poniedziałek, 28 września 2020

TEST: Canon RF 600 mm f/11 IS STM – nie taki diabeł straszny…

     …jakim go namalowałem w dyskusji pod artykułem napisanym tuż po premierze canonowskich superciemnych supertele RF 600/11 i 800/11. Jeśli nie chce wam się tam zaglądać, streszczę: póki światła dużo, nie będzie problemów, a jeśli ciut mniej, to zakres zastosowań gwałtownie spada. Producent rzecz jasna o tym nie informuje, a potencjalni chętni na tanie supertele często nie zdają sobie sprawy co znaczy połączenie ogniskowych 600 / 800 mm i jasności (ciemności) f/11. To rodzi u mnie pewność, że wkrótce pojawi się spore grono byłych, krótkotrwałych użytkowników wieszających psy na tych obiektywach. Może warto by ich ostrzec, czy lepiej: uświadomić? 

     Stąd prosta droga do pomysłu przetestowania któregoś z nich. Obiektywów, znaczy, nie użytkowników. Przetestowania by pokazać co się nimi da fotografować, a czego lepiej unikać. A może, ale to tkwiło wyłącznie głęboko w mojej podświadomości, by zorientować się że zupełnie nie mam racji, i współcześnie kombinacja supertele i światła f/11 jest w pełni użyteczna w każdych warunkach. Plus oczywiście sprawdzić jak obiektywy wypadają pod względem jakości tworzonych zdjęć. Wiecie, rozdzielczość, winietowanie, aberracje itd. Takie tam technikalia, które może też kogoś zainteresują.

     Było mi właściwie wszystko jedno, który z tele-bliźniaków przetestuję. Trafiła mi się „sześćsetka”, do tego na króciutko, gdyż wcisnąłem się Canonowi między jakieś dwa długoterminowe wypożyczenia. Tak więc 600 mm – niestety! – w towarzystwie klasycznego EOSa R, a nie któregoś z najnowszych Canonów R5 / R6. Nie dało się, na razie kolejka do ich przetestowania jest zwarta i dłuższa niż stąd do wnętrzności, jak mawiał pewien CK chirurg. Grünstein, czy jakoś tak.

     Jest jak jest, czas napisać co też ten obiektyw potrafi. A czego nie. Zapraszam!


Idea jak najbardziej słuszna:

     dajmy użytkownikom do ręki tanie i lekkie, bardzo długie teleszkło. Tanie, czyli do kupienia za circa tysiąc euro, a lekkie, bo ważące circa tysiąc gramów. Jak pomyśleli, tak uczynili. O ciężarach napiszę dalej, a tu od razu doprecyzuję o kasie: testowany obiektyw można kupić w przedsprzedaży za  3800 zł, a dłuższy RF 800 mm za 4800 zł. W porównaniu z innymi równie długimi teleobiektywami, to tanio jak barszcz i lekko jak piórko. Tyle, że… no właśnie, f/11. Czyli raz – problemy w słabszym świetle, dwa – skojarzenia z podobnymi ideologicznie Samyangami, czy Walimexami oraz pochodzącymi z bliższego nam Wschodu lustrzanymi ZM i MTO, a więc szkłami nienajwyższych lotów. O ile na brak światła nic Canon nie poradził, to zaawansowaniem technologicznym znacznie przebija wspomniane konstrukcje. Autofokus, soczewki dyfrakcyjne DO, stabilizacja obrazu. Wystarczy? To właśnie czyni sześćsetkę i osiemsetkę przedstawicielami zupełnie nowej klasy teleobiektywów.


Pierwsze wrażenie: lekki i plastikowy

     Nie to, że wydmuszka, lecz wrażenia solidności brak. Z drugiej strony, jeśli ma to być sprzęt dla tych mniej wymagających użytkowników, trudno od nich wymagać by taszczyli metalowe – ale za to solidne – ze trzy kilogramy. A tak noszą jeden kilogram, i to niecały – katalogowo 930 gramów. To niedużo, szczególnie jak na supertele. Dwa, ciężar tego obiektywu niezbyt czułem podczas sesji plenerowych. Ot, coś tam było przypięte do aparatu, ale nie sprawiało wrażenia dużego i ciężkiego. Mój kolega, który miał do czynienia także z modelem 800 mm, zauważał wyraźną różnicę między oboma właśnie w tym aspekcie. Osiemsetki, cięższej o ponad 300 gramów, czyli mniej więcej o 1/3, a do tego o kilka centymetrów dłuższej, już nie dawało się nie poczuć i nie zauważyć.

Oba nowe teleobiektywy RF Canona. 

      Zresztą i szkło 600 mm jest dość długie: w pozycji transportowej mierzy dokładnie 20 cm, a roboczo jest dłuższe o 7 cm. Zanim wziąłem je do ręki zastanawiałem się jak zorganizowano blokadę wysuwu. Trochę bałem się prymitywnego zacisku, grożącego samoczynnym wysunięciem się albo wsunięciem przodu obiektywu w razie niestarannego zablokowania. Nic z tego, zastałem pierścień blokujący z kliknięciami w obu skrajnych pozycjach odległych o niecałe 30°. Tylko w skrajnym lewym położeniu pierścienia obiektyw można rozciągnąć / skrócić, a po wyciągnięciu go tylko w skrajnym prawym aparat pozwoli na fotografowanie. Inaczej wali komunikatem, że obiektyw nie został ustawiony w pozycji do fotografowania.


Ciąg dalszy ergonomii

     Jak na mój gust trochę zbyt drobno rowkowany jest pierścień ostrości. Sam nie napotkałem problemów z jego strony, ale pomyślałem że zimą w grubych rękawiczkach mogłyby mi się zdarzyć. Żeby nie poprzestać na wyobrażaniu sobie co by było, po prostu założyłem rękawiczkę. I okazało się, że spora szerokość pierścienia wybacza błędy w trafianiu w niego. Da się pracować nim całkiem na ślepo. Czyli obawy o zimę pierzchły. Do czasu gdy spróbowałem w rękawiczce trafić na pierścień funkcyjny. Nawet wyraźne jego moletowanie nic a nic nie pomaga gdy palce są znieczulone rękawiczką, a sam pierścień jest wąski. Tak więc właśnie on, a nie pierścień ostrości może zimową porą sprawiać kłopoty.


W działaniu

   Ja tu o ręcznym ostrzeniu, ale przecież jest autofokus. Zdziwienie budzi fakt, że EOSy R mają sobie radzić z ustawianiem ostrości przy otworze względnym f/11. Jednak to dopiero początek, gdyż AF działa również gdy dodamy któryś z nowych telekonwerterów RF, 1,4× albo 2×. Światło siada wówczas do f/16 albo i f/22, a autofokus nadal pracuje. Jak mu idzie, tego nie wiem, gdyż z konwerterami nie działałem. Natomiast sam RF 600 mm daje radę. Nie, nie pieję z zachwytu, w słabszym świetle zdarzały się wpadki, a konkretnie nieumiejętność wyostrzenia na ewidentnie „wyraźnym” motywie. Były to jednak sytuacje na tyle rzadkie, że nie czepiam się.

     To było o samej umiejętności ogniskowania. Odgłosy działania? Nic, zero, jak to w STM. Sprawa trzecia, to szybkość. W tej dziedzinie bez rewelacji, ale w sumie lepiej niż akceptowalnie. Tak naprawdę istotny problem pojawia się gdy autofokus gubi się i musi przejechać skalę  odległości do samego dołu i z powrotem. Stąd pamiętać należy o korzystaniu z limitera odległości, który może pomóc w sytuacjach gdy fotografujemy na bardzo dalekie dystanse. Pozwala on zwiększyć minimalną odległość ostrzenia z 4,5 m (Exify mówią, że nawet 4,3 m) do 12 m, co skraca drogę pogubionemu autofokusowi.

     Obrazek obok pokazuje obszar pól AF, który pozostaje aktywny po dołączeniu testowanego obiektywu. Trochę szkoda że nie obejmuje on mocnych punktów kadru. Ale cóż, koszty muszą być. Istotne, że obszar ten jest identyczny dla wszystkich EOSów R oraz nie ulega zmniejszeniu przy korzystaniu z telekonwerterów.


 

Wewnątrz obiektywu

     Nie powiem, że tam bogato, szczególnie gdy patrzymy na schemat optyczny, czyli kilka malutkich soczewek w długaśnej obudowie. Jednak gdy dokładnie policzymy, soczewek okazuje się aż 10, ale clou programu są dwie przednie. Stanowią one element dyfrakcyjny DO (Diffractive Optics), a mianowicie dwie soczewki, na powierzchni styku których znajdują się siatki dyfrakcyjne. Właściwie to nie na styku, gdyż one nie przylegają ściśle do siebie. Pomiędzy nimi znajduje się cieniutka warstwa specjalnego kleju. Zastępuje on powietrze obecne w pierwszych wersjach elementów DO, a obecność którego skutkowała niepożądanym rozproszeniem światła. Dzięki klejowi unikamy go, a DO działa dokładnie tak jak ma działać w teorii. Konkretnie, chodzi o odmienne niż w przypadku klasycznych soczewek rozszczepienie (dyspersję) światła, powodujące aberrację chromatyczną. Odmienność polega na odwróceniu kolejności położenia płaszczyzn, na których tworzą się obrazy dla poszczególnych barw widma światła. Widzicie to na schemacie poniżej.

     Gdy umieścimy „zwykłą” soczewkę za elementem DO, obie wersje tej wady obrazu zsumują się dając efekt zerowy, czyli brak aberracji chromatycznej. Klasyczną metodą jej unikania jest użycie soczewek wykonanych ze szkła o niskiej dyspersji, co jest jednak skomplikowanym i kosztownym rozwiązaniem. Natomiast element DO nie tylko likwiduje AC, ale też upraszcza konstrukcję obiektywu, pozwalając przy tym na jego skrócenie.


     W przypadku obiektywów RF 600 mm i 800 mm technologia DO została wsparta niedużym maksymalnym otworem względnym, który już sam z siebie wpływa na ograniczenie aberracji chromatycznej. Tyle teoria dotycząca DO, a do tego dochodzi praktyka wynikająca z kilkunastu lat jej obecności w optyce Canona. Jednak wielu użytkowników podchodzi do tematu nieufnie: „gdy w długim tele brak soczewek z niskodyspersyjnego szkła, nie ma co liczyć na wysoką szczegółowość obrazu; podłużna aberracja chromatyczna da o sobie znać”. W obu szkłach nie ma ani śladu soczewek UD, czy też Super UD, więc niektórzy nie dają im szans. No, zobaczymy!

          Czego jeszcze brak tym obiektywom? Przysłony! Według mnie to uproszczenie konstrukcji ma sens. Mało kto żądałby przymykania TAKICH obiektywów. A tak udało się urwać kilka dolarów z kosztów produkcji. I z ceny, mam nadzieję.

     Myślę, że znacznie więcej urwano z ceny pomijając w konstrukcji element istotny w obiektywie do fotografowania wyłącznie w plenerze: uszczelnienia. Ich zastosowanie z pewnością oznaczało naprawdę spory wzrost ceny, skoro się na nie nie zdecydowano. Wielka szkoda!

 

Ważna rzecz: stabilizacja

     Jak wspomniałem wcześniej, nie brakuje systemu optycznej stabilizacji obrazu IS. To – w odróżnieniu od przysłony – element wręcz obowiązkowy. Jego pominięcie skutkowałoby ogromnym spadkiem zainteresowania tymi obiektywami. Deklarowana skuteczność ma wynosić 5 działek czasu w obiektywie 600 mm i 4 działki w 800 mm. Są to – jak wynika z informacji prasowej – wartości dotyczące działania samej IS w obiektywach, bez potencjalnego wsparcia stabilizacji matrycy Canonów R5 i R6. Czyli jest szansa, że przy współpracy z tymi aparatami wyniki będą (jeszcze) lepsze. Z drugiej strony, gdyby tak miało być, to Canon deklarowałby poziom skuteczności połączonych obu systemów stabilizacji. Tak uczynił w przypadku jednocześnie zaprezentowanego zooma RF 100-500 mm.

     Zamiast wnikać co poeta miał na myśli, lepiej sprawdzić jak to działa. A działa, i to nieźle. Test praktyczny w towarzystwie EOSa R wykazał skuteczność na poziomie 4 działek, a z rzadka, przy niektórych czasach ekspozycji sięgając 5 działek. Tak prezentuje się wynik deklarowany w formalny sposób. Tłumacząc na język praktyki – zaznaczam, praktyki w moich dłoniach – dla czasu 1/40 s mamy 90% szans na uzyskanie nieruszonego zdjęcia, a przy 1/20 s 80%. Z tym że później następuje gwałtowna zapaść, gdyż 1/10 s czyli przekroczenie zasady odwrotności ogniskowej o 6 działek, oznacza już tylko 30% całkiem ostrych zdjęć. Ciekawe jednak, że nawet praca czasem 1/5 s nie powodowała powstania choćby jednego zdjęcia mocno poruszonego, a udział w pełni ostrych nadal wynosił 20%. Czyli jak bardzo trzeba, to można – robimy 7-10 zdjęć i mamy niemal pewność, że jedno będzie w porządku.

     I to właśnie jest ogromną zaletą „sześćsetki” RF, niwelującą jej nieduży maksymalny otwór względny. Póki fotografowany obiekt pozostaje w bezruchu, możemy korzystać z naprawdę długich czasów naświetlania bez obaw o poruszenie zdjęć. Jeśli obawy mamy, robimy ich kilka. Skuteczność stabilizacji jest na tyle wysoka, że z ręki można fotografować nie tylko w słabym świetle, ale wręcz w nocy. Poniżej prezentuję kilka ujęć nocnej architektury. Na sesję oczywiście zabrałem statyw, ale po kilkunastu zdjęciach wrócił on do bagażnika. Jasne, nie było mowy o pracy niskimi czułościami matrycy, nawet ISO 6400 okazało się ciut za niskie. Wypadałoby użyć ISO 12800, ale nie zaryzykowałem tego posunięcia. Uznałem, że skoro motywy nie uciekają, zostanę przy rozsądnej wartości ISO 6400, i po prostu będę strzelał więcej klatek. I wiecie, nie było źle. W każdym wypadku co najmniej jedno na dziesięć ujęć było OK. Czasy? Od 1/13 s do 1/3 s. Tak, ta 1/3 s to już był hardcore, choć trochę przez przypadek, gdy raz zamiast ISO 6400 ustawiłem ISO 3200. W sumie widać, że da się, choć to przecież: raz – noc, dwa – 600 mm, trzy – f/11.

ISO 3200, 1/3 s z ręki. Dwa zdjęcia na dwanaście okazały się  zupełnie ostre.


O planowanym pokazie sztucznych ogni nie miałem pojęcia.
Ot, akurat miałem tam wycelowaną górną, pustą część kadru.
Czekałem aż mostem w tle przejedzie oświetlony pociąg,
a tu taka niespodzianka! Większa o tyle, że pokaz trwał
zaledwie 8 sekund - tak powiedziały exify. No, może 10 s,
bo pewnie przez pierwszą sekundę zastanawiałem się
czy nie śnię i nie wciskałem spustu migawki. 
ISO 6400, 1/5 s - ostre trzy zdjęcia na 21 zrobionych.

ISO 6400, 1/10 s - ostre 2 zdjęcia z dziewięciu.

Jeśli żądamy pełni szczegółów, to tylko niskie czułości plus statyw.
3,2, s, ISO 100. Poniżej stuprocentowy wycinek.

Kliknij zdjęcie, by obejrzeć w pełnej rozdzielczości.


     Jeśli zamiast systemu optycznej stabilizacji obrazu IS wolimy korzystać z tradycyjnej stabilizacji mechanicznej, czyli statywu, obiektyw został do tego przygotowany. Stopka statywowa jest nieduża, a przy tym - rzadki przypadek! - nie umieszczono jej na obrotowym pierścieniu. To wyraźne uproszczenia i oszczędności konstrukcyjne. Myślę jednak, że biorąc pod uwagę klasę obiektywu, są one usprawiedliwione.




A jeśli motywy się ruszają?

     Kolejny plener to warszawskie zoo. W krótkim czasie gdy byłem w posiadaniu „sześćsetki”, nie udało mi się załapać na żadne zawody sportowe, do których pasowałaby ta ogniskowa. Postanowiłem więc odwiedzić zwierzaki, licząc że poszaleją one trochę przed obiektywem. Zdawałem sobie sprawę że nie trafię na żadne pędzące dzikie tapiry. Gepardy niby są, lecz one jeśli już raczą się pokazać, to występują statecznie. Tym razem nawet nie wyściubiły nosa z domu. Lew udawał leniwca, pawiany w większości spały (może świeżo po śniadaniu?), niedźwiedź polarny uparł prezentować się dostojnie, a nie dziko.

     Zacznę jednak od innej kwestii: 600 mm to nie jest ogniskowa do zoo. No, chyba że interesują nas jakieś małe zwierzęta. Jeśli te większe, będziemy musieli ograniczyć się do portretów. Czasem uda się złapać odpowiednio duży dystans, lecz to raczej wyjątek, a nie reguła. Ciekawe, że czasem i zdjęcia z Afryki to ciaśniutkie kadry. Zajrzycie choćby TU, do ciekawej recenzji dłuższego z canonowskich super-tele f/11. Co prawda te zdjęcia wykonano nie na Prawdziwym Safari, a w pewnym południowoafrykańskim rezerwacie, gdzie zwierzęta są bliżej, ale i tak portretów zwierząt jest podejrzanie dużo. Plus rozwalająca sugestia, że jeśli zwierzę nie mieści się w kadrze, to całe można skleić z dwóch ujęć.

     Wracam do zoo. Przed moim obiektywem dzielnie krzątały się surykatki, wydry też starały się pokazać w ruchu. Najambitniej podeszły to postawionych zadań duże papugi, ary hiacyntowe. Siedziały sobie spokojnie w klatce, a dopiero gdy podszedłem i wycelowałem w nie obiektywem, dały pokaz akrobacji, gry w berka 3D, a potem siłowania się na dzioby. Miłe ptaszyska, choć nieco hałaśliwe. Ważniejsze, że autofokus napracował się przy nich setnie, bo nie dość że w ruchu, to latały one naprawdę blisko mnie.

 

Słońce przeświecające przez gałęzie drzew - dla ISO 5000 czas 1/400 s.

Przy nieruchomym flamingu zaryzykowałem ISO 100. Czas 1/50 s nie był
w tych warunkach żadnym ryzykiem. Co prawda cieniom przydałaby się
dwukrotnie dłuższa ekspozycja, ale wówczas wysokie światła byłyby trudne
do uratowania. Dlatego cienie wyciągnąłem z RAWa.

Pełne wrześniowe słońce godzinę przed południem, ale przy poruszających się
pawianach postanowiłem ustawić 1/2000 s. Wyszła czułość ISO 2000. 

Ary łaskawie zamierały na chwilę słysząc serię zdjęć.
Strzelałem więc serię, a potem jedno albo dwa już dobrze
wymierzone, przy których czas 1/400 s nie był za długi.
Choć i tak w niezbyt gęstym cieniu musiałem użyć ISO 6400.

ISO 2000, 1/500 s.
ISO 400, 1/250 s.

Dla "opalającej się" surykatki zaryzykowałem ISO 100,
a mimo silnego słońca i tak wyszedł czas aż 1/250 s. 


Przy zabawie z lalką już nie kusiłem licha i ustawiłem ISO 1600,
dzięki czemu uzyskałem ekspozycję 1/1600 s. 


Niezbyt gęsty cień i już ekspozycja wydłuża się do 1/400 s, mimo że czułość to ISO 3200.

     Uznałem jednak, że zoo to nie to, i dorobię jeszcze trochę zdjęć ruchliwych zwierząt żyjących na wolności. Padło na wiewiórki z Łazienek. Oprócz nich ustrzeliłem także dzięcioła, ale najbardziej przed obiektyw pchały się wrony. Nie było to jednak parcie na szkło, a parcie na orzechy. Orzechami wabiłem i ustawiałem w kadrze wiewiórki. Taki w każdym razie miałem zamiar, jednak przeważnie to wrony były szybsze. I bezczelniejsze.

     O ile podczas fotografowania w zoo sam dobierałem czułość matrycy w zależności od warunków oświetleniowych, to w Łazienkach ustawiłem w manualu 1/2000 s oraz ISO Auto. Z początku ograniczyłem je od góry wartością ISO 12800, lecz po przymiarkach do kilku kadrów zmieniłem na najwyższą możliwą, czyli ISO 40000. To dla matrycy EOSa R wartość wręcz kosmiczna, ale wcale nie okazała się przesadzona.  

Pełne słońce, więc jaka czułość wypadła dla 1/2000 s? ISO 3200.

Półcień pod drzewem - ISO 40000. Tak, czterdzieści tysięcy.



Nie odważyłem się działać powyżej ISO 40000, więc zdjęcia wykonane
w gęstym cieniu wyglądały właśnie tak. 
 
Tu aparat dobrał "zaledwie" ISO 20000, ale tylko dlatego,
że niedoświetlił pod światło. Mocno wyciągałem cienie.

     Podpisy zdjęć mówią wszystko: póki światła w bród, mamy swobodę działania. Ale już półcień wymusza silne podnoszenie czułości, a cień głęboki wręcz uniemożliwia korzystanie z krótkich czasów naświetlania. Nie liczmy więc także na udane zdjęcia o świcie lub o zmierzchu, no chyba że będziemy łapać zwierzęta w bezruchu. Jednak na pytanie czy się da tym obiektywem fotografować ruchliwe zwierzaki, odpowiadam zdecydowanie twierdząco.


O jakości zdjęć tym razem na samym końcu

     Zacznę od podsumowania: obiektyw sprawuje się o wiele lepiej niż się spodziewałem. Co nie znaczy, że sześćsetkę RF możemy puścić luzem, wyłączając w aparacie korekcje wad optycznych. Nie, wręcz przeciwnie, włączmy je wszystkie! Warto, choć nie każda przyniesie rewolucyjne zmiany w obrazie. Ale po kolei.

     Najpierw przyznam się, że sam przed testem te korekcje jednak powyłączałem. Oczywiście wiedziałem, że potem w razie potrzeby będę mógł je wprowadzić w firmowej wywoływarce DPP. Figa z makiem! Okazało się, że ona pod koniec września nadal nie słyszała o obiektywach RF 600 mm i 800 mm. Cóż, pozostało wywoływanie zdjęć w aparacie.

     Szczegółowość zdjęć wygląda bardzo przyzwoicie. Wręcz podejrzanie. Można by się obawiać, czy otwór względny f/11 nie skutkuje negatywnymi efektami przekroczenia limitu dyfrakcyjnego. W końcu, przy 30 Mpx EOSa R, one mają prawo zacząć się pojawiać po przekroczeniu f/8. Lecz gdy obejrzałem sobie zdjęcia wykonywane tym aparatem do testu obiektywu RF 50 mm f/1.2, uznałem że nie ma czym się przejmować. Tam, owszem, przy f/16 robiło się trochę miękko, lecz dla f/11 pogorszenie szczegółowości nadal było nieznaczne. Niemniej używając sześćsetki warto aktywować w aparacie co najmniej korekcję dyfrakcji, a najlepiej cały zestaw korekt ukrywający się pod określeniem Digital Lens Optimizer (DLO). Poniżej prezentuję pary zdjęć środek / brzeg klatki bez żadnych korekt oraz z włączonym DLO.

Kadr do oceny szczegółowości obrazu. Wycinki poniżej.

Na górze wycinki ze środka kadru, na dole z rogu. Po lewej zdjęcia bez korekt wad obrazu,
po prawej w włączonym DLO. Kliknij zdjęcie by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.

     Szczegółowość obrazu to jedno co możecie tam ocenić, a drugą kwestią jest aberracja chromatyczna, która pojawia się tam w swojej odmianie poprzecznej (bocznej). No, może nie jest silna, jednak dobrze zauważalna. Widać, że soczewki DO nie do końca pomogły. Istotne jednak, że poprzeczną AC łatwo cyfrowo usunąć ze zdjęć, czego nie da się powiedzieć o AC podłużnej. Usunąć jej nie da rady, ale też nie ma najmniejszej potrzeby. Ona została całkowicie zlikwidowana metodami optycznymi, czyli przy pomocy elementu DO. Brawo!

Kadr do prezentacji (braku) podłużnej aberracji
chromatycznej. Powiększony wycinek poniżej.

Kliknij zdjęcie by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.

Czułość ISO 3200, a szczegółów nadal mnóstwo. Czas 1/200 s.
Poniżej powiększony wycinek.

Kliknij zdjęcie by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.


     
Tyle o ostrości, dodam więc dwa słowa o nieostrościach. Ogólnie rzecz biorąc, nie jest źle. Nerwowe tło pojawia się rzadko, a świecące punkty w nieostrości mają przeważnie równą jasność, bez jasnych obwódek. Na brzegach kadru miewają kształt soczewek (dwuwypukłych), a nie krążków, ale to już trzeba chcieć zauważyć. Z rzadka może się zdarzyć, że krążki wykazują cebulowatą strukturę, choć to widać tylko gdy zdjęcia mocno powiększymy. Obiektyw czasem rozdwaja gałęzie i źdźbła trawy. Przyznam, że nie rozgryzłem w jakich sytuacjach to robi, czyli kiedy można się tego efektu spodziewać, a kiedy można fotografować spokojnie. Całe szczęście robi tak dość rzadko, choć jeśli już, to potrafi niemiło zaskoczyć. 

 Poniżej kilka zdjęć i ich powiększone fragmenty. 


Kliknij zdjęcie by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.


Kliknij zdjęcie by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.


Kliknij zdjęcie by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.


Kliknij zdjęcie by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.


     Winietowanie – jest, owszem. Ściemnia ono obraz od środka w kierunku rogów kadru na tyle łagodnie, że nie zawsze to przeszkadza. Czasem wręcz w ogóle go nie widać. Bywa jednak, że występuje bardzo wyraźnie. Jeśli więc chcemy mieć je z głowy, aktywujmy korekcję. W razie co, jeśli okaże się że winieta ładnie by grała na zdjęciu, możemy ją przywrócić podczas wołania RAWów. No, na razie tylko w aparacie, bo z DPP trzeba jeszcze poczekać.

 

Wersja zdjęcia bez korekcji winietowania.

Włączona korekcja winietowania.

Oba zdjęcia bez korekcji winietowania, która w przypadku tego kadru okazała się zbędna.
Mgiełka wyraźnie zmniejszyła kontrast, co nie dziwi, biorąc odległości fotografowania:
ok. 800 m do kościołów, ok. 3 km do wieżowców. Postanowiłem poprawić zdjęcia
automatycznie, bez ręcznego dłubania, używając w DPP funkcji Auto Lighting Optimizer
oraz aktywując krajobrazowy tryb barw. 

     Dystorsja? Symboliczna „beczka”. Poniżej prezentuję ten sam kadr – raz z korekcją dystorsji włączoną, raz z wyłączoną. Aż trudno dostrzec które jest które. 



     Pod światło – no, tu już nie tak pięknie. A dodatkowo, zanim jeszcze zacząłem testować obiektyw, trafiła mi się zagadka. Kolega, który testował „osiemsetkę” RF zeznał, że miał ją w komplecie z osłoną przeciwsłoneczną. Ja sześćsetkę dostałem bez niej, ale że bez pudełka, jedynie w „opakowaniu zastępczym”, a pisząc wprost: zawiniętą w folię bąbelkową, nie marudziłem że osłony brak. Jednak ta osłona w komplecie z RF 800 mm zaciekawiła mnie. Przecież Canon nigdy nie dokładał osłon do swojej optyki nie-L. Czyżby w serii RF coś się zmieniło? Zajrzałem do specyfikacji obiektywów na różnych europejskich stronach Canona i wyszło że chyba rzeczywiście coś jest na rzeczy. Bo o ile przy jedynym zoomie RF nie-L, czyli 24-105/4-7.1 widnieje wyraźny dopisek dotyczący osłony „brak w zestawie”, o tyle przy stałkach nie-L, takowego brak. Dotyczy to zarówno obiektywów jeszcze nie wprowadzonych na półki sklepowe (800 mm, 600 mm, 85 mm f/2 Macro), jak i RF 35/1.8 istniejącego w systemie od samego początku. Tyle, że ten obiektyw sprzedawany jest BEZ osłony. Co sprawdziłem w sklepach mających go w ofercie. Ciekawe, prawda? Nic, trzeba poczekać aż trzy wymienione szkła trafią do sklepów, wówczas się okaże czy u Canona rzeczywiście powiało nowym. Bo jeśli nie, i osłony w komplecie z sześćsetką nie ma, radzę ją dokupić. Testując sześćsetkę pod światło ani razu nie spróbowałem wykonać klasycznego w takich razach zdjęcia, czyli ze słońcem umieszczonym w rogu kadru. Nie, bo przy takich kątach widzenia, sytuacja jest mało prawdopodobna. Zrobiłem za to sporo zdjęć, przy których słońce świeciło spoza kadru pod różnymi kątami na przednią soczewkę.

Przy lewym zdjęciu słońce nie tylko padało na przednią soczewkę obiektywu,
ale też nieco w jego głąb. Efektami nie można się chwalić. Zrobiłem dwa kroki
w lewo, chowając przód obiektywu w cieniu drzewa i wówczas wykonałem
prawe zdjęcie. Różnica jest ogromna. Jednak obiektyw jest naprawdę trudno
sprowokować do popełnienia tak wyraźnej wpadki.


     Wyszło, że jeśli tylko ślizga się ono po przodzie obiektywu albo pada nań pod kątem większym niż powiedzmy 50° (mierzone po fizycznemu, czyli od osi obiektywu), nie mamy się czego obawiać. Lecz jeśli kąt jest mniejszy, obiektyw może niemiło nas zaskoczyć. Blików co prawda żadnych nie stworzy, lecz potrafi solidnie obniżyć kontrast zdjęcia. Solidnie albo tylko trochę. Zasadniczo, im słońce świeci bardziej od krótszego boku klatki, czyli „wzdłuż niej”, spadek jest większy.

     Jeśli więc planujecie zakup tego obiektywu, przewidźcie też kasę na osłonę ET-88B. Ewentualnie na inną wąską osłonę przeciwsłoneczną z gwintem 82 mm.






Wiewiórki nie mają szans konkurować z wronami w polowaniu na orzechy.

No, i po teście! 

     I wiecie, mam po nim znacznie lepsze niż wcześniej zdanie o tym obiektywie. Nie, nadal nie uważam że można swobodnie fotografować nim ciągu dnia. Nie da rady! Chylę czoła przed dzisiejszymi matrycami, ale wystarczy nawet niezbyt głęboki cień albo pochmurny dzień i nie ma mowy o tym, by dla krótkich czasów nie trzeba było lecieć w kosmos z czułością. Tak, ten minus pozostał. Jednak przeważają go liczne plusy sześćsetki.

     Cena już na starcie nie dochodzi do 4000 zł, a po kilku miesiącach z pewnością spadnie poniżej 3500 zł. Jak na dzisiejsze czasy i ceny optyki do małoobrazkowych bezluster, to tanio jak barszcz. Obiektyw jest niezbyt duży, a przy tym lekki. Ma świetną stabilizację i tworzy aż podejrzanie wysokiej jakości obraz. Szczegółowość może bez rewelacji, ale po włączeniu DLO już bez zastrzeżeń, dystorsja jest słabiutka (choć to  nie dziwi), winietowanie niezbyt duże i łatwo korygowalne, a autofokus daje sobie radę znacznie lepiej niż można się spodziewać pod szkle f/11.

     Czyli co, tyle plusów, a minus tamten jeden, czyli kłopoty w słabym świetle? Nie, aż tak dobrze nie ma, choć te inne minusy, to w większości już tylko minusiki.

     Problemy mogą pojawić się pod światło, ale jeśli zainwestujemy w osłonę przeciwsłoneczną, kłopotów nie będzie. Nieostrości tylko z rzadka niemile zaskakują. Trafiłem na jedną ewidentną niedoróbkę konstrukcyjną: brak uszczelnień. Poza tym wąski pierścień funkcyjny trudno obsługiwać w rękawiczkach, a uproszczone mocowanie statywowe nie ułatwia kadrowania w pionie.

     Właściwie wszystko to drobiazgi, tylko uszczelnień szkoda. W deszczu nie odważyłbym się fotografować, ale zakurzonego pleneru już mniej się obawiam. Jeśli będziecie kiedyś planowali ekspedycję na lwy’by, poważnie rozważcie zakup tego szkła. Zamiast amunicji. Lwice będą wam wdzięczne. Polecam!

 

Podoba mi się:

+ rozmiary i ciężar

+ jakość obrazu

+ stabilizacja

+ cena


Nie podoba mi się:

- brak uszczelnień


15 komentarzy:

  1. Jezeli ktos kiedys fotografowal Pentaconsixem z pryzmatem i Orestegorem 5,6/500mm to z takim nie powinien miec problemow.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No! Jak dodac do 5,6 piec stopni stabilizacji w obiektywie i piec w kamerze to jaka "ciemnosc" musial by miec ten Canon, zeby nim tak fotografowac jak Orestegorem? 64? :-)

      Usuń
    2. Pięć plus pięć, to dziesięć stopni. Czyli f/180 :-) Kojarzę wielkoformatowego APO-Ronara, którego można było tak przymknąć..
      Ależ ja się śliniłem do tego Orestegora! Ale gdy dostrzegłem go w katalogu (wczesny Gierek), to on już chyba nazywał się tylko Pentacon. Potem mi przeszło, zresztą dostępność tego szkła była znikoma. Raz czy dwa miałem go w rękach, ale to już tylko z ciekawości, bez poważnych zamiarów.

      Usuń
    3. Teoretycznie tak, ale jak sam piszesz, nie wiadomo jak wspolpracuje IS w obiektywie z IBISem :-)

      Usuń
    4. Pewnie jakoś współpracuje, choć nie wiadomo czy zyski są istotne. Znaczy, nie wiadomo przy 600/800, bo w przypadku 85/2 macro i 100-500 Canon deklaruje że gdy działają obie, to jest lepiej niż przy samym IS.

      Usuń
  2. Moim hobby jest restaurowanie starych aparatow fotograficznych, a co za tym idzie interesuje sie rowniez historia i rozwojem fotografii. Mam wyksztalcenie wyzsze techniczne, wiec i mechanika i elektronika nie sa mi obce. To tyle na wstepie. Oczywiscie obserwuje tez rozwoj techniki fotograficznej. Dlatego tez troche obsmarowalem autora tego testu po jego pierwszym poscie krytykujacym te dwa obiektywy Canona. Trzeba wiedziec ze Canon produkowal kiedys najjasniejszy obiektyw na rynku, 0,95/50, ale tylko dlatego ze filmy barwne mialy wtedy czulosc 10 albo 25 ASA (dzis ISO). To bylo w latach szescdziesiatych ubieglego wieku! Szescdziesiat lat temu!
    Nie te czasy! Ja bylem absolutnie pewny, ze tymi najnowszymi teleobiektywami da sie z powodzeniem fotografowac, autorowi zycze z dobrego serca zeby dostal R piatke albo R szostke i powtorzyl ten test z IBISem. Bedzie jeszcze bardziej pozytywnie zaskoczony.
    Najwyzszy czas zapomniec o fotografii analogowej, mamy digitalny sprzet i cyfrowa obrobke obrazu rowniez w postprocessingu. Czekam tylko az takie firmy jak Canon i Nikon przejma pare trickow ze smartfonow i z techniki AI, wtedy naprawde mozna bedzie traktowac okres fotografii analogowej jako prehistorie. To bedzie dokonczenie rewolucji, ktora zaczela sie zaledwie 20-25 lat temu. Migawka, przyslona, czulosc - to juz sa inne kryteria niz kiedys. Dzis dochodzi do tego stabilizacja obrazu.
    Musimy zaczac myslec inaczej. To potrwa, w koncu do dzis pytamy - panie a ile koni ma panskie auto?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Teraz w autach mniej pyta się o moc, a raczej o to z jakiej pojemności ją osiągnięto. "Te 300 kucy to z dwóch, czy czterech litrów?" Sąsiad ostatnio kupował maleństwo dla żony i ucieszył się strasznie gdy znalazł Toyotę z normalnym, 4-cylindrowym 1.5. Wszyscy inni proponowali mu 0,8 3-cyl. i dwiema turbinami, lub coś w podobie.
      Rzeczywiście, jest spora szansa, że z R5/R6 stabilizacja będzie jeszcze skuteczniejsza. Ale to będzie tylko miły dodatek do czegoś co już teraz dobrze działa. Więcej oczekuję po RF 85 mm f/2 Macro, w przypadku którego deklarowane jest 8 działek. Pewnie tylko w specyficznych warunkach, ale ta liczba robi wrażenie.
      AI - jak najbardziej! Moce obliczeniowe są, trzeba się tylko odważyć wykorzystać je po smartfonowemu.

      Usuń
    2. No i do wspolczesnej fotografii dochodzi cos, o czym napisales w tym tescie. Jeszcze nie tak dawno temu, gdybys mial na filmie 3 - 4 dobre zdjecia (jedno na dziesiec), to bys sie zalamal. I duza strata finansowa i duzo pracy na marne. Teraz fotografowie robia dziennie po kilka tysiecy zdjec, bo to nie kosztuje juz prawie nic. Zmienil sie zatem tez styl i sposob fotografowania.
      I ciagle sie zmienia, ale moim zdaniem juz niedlugo osiagniemy to, co osiagnieto w technice komputerowej. Nikogo juz nie interesuje czy jakis proces w komputerze trwa 0,001 czy 0,000001 sekundy. To moze byc istotne juz tylko dla waskiej grupy profesjonalnych uzytkownikow, a my tu raczej o fotografii amatorskiej... :-)

      Usuń
    3. Dawniej, przy zdjęciach komercyjnych, 3-4 kupione klatki z filmu to był sensowny wynik. Były oczywiście zdjęcia i zdjęcia. Raz sprzedawało się jedno z filmu, raz 20. Sam nie czułem dyskomfortu gdy musiałem wkręcić w aparat jeszcze jedną rolkę, choć wiedziałem że zrobię na niej zaledwie kilka zdjęć. Nawet gdy był to slajd 400, który trzeba było forsować. Czytaj: bardzo drogi film i bardzo drogie wołanie. Jasne, wówczas w całodziennym reportażu strzelone klatki liczyło się setkami, a nie tysiącami. Mniej było przeglądania i wybierania, no i nie obrabiało się ich w kompie, co nieprawdopodobnie skracało czas pracy przy zleceniu. To była całkiem odmienna specyfika działania.

      Usuń
    4. Kiedys bylem na szkoleniu w firmie w Japonii, gdzie akurat robili zgdjecia do katalogu reklamujacego te firme. Fotografowali i nas, studentow. Byla cala ekipa, chyba z piec osob. Praca przy jednym tylko zdjeciu trwala ponad godzine, ustawianie swiatel,zdjecia probne Polaroidem, poprawki, potem ustawiane nas i w koncu - klik - nie pamietam czy jeden czy dwa, ale nie wiecej. Aparat byl wielkoformatowy, wiec i material drogi. Poza tym u kilku profesjonalnych fotografow pamietam tylko wybor tla, ustawienie swiatla i - klik - czery razy - i cztery udane zdjecia.
      Poza tym - twoje cztery sprzedane zdjecia z filmu to chyba nie znaczy ze reszta byla do d... ?

      Usuń
    5. Racja, wielki format to zupełnie inna filozofia pracy. Podobnie gdy w studio fotografuje się w stałych, bądź dobrze opanowanych ustawieniach świateł. Wówczas wystarczy jeden "dobrze wymierzony" strzał.
      Robi się więcej na przykład po to by dopieścić klienta. Na 100% pierwsza wersja będzie najlepsza, ale klienci lubią mieć wybór. Stąd 2-3 klatki do wyboru. Przy slajdzie dochodzi bracketing i już rolka średniego pryska. Wiadomo, przy wielkim formacie zamiast tego strzela się polaroida. Jednak na średnim efektywnie sprzedawałem kilkanaście % naświetlonych klatek. Mowa o fotografii katalogowej. W małym obrazku było podobnie.
      Inaczej reportaż. Tu bywało baaardzo różnie. Od prostej dokumentacji imprezy, kiedy odpadało 10-20% ujęć, do fotoreportażu, który miał być ułożony z określonej, niedużej liczby docelowych zdjęć. A tu odrzucenie 90% zdjęć nie było niczym niezwykłym. W zdjęciach sportu na przykład. Gdy strzelało się seriami "akcje podbramkowe", to kilka serii oznaczało zrobioną rolkę. I tylko 1-2, czasem 3 z serii zawierały zdjęcie warte wyboru. A czasem cała rolka szła do archiwum. Bo racja, były na nich przyzwoite klatki, ale do reportażu wybierało się tylko najlepsze.

      Usuń
  3. Da się coś zrobić z tym kontrastowym tłem? Oczka dostają oczkopląsu od białych liter na ciemnym tle :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja wole tak jak jest, biale tlo nie wali po oczach, szare jest duzo przyjemniejsze. W Dpreview tez zawsze przelaczam na dark.

      Usuń
  4. Tutaj chyba nie ma wyboru.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przepraszam z obsuw z odpowiedzią, coś nawala emailowa informacja o pojawieniu się komentarzy.
      Jak przedmówca mnie wytłumaczył, wszystkiemu winne DPR :-) Wychowałem się na nich, i ich układ barw uważam za naturalny. Choć też uważam, że biel na czerni może być zbyt kontrastowa. Dlatego z propozycji Bloggera bardzo podpasował mi ten właśnie schemat kolorów, czyli jasną szarość na ciemnej.

      Usuń