JPEGi) do 15 s (C-RAWy). Tak to wygląda w trybie H. W szybszym H+ C-RAWów da się zrobić tyle samo, czyli 70, ale długość serii JPEGów spada do 50, a zwykłych RAWów do 30. RAWy przelewają się na kartę w 6 s, a C-RAWy i JPEGi w 11 s. Podczas zapisu można fotografować oraz zmieniać wartości funkcji dostępne pod przyciskami i pokrętłami. Jednak menu są wówczas niedostępne. Powyższe pomiary wykonałem z użyciem karty Toshiby o teoretycznej szybkości zapisu 240 MB/s. A, to oczywiście była karta UHS-II.

Nie miałem pojęcia, że wiewiórki mają tak ciepłe łapki!
EF-M 32/1.4, f/3.5, ISO 1600.

     Gdy zdjęcia strzelamy seriami możemy liczyć, że akumulator starczy nam na duże kilkaset zdjęć. A może i więcej. Podczas testów szybkości fotografowania i zapisu zdjęć, zrobiłem ich lekko licząc tysiąc, a wskaźnik naładowania akumulatora nie zjechał nawet do poziomu 1/2. Całkiem odmiennie sprawy się mają przy „normalnym” fotografowaniu. 220-250 zdjęć i wskaźnik naładowania pokazuje 1/2. Kolejne kilkadziesiąt i zaczyna mrugać na czerwono. Jeszcze kilka-kilkanaście i bye-bye! W sumie z pełnego akumulatora dało się robić 250-300 zdjęć, czyli tyle samo albo niewiele mniej niż mówią testy CIPA. Podczas testu tylko trzy razy zdarzyło mi się startować do zdjęć z pełnym aku i zjechać do zera, więc to na pewno nie jest pełen obraz jego funkcjonowania w EOSie M6 II. Szczególnie, że fotografowanie „testowe” oznacza częste grzebanie w menu, przeglądanie na bieżąco zdjęć, zmienianie ustawień, a więc różni się normalnej eksploatacji aparatu. Jednak kupując tego Canona trzeba brać pod uwagę scenariusz 250-300 zdjęć.

Ostrość ustawiałem na latarni, ale autofokus EOSa nie
zauważył jej. Cóż, najwyższy czas wprowadzić Quad
Pixel AF. I to nie tylko w Canonach...

     Autofokus – poza wspomnianymi wcześniej okazjonalnymi opóźnieniami ze startem, wszystko wygląda ładnie. Szybkość, dokładność, wygoda sterowania… Jedyne, do czego mógłbym się przyczepić, to cecha typowa i dla innych bezlustrowców z detekcją fazy na matrycy: czułość jedynie na pionowe linie w kadrze. Podczas testu EOSa M6 II ugryzło mnie to może ze dwa razy. No, w każdym razie w tylu wypadkach zdiagnozowałem problem. Podobno właśnie Canon najintensywniej pracuje nad tym zagadnieniem, nawet już nazwał nowy typ przetwornika: QPAF (Quad Pixel Auto Focus). Sensele mają być dzielone nie na dwie części jak obecnie (Dual Pixel Auto Focus), a na cztery. Na razie mamy tylko zgłoszenie patentowe Canona, zobaczymy jak rzecz się rozwinie.

     Całkiem dobrze wypadł ciągły autofokus, który przetestowałem trochę nietypowo. Zawsze staram się to robić z pomocą obiektywu o jasności f/2.8 na ogniskowej będącej odpowiednikiem małoobrazkowej 200 mm. Tym razem postanowiłem trochę utrudnić zadanie i skorzystałem z portretówki EF 135 mm f/2L, oczywiście użytej z pośrednictwem adaptera. Ogniskowa „małoobrazkowa” była więc ciut dłuższa (216 mm), a głębia ostrości mniejsza, więc autofokus miał niełatwe zadanie. Podczas fotografowania samochodów jadących 80-100 km/h nie dawał sobie rady tak dobrze jak lustrzanki średniej, ale i tak nieźle. To w czym niedomagał, to rzadka u lustrzanek niestabilność. EOS M6 II raz długo prowadził ostrością fotografowany obiekt, raz gubił się po drodze. Ciekawe, że przeważnie po klatce albo dwóch doganiał go. Nie były to więc problemy z szybkością poruszania obiektywem, a z analizą obrazu.

Tak, znowu EF 135/2. Przysłona f/2.8, ISO 800.

     32-megapikselową matrycę EOSa M6 Mark II uważam za najciekawszy jego element. Żeby nie było, najciekawszy w zdecydowanie pozytywnym znaczeniu. Po pierwsze, szczegółowość. Przy współpracy z firmowym standardem EF-M 32/1.4 uzyskała ona w teście studyjnym 3500 lph, a w plenerze też prezentuje się świetnie. Ale ciekawostka: o ile w chyba wszystkich matrycach które znam, szczegółowość wraz ze wzrostem czułości spada aż do pewnego momentu stopniowo i powoli, to tu jest inaczej. Widać skokowy, wyraźny spadek już przy przejściu z ISO 100 na ISO 200, a dopiero potem pogarszanie szczegółowości staje się płynne. Płynne i nieznaczne. Na wycinkach, które publikuję poniżej, łatwo zauważycie różnicę pomiędzy ISO 200, a ISO 800, ale pomiędzy ISO 800, a ISO 1600 nie będzie to już takie proste. Z tym, że ISO 3200 zaczyna mocniej odstawać w dół, a przy ISO 6400 obraz w pełnej rozdzielczości przestaje być akceptowalny. Jednak gdy wystarczy nam oglądanie zdjęć bez powiększania, na pełnym ekranie, to nawet ISO 12800 się nada. Kolory i kontrasty praktycznie nic przy tej czułości nie tracą, choć obniżenie szczegółowości już widać. Tu pomoże solidne wyostrzenie zdjęcia, ale z czuciem – tak by poprawić odbiór drobnych szczegółów, ale jednocześnie nie wyciągnąć zbyt dużo szumów. Da się!

Kadr do testu szczegółowości obrazu oraz poziomu szumów
przy poszczególnych czułościach. Wycinki poniżej.

Kliknij zdjęcie by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości. 

     W sumie wygląda to tak: potrzebujemy maksimum rozdzielczości – tylko ISO 100, chcemy jak najwyższej czułości bez wyraźnej utraty szczegółów – ja bym się trzymał ISO 1600, ekranowo – ISO 12800 po wyostrzeniu jak opisałem wyżej.

Czułość ISO 6400, sztuczne oświetlenie, a kolory niczego sobie. Szczegółowość też.

     Osiągnięcia przy wyższych czułościach są o tyle znaczące, że dotyczą matrycy o ogromnym zagęszczeniu senseli. 32 Mpx w canonowskim APSC odpowiada bowiem ok. 83 Mpx w małym obrazku. Zaraz, zaraz – czy to nie tyle ma mieć matryca kolejnego EOSa serii R? Liczby się zgadzają, małoobrazkowy przetwornik byłby wycinany z tego samego krzemowego wafelka co APSowy dla M6 II. Jeśli EOS RS (czy jak go tam nazwą) powtórzyłby osiągi EOSa M6 II przy wysokich czułościach, byłoby świetnie.

Lewe zdjęcie to JPEG z aparatu, prawe powstało z RAWa CR3.
Trochę podratowałem najwyższe światła oraz rozjaśniłem cienie.
Zasadniczo pliki CR3 dobrze wychodzą obrabiane w firmowej wywoływarce DPP,
ale tu Adobe Camera Raw dał lepsze wyniki. Warto więc próbować różnych dróg. 

     Czy z dynamiką jest tak samo dobrze? Źle nie jest, lecz to nadal nie poziom matryc Sony. Fotografując sceny o dużej rozpiętości tonalnej trzeba pilnować świateł, by nie były mocno przepalone. Z takich obszarów trudno wyciągnąć szczegóły – RAWy nie są tu bardzo pomocne. Choć oczywiście jakiś tam niewielki zapas w światłach mamy. Zdecydowanie lepiej niż przepalić światła jest niedoświetlić cienie. Te możemy bardziej ciągnąć. Sytuacja wygląda nawet lepiej niż w słabiej zagęszczonej matrycy EOSa 5DsR. U niego z cieni szybko wyłaziła kolorowa kaszka, a w M6 Mark II efekty są znacznie przyjemniejsze dla oka. Po pierwsze ziarno jest bardziej monochromatyczne, po drugie pojawia się przy silniejszym niż w tamtej „piątce” rozjaśnianiu głębokich cieni.

Lewe zdjęcie wykonałem bez użycia jakichkolwiek korekt i wspomagaczy. Dla prawego
włączyłem Auto Light Optimizer, a on nie tylko uratował niebo, ale też zdecydowanie
poprawił kolory. W każdym razie na ziemi, bo niebo zrobiło się takie jakby zielonkawe...

     Automatyczny balans bieli nie zachwycił mnie. Nawet nie dlatego, że w świetle żarowym produkował zbyt ciepło-czerwone zdjęcia. Nie, tego nie mam mu za złe, tego problemu spodziewałem się. Nie spodobała mi się jego praca przy ciepłych kadrach w mocno zachmurzony dzień oraz przy kadrach neutralnych barwnie w silnym świetle słonecznym i bezchmurnym niebie. W pierwszym wypadku zdjęcia z reguły wychodziły za chłodne, w drugim zbyt ciepłe. Z reguły, ale nie zawsze, więc nie można wrzucić jakiejś korekcji. Dotychczas Canony nie robiły mi takich numerów. Ostatnio słyszałem jednak, że coś tam grzebano w ich trybach barw (ja używałem Picture Style Standard) i one teraz nie prezentują się już tak idealnie jak dawniej. Nie wiem ile w tym prawdy i na ile właśnie to mogło mieć wpływ na kolory moich zdjęć plenerowych. Tak czy inaczej, nie jestem zadowolony.

Zimno! I blado.

Ciepło!

Za ciepło!

     Przed testem nie lubiłem tego EOSa, a podczas testu… też go nie polubiłem. Ale – może trochę paradoksalnie – spodobał mi się. Spodobał się jako dobrze pomyślany aparat i jako narzędzie do fotografowania. Ale nie dla mnie. Nie leżąca mi koncepcja, to raz. Drugie, to problemy z barwami w pozornie oczywistych sytuacjach, które nie zdarzały się wcześniej Canonom. W przypadku mojego testu to może tylko kwestia wczesnoprodukcyjnego egzemplarza (choć z softem 1.0.0). Myślę, że to jest też przyczyną okazjonalnych lagów przy starcie autofokusa. Tak czy inaczej, rzecz koniecznie do poprawienia.
     Brak stabilizacji matrycy też boli, ale taka już jest filozofia Canona. W każdym razie obecnie. Niewysoka wydajność akumulatora boli już mniej, podobnie jak kapryśny matrycowy pomiar światła. Pierwszą niedogodność możemy bowiem zredukować nosząc w kieszeni dodatkowy akumulator (albo i dwa), drugą – włączając pomiar uśredniający.
     Znowu złapałem się na tym, że w podsumowaniu rozwodzę się nad niedoskonałościami testowanego sprzętu. Ale to – paradoksalnie – świadczy o wysokim jego poziomie. Łatwiej przyczepić się do kilku kwestii, niż pochwalić kilkanaście. Ot, lenistwo wychodzi z człowieka! Ale dobrze, teraz pochwalę. Szybkość działania, wygoda obsługi, wysoka jakość obrazu na ekranie, niezły autofokus – jest co wymieniać. Plus matryca, aż podejrzanie przyzwoicie się sprawująca – szczególnie biorąc pod uwagę jej zagęszczenie. W sumie naprawdę dobra cyfrówka. A teraz Canonie, bardzo cię proszę, przydaj te wszystkie pochwalone przeze mnie cechy EOSowi M50 II!


Podoba mi się:
+ efekty pracy matrycy
+ wygoda i swoboda obsługi
+ zdjęcia seryjne

Nie podoba mi się:
- brak stabilizacji matrycy
- niedokładny matrycowy pomiar światła
- brak wbudowanego wizjera


Zajrzyjcie też tu:

7 komentarzy:

  1. Juz wielokrotnie pisalem ze lubie twoje testy, bo to prawie tak jaby czlowiek sam wzial do reki taki sprzet i sam go testowal. A jednak wygodniejsze bo nie trzeba nawet wychodzic z domu :-)
    I to dobrze ze testujesz sprzet na ktory moze sobie pozwolic wiele osob, bo testowanie bardzo drogiego sprzetu uwazam ze ma sens jesli jest robione przez profesjonalistow dla profesjonalistow, czyli mozliwie obiektywnie. Twoje testy sa jak sam piszesz nieobiektywne, ale wystarczajaco dobre dla nieprofesjonalistow, i taki chyba ma byc twoj blog.
    Poza tym - nawet najtanszy Canon robi teraz duuuuzo lepsze zdjecia niz ogromna wiekszosc drogich aparatow 50 lat temu. Dziewiecdziesiat lat temu Tessar byl jednym z najlepszych obiektywow, a cudem techniki byly swiatlomierze optyczne.
    Musimy sobie zdawac sprawe z tego jaki cud techniki mamy w rekach fotografujac Canonem M6 - mamy aparat duzo lepszy niz mialo 90% profesjonalistow 50 lat temu. Czyli nie ma sie czego wstydzic! :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za uznanie! Wiesz, drogi sprzęt kupują nie tylko profesjonaliści. Druga rzecz, nawet jeśli kupujący jest pro, to nie zawsze odróżnia aberrację sferyczną od chromatycznej. "On jest od robienia (i oglądania) zdjęć, a nie wkuwania naukowych mądrości". Dlatego woli obejrzeć zdjęcia, a nie wykresy i tabelki.

      Usuń
    2. Przyznaje ci racje, fotograf profesjonalista nie bedzie sie chwalil ze ma "super wypasiona kamere" za duze pieniadze. To robia na ogol ludzie nie majacy pojeca, ale majacy pieniadze. Kupi se taki gostek Lamborghini bo ma 16 cylindrow i 700 koni i jezdzi tym po autostradach na ktorych mozna max 120 -140, a jak juz pojedze do takich np. Niemiec to rozbija sie na pierwszym drzewie.
      No ale sa tez profesjonalisci, np Formel 1, gdzie 5 koni wiecej i lepszy spojler moga zdecydowac o zwyciestwie. Tak samo jest na przyklad w fotografii reklamowej, tej na najwyzszym poziomie. Dlatego napisalem o profesjonalnych testach dla profesjonalnych fotografow.

      Usuń
  2. Brak wizjera w moich oczach dyskwalifikuje ten aparat. Nigdy nie opanowałem fotografowania w stylu zombie. Jak tu używać teleobiektywów? A nakładany drogi wizjer psuje ergonomię. Matryca na plus, ale do tej pory byłem dobrze obsłużony przez 16 Mpix. W zbliżonej cenie Sony a6400 kusi bardziej. Szkoda tylko że też bez stabilizacji w korpusie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jednak wśród APSowych Sony są modele ze stabilizowaną matrycą. Droższe, racja, ale są. A u Canona choćbyśmy chcieli dopłacić, nie da rady.

      Usuń
  3. W końcu dobry test tego aparatu, który został skupiony na zdjęciach, a nie na video.

    Dzięki Tobie podjąłem decyzję czy kupić ten model, czy M50. Dzięki! :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U mnie na filmowanie nie ma co liczyć, bo w tym zupełnie nie siedzę :-)
      A kupiłeś M6 II, czy M50?

      Usuń