wtorek, 24 maja 2022

Jak obiecał, tak zrobił. Canon, znaczy.

     Z obietnicą zgodził się zarówno dzisiejszy termin premiery, liczba zaprezentowanych aparatów, a także ich ogólne, przecieknięte charakterystyki. Co do szczegółów oraz sensu wypuszczenia takich, a nie innych modeli, rozpoczęły się dyskusje. Tak czy inaczej, tadam, przedstawiam! – Canon EOS R7 i Canon EOS R10.

     Producent zapowiada, że pokazane modele mają być odpowiednikami, czy też przedłużeniem linii lustrzanych EOSów, odpowiednio, 7D i 90D. O ile w pierwszym wypadku odniesienie wygląda sensownie, to EOS R10 nijak nie dostaje do wizerunku „dziewięćdziesiątki”. Racja, nawet przewyższa ją możliwościami i ogólną charakterystyką, ale Canona R10 należy obecnie porównywać nie z lustrzankami, a z aktualnymi bezlustrowcami. A jest z czym, bo w APSC (tak, oba nowe Canony mają tego rozmiaru matryce) Sony i Fuji nie próżnowały. Na ich tle EOS R10 wygląda raczej na następcę którejś z „trzycyfrowych” lustrzanek Canona.
     Niewątpliwie nie jest to jednak konstrukcja entry-level, jak ją określiłem w poprzednim wpisie na blogu. Aż tak słabo nie jest, a Canon ma jeszcze luzu na dole żeby zmieścił się tam jeszcze jeden model.

Bagnet wygląda na lekko przewymiarowany.
     OK, konkrety. Skoro już wspomniałem o cenach, to sugerowane przez polskiego Canona wynoszą: 7000 zł za EOSa R7 i 4600 zł za R10. To dużo? Mało? Według mnie pierwsza jest niezła, druga już mniej. Ale oceńcie sami, a ja już piszę za co tyle płacimy.

     „Siódemka” ma stabilizowaną, 32-megapikselową matrycę, pewnie bazującą na konstrukcji z EOSa M6 II i 90D. Ciekawe, że stabilizacja pozwala realizować funkcję prostowania horyzontu, poprzez obrót matrycy wokół osi zgodnej z osią obiektywu. Ważniejsze, że jej skuteczność sięga 7 działek czasu, przy współpracy z nowo zaprezentowanym, też stabilizowanym superzoomem 18-150 mm.
     Ten obiektyw, oraz drugi, zoom standardowy, nie są warte poświęcania im więcej uwagi. Bardzo szkoda, że wraz z nowymi aparatami Canon nie pokazał jakiegoś ciekawego szkła – jasnej stałki na przykład, albo jasnego zooma standardowego. Niby przez adapter można korzystać z optyki EF i EF-S, ale błyśnięcie ciekawym obiektywem zachęciłoby do zainteresowania się nową rodziną aparatów.


     Dobra, wracam do nich. Canon R10 ma z kolei matrycę z EOSa M50 i M50 II, czyli 24-megapikselową. Na dodatek niestabilizowaną, co bardzo wyraźnie odsuwa go od EOSa R7. Dobrze, że choć zastosowana migawka szczelinowa pozwala na strzelanie tak samo szybkich serii 15 klatek/s, jak potrafi R7. Różnica pojawia się dopiero przy migawkach elektronicznych: 30 klatek/s w R7 i 23 klatki/s w R10.

Canon EOS R7.
     Autofokus obu modeli to Dual Pixel CMOS AF II, nieco bardziej wyrafinowany w EOSie R7. Najistotniejszą różnicą jest umiejętność ostrzenia już przy oświetleniu -5 EV, podczas gdy R10 robić to może przy dwukrotnie silniejszym, czyli -4 EV. Wyższy model ma też więcej możliwych położeń pola autofokusa przy ręcznym wyborze, ale pewnie mało kto zauważy tę różnicę – ok. 6000 pól vs. 4500.


Canon EOS R10.
     Ważniejsze, że w obu Canonach autofokus potrafi wykrywać oczy ludzi i zwierząt, a pola AF pokrywają cały obraz. Przy tym w obu ich pozycję można ustawiać mikrojoystickiem. No, to jest element, którego się w R10 zupełnie nie spodziewałem. Ciekawostką jest nowatorskie umieszczenie mikrojoystika EOSa R7 wewnątrz usytułowanego nietypowo wysoko tylnego pokrętła sterującego. Na mój gust nie będzie to wygodne, ale bez pofotografowania aparatem to tylko gdybanie. Za to w R10 takiego tylnego pokrętła z poziomą osią obrotu, typowego dla lustrzanych EOSów, po prostu brak. Są jednak oczywiście dwa pokrętła sterujące na górze aparatu – tak jak w EOSach R i RP. Ekrany LCD na górnej pokrywie? Zapomnijmy!

     Skoro już wspomniałem o Canonach R i RP, to nowe EOSy bardzo przypominają tę parę w kwestii zasilania i kart pamięci. EOS R7 korzysta z „nerki” LP-E6, a drzwiczki kart pamięci ma po prawej stronie aparatu. Z kolei R10 pracuje na LP-E17, a slot kart pamięci umieszczono mu właśnie w komorze akumulatora. Z tego odniesienia wyłamuje się kwestia liczby gniazd kart (SD UHS-II, rzecz jasna): tylko jednego w R10 i dwóch w R7.


     Tylko Canon R7 został uszczelniony. Na pocieszenie, EOSowi R10 dołożono wbudowaną lampę błyskową.

     Wizjery obu modeli korzystają z tego samego modułu OLED 2,4 mln punktów, ale bardzo różnią się powiększeniem obrazu: 0,72× w R7 i zaledwie 0,59× w R10. O, w tym wypadku EOS R10 rzeczywiście załapał się na poziom entry-level.

     A, jeszcze filmowanie. Tu sprawy mają się nieźle, bo oba modele potrafią kręcić w 4K 60p, choć w przypadku EOSa R10 obowiązuje crop. 10-bitowy sygnał można wypuścić po HDMI, znajdziemy też gniazda słuchawek. Z tego co zrozumiałem, Canonowi R10 brakuje „płaskiego” profilu obrazu. W obu nowych Canonach cieszy możliwość długotrwałego ciągłego nagrywania bez przegrzewania się aparatów. Czasy zależą od formy rejestracji, ale przy newralgicznym 4K 60p jest to jedna godzina.

     I tyle! Nie powiem, by Canon czymś mnie tu miło zaskoczył. Jeśli już, to chyba tym mikrojoystickiem w EOSie R10. No, trochę też małymi ograniczeniami co do czasu filmowania non stop. Reszta nie wzbudza moich zachwytów, ale to może się oczywiście zmienić gdy zobaczę zdjęcia z obu aparatów. Jednak brak zachwytów w żadnym razie nie oznacza zawodu. Canon R7 prezentuje się naprawdę sensownie i nie bardzo ma się czego wstydzić. R10 „odsunięto” od wyższego modelu na tyle, by wyraźnie zaznaczyć różnice, ale jednocześnie by zostawić miejsce na naprawdę prosty i naprawdę tani model. Ma to sens. Ważniejsze jednak, by Canon teraz szybko uzupełnił ofertę obiektywów RF-S, bo ta na razie wygląda słabiutko.

1 komentarz:

  1. Właśnie szukam dobrego aparatu. Mój wybór padł właśnie na tę firmę. Wydaje mi się, że wypuszczają bardzo porządne sprzęty.

    OdpowiedzUsuń