środa, 14 lipca 2021

Sigma fp L – wrażenia z focenia

     Już chciałem zaczynać tytuł klasycznym „TEST:”, ale uświadomiłem sobie, że to nijak nie będzie pasowało do treści artykułu. To nie będzie test aparatu, choćby pobieżny. Takowego nawet nie planowałem popełnić. Moim celem było jedynie wykorzystanie czasu testowania sigmowskiego zooma 24-70/2.8 DG DN (LINK) na przyjrzenie się dziwactwu za jakie powszechnie uważa się Sigmę fp L. Czy aparat rzeczywiście zasługuje na to miano? Nie jestem pewien, na razie pozostańmy przy określeniu „oryginalny”.

     Sigma w konstrukcji cyfrówek od zawsze chodzi swoimi drogami. Nietypowy crop 1,7×, Foveon, pionierskie kompakty z matrycami APS-C, oryginalna designersko seria Quattro… Stąd pojawienie się dwa lata temu modelu fp nie powinno dziwić. Na pewno nie zdziwiło filmującej części rynku, bo ta zobaczyła klasyczne, minimalistycznie zaprojektowane „pudełko” pozwalające się obudować dodatkowym osprzętem zgodnie z potrzebami użytkownika. Albo i nie obudowywać, dzięki czemu aparat pozostaje rekordowo mały i lekki w klasie małoobrazkowych cyfrówek z wymienną optyką. Mały i lekki – czyli do drona jak znalazł. O filmowym charakterze Sigmy fp świadczy też opcja zapisu filmów w 12-bitowych RAWach, ciekawe profile i łejwformy. Szybko uznałem, że to nie moja (fotograficzna) bajka. Dlatego mocno zdziwiło mnie zdziwienie Kazuto Yamaki’ego w wywiadzie który podlinkowałem ostatnio na blogu. Pan Yamaki „nie rozumie” dlaczego rynek i media (poza Japonią) traktują Sigmę fp jako typowo filmowe zwierzę. Deklaruje, że nigdy nie miał zamiaru promować jej w takim właśnie charakterze. Czuję tu trochę takiej marketingowej niespójności faktów z deklaracjami, rzeczy niespotykanej dotychczas w wypowiedziach CEO Sigmy.

     Gdyby jeszcze ten wywiad ukazał się natychmiast po premierze Sigmy fp, łyknąłbym te tezy. Jednak w międzyczasie Sigma wypuściła model fp L, który uzupełniła o kilka istotnych elementów wspomagających i ułatwiających fotografowanie. Z jasnym – dla mnie w każdym razie – przekazem, że to jest właśnie sprzęt dedykowany także fotografom, a nie tylko filmowcom. W kontekście obecności na rynku Sigmy fp L, stwierdzenia Kazuto Yamaki brzmią dziwnie.

Sigma (tu bliźniacza formą fp) jest najmniejszym na świecie pełnoklatkowym bezlustrem,
a w towarzystwie filmowych szkieł wygląda na jeszcze mniejszą.

     OK, jest jak jest. O ile Sigma fp nijak mnie nie zainteresowała, to już fp L, owszem. Bo tak, mamy matrycę 60 Mpx od Sony, „wbudowano” w nią autofokus z detekcją fazy (współpracujący – jak w Sony – z AF „kontrastowym”), a do aparatu można dołączyć wizjer o wysokiej rozdzielczości. Do tego cena z okolic 10000 zł, czyli sporo niższa od konkurencyjnego Sony. Czyli katalogowo rzecz wygląda już zachęcająco. Teraz pytanie, jak to zwierzę sprawdza się w robocie?

 

     Zacznę od tego, czego nie było

     Czyli od testu jakości zdjęć. Nie planowałem go i nie wykonałem, opisuję to co zobaczyłem na circa tysiącu klatek z testu wspomnianego wcześniej zooma oraz innych, wykonywanych w tym czasie już na własne potrzeby. Obrazek ogólnie rzecz biorąc bardzo mi się spodobał. Nieco wcześniej, ale i w momencie pisania tego artykułu, miałem w dłoniach Sony A7R IV, więc mogłem porównać wyniki działań dwóch wcieleń tej samej matrycy. W Sigmie cenię leciutką miękkość zdjęć, wynikającą – jak wnioskuję – z obecności filtra dolnoprzepustowego. W Sony brak takowego, stąd jego zdjęcia, choć niewątpliwie ostrzejsze, to przy niektórych motywach wyglądają zbyt „technicznie”.

     Maksymalną czułością dającą sensowne wyniki dla pełnej rozdzielczości obrazu Sigmy fp L, jest ISO 6400. Warunkiem jest jednak prawidłowe naświetlenie, bo – co wcale nie dziwi – konieczność ruszania suwaczkami przy wołaniu RAWów obniża tę wartość. Gdy zdarzyło mi się przy ISO 800 na kontrastowym motywie solidnie wyciągać zarówno światła, jak i cienie, miałem problemy z zachowaniem gładkiej cery na twarzach. Ale w sumie wyników działania w takich warunkach matryca nie musi się wstydzić. Znaczy, matryca plus jej oprogramowanie, według mnie różniące się od tego w A7R IV. RAWy sprawiają wrażenie bardziej „gumowych”, łatwiej dających wyciągać szczegóły ze świateł i cieni.  JPEGi są „ładniejsze”, wyrazistsze, takie że hop! I możemy je prezentować. W przypadku Sony znacznie częściej miałem / mam chęć coś w nich tknąć. Jeszcze bardziej widoczna jest odmienność zieleni, które są bardziej wyraziste niż na zdjęciach z Sony, a poza tym Sigma mocno je „kontrastuje”. Nie chodzi o potęgowanie różnicy jasności odcieni, a o ich barwę. Na pierwszy rzut oka trawa regularnie wędrowała w żółcie, a listowie mniej lub bardziej w cyjan. Jednak pomiary kolorów na zdjęciach wykazały, że wygląda to nieco inaczej. Niewielka część zieleni „pozostaje na miejscu”, a duża jej część słabiej lub mocniej idzie w kierunku żółtego. Pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się, że zdjęcia na których znajdowały się drzewa różnych gatunków, krzewy i trawa, musiałem tak konkretnie ujednolicać, bo inaczej wyglądałyby nienaturalnie. Tak Sigma pracowała w domyślnym trybie barw STD, a podejrzewam że tryb żywych barw lub krajobrazowy wzmocniłyby ten rozstrzał. Ciekawostka: gdy grzebałem w zestawie trybów barw, na końcu ich listy trafiłem na niespotykaną pozycję OFF. Z ciekawości kliknąłem ją i pojawiło się mydło rozpuszczone w szarości. Coś na kształt filmowych Logów, choć nie aż tak mydlane. To ciekawy pomysł, dający duże możliwości samodzielnego kombinowania z obrazem, a przy tym prosty w działaniu, bo wszystko trzeba w nim ciągnąć w jednym kierunku, czyli wzmacniać.

     Przy okazji, RAWy widzimy w formacie DNG, co z pewnością cieszy użytkowników starych wersji oprogramowania Adobe. Sigma w niektórych wcześniejszych modelach dawała alternatywę pomiędzy DNG, a własnym formatem X3F. Tym razem widzimy już wyłącznie DNG.

Ale co tam obiektywy! Po umieszczeniu w towarzystwie Poważnego Filmowego Osprzętu
aparat zupełnie ginie. Sigma fp L to jest to to malutkie pod drewnianym uchwytem.

     Sigma bardzo sensownie pociągnęła pomysł stosowany już przez innych producentów małoobrazkowych cyfrówek, a mianowicie cyfrowy zoom. Sony i Nikony pozwalają włączyć crop 1,5×, a Canony 1,6×, czyli taki by korzystać z ich APSowych szkieł. Można to także zrobić ręcznie, jeśli i tak planujemy wykorzystać tylko część klatki, i używać szkieł pełnoklatkowych. Jasne, skadrować można i w kompie, ale po co marnować miejsce na karcie pamięci? Co ciekawe, takim trybem pracy dysponują też lustrzanki, 50-megapikselowe Canony 5Ds i 5DsR. Do nich nie da się zamontować (firmowych) obiektywów APS-C, ale można skorzystać z kadrowania już podczas fotografowania. Gdy pracujemy w Live View, ekran pokazuje wycięty już kadr, ale w wizjerze dało się tylko ściemnić niewykorzystywane obrzeża klatki. Co jest i miłe, i niemiłe. Niemiłe, bo obraz ma mniejsze powiększenie, a miłe, bo widać szerokie marginesy przyszłego zdjęcia.

     Koniec lustrzankowej dygresji, wracam do Sigmy fp L. Jej konstruktorzy słusznie uznali, że dwadzieścia kilka megapikseli wynikające z najpowszechniejszego APSowego cropa 1,53× to w niektórych sytuacjach za dużo. Szczególnie przy filmowaniu. Wpadli więc na pomysł dorzucenia jeszcze wyższych poziomów kadrowania sięgających w pewnych ustawieniach aż 5×. Tak silny cyfrowy zoom przy 60-megapikselowej matrycy nadal pozostawia obszar o rozdzielczości Full HD. Przy fotografowaniu maksymalny dostępny crop to 2,5×, a trochę szkoda że nie da się ustawić 3×, bo on akurat trafiałby rozdzielczością obrazu w pionie w wymagania ekranów 4K.

     Crop można ustawić kilkustopniowo za pomocą przycisków, ale też płynnie, rozciągając palcami obraz na ekranie. Genialny pomysł!

 

     Teraz o tym, co chciałem sprawdzić

     Czyli ergonomia przede wszystkim. Ogólnie rzecz biorąc, moje obawy że tym aparatem może się w ogóle nie da wygodnie robić zdjęć nie potwierdziły się. Da się, choć czasami trafiamy na twardy orzech, który musimy nauczyć się rozgryzać. Ale bywa też, że znajdowałem miło zaskakujący drobiazg. Na przykład opcję wyświetlania Focus Peaking także przy fotografowaniu z AF.

     Okazało się też, że mikroskopijny, doczepiany uchwyt, zwany spacerowym, naprawdę sprawdza się. Jasne, fotografowałem dużym obiektywem, więc podtrzymywała go głównie lewa dłoń. I przyznaję, użycie malutkiej stałki i fotografowanie jedną ręką byłoby mniej wygodnie. Jednak na tym uchwyciku bardzo wygodnie nosi się aparat zaczepiony jedynie końcami palców, bez konieczności obejmowania go. Większy, porządny uchwyt? Jasne, też jest w ofercie.

    Po drugiej stronie aparatu miałem doczepiony elektroniczny wizjer. On sam bardzo mi się spodobał ze względu na jakość obrazu w nim oglądanego oraz z powodu możliwości odchylenia go do góry. Trafiałem na takie rozwiązanie w Panasonicach GX8 i GX9, ale w nich uznawałem je jedynie za komplikowanie konstrukcji aparatu. Tyle, że tam były odchylane / obrotowe ekrany pozwalające obejrzeć obraz patrząc z góry. W Sigmie ekran jest nieruchomy, i odchylany wizjer nagle okazał się przydatny. Pracowałoby się nim jeszcze wygodniej, gdyby posiadał czujnik zbliżeniowy przełączający obraz pomiędzy ekranem, a wizjerem. Nie wierzę, że nie próbowano go zaimplementować, ale jak widać nie wyszło. Podczas fotografowania namęczyłem się tym ręcznym przełączaniem. I obiecuję już więcej w swoich testach nie narzekać na źle dobraną czułość czujników wizjera w aparatach. Niech zostaną jakie są, byle tylko były!

    Kolejne porażki dotyczą strony mechaniczno-konstrukcyjnej wizjera. Poza swoją podstawową funkcją, jest on bowiem także przedłużką. Po pierwsze przechodzą przez niego wyjścia / wejścia aparatu, które sobą zasłania. Niby nie ma co się czepiać, bo dzięki niemu otrzymujemy gniazdo słuchawek, którego goły korpus aparatu nie ma. Jednak znika port HDMI, a przez USB-C możemy dołączyć zewnętrzny dysk zapisujący filmy, ale naładować akumulator lub zasilać aparat już nie. W tym celu musimy zdjąć wizjer. Słabe!

     A jeszcze słabiej (w cudzysłowie i bez niego) wyglądają kwestie mechaniczne. Dlaczego jest tylko jeden sworzeń pozycjonujący wizjer w aparacie? Przecież dopiero dwa zabezpieczą wizjer przed obracaniem się w razie poluzowania śruby mocującej. Czyżby konstruktorzy uznali, że pozycjonowanie zapewnią wtyki wystające z wizjera? No, ja bym się do takiego pomysłu nie przyznawał!

     Problem byłby marginalny, gdyby wizjer tylko wisiał sobie przy aparacie. Ale on jest też przedłużką dla mocowania paska. I to na nim wisi aparat z obiektywem. Od początku używania Sigmy z dołączonym wizjerem miałem niemiłe wrażenie jakbym holował samochód ciągnąc go za zderzak. To raz. Dwa, że coś nie wyszło z tym mocowaniem śrubą. Podejrzewam, że otwór w korpusie aparatu jest za płytki i śruba wchodzi tam do oporu. A to powoduje, że nie da się porządnie jej dokręcić, żeby trzymała „na gwincie”. Efekt? Podczas testowania obiektywu co pół godziny musiałem tę śrubę dokręcać, bo się luzowała. Do odpadnięcia aparatu dużo jeszcze brakowało, ale jestem przekonany, że połączeniom elektronicznym nie wychodziło to na dobre. Rzecz zdecydowanie do poprawy.

     Napisałem o nieruchomym ekranie, więc pociągnę jego temat. Nie wiem skąd go Sigma wytrzasnęła, ale na pewno nie od Sony w komplecie z matrycą. Ekrany w cyfrówkach Sony, gdy się je zabiera na słoneczny plener, wymagają przełączenia w tryb Sunny Weather albo co najmniej wrzucenia im poziomu jasności +2. Gdy dostaję w ręce ich aparat, od razu pod jednym z programowalnych przycisków umieszczam pozycję jasność ekranu, a jeśli się nie daje, pakuję ją na samą górę My menu. Sigma fp L tego nie potrzebowała. No, po prawdzie, to Sunny Weather bym nawet u niej nie znalazł. Jej ekran ideałem nie był, ale w jasnym słońcu dało się z niego korzystać. W innych warunkach rzecz jasna też.


     Jest to oczywiście ekran dotykowy, pracujący w tym aspekcie całkiem sensownie, ale z jedną niedoróbką. Gdy działa jako Touch Pad, czyli ustawia się na nim pole AF podczas korzystania z wizjera, nie można tego pola przesuwać, a trzeba dotknąć ekranu w żądanym miejscu. W języku Sony, mamy tylko opcję pracy Absolute, a brakuje Relative. Ponieważ „przez lata” jakoś się przyzwyczaiłem do korzystania z tego drugiego, wolałem ustawiać położenie pola ostrości nawigatorem. Dedykowanego temu zadaniu mikrojoystika Sigmie niestety brak.


     Jest jeszcze jedna warta wspomnienia kwestia, związana z działaniem ekranu, choć właściwie to na nim zauważana, bo nie wynika z pracy samego ekranu, a raczej migawki. Migawki elektronicznej, bo tylko taką dysponują Sigmy fp i fp L. Samej migawki nie testowałem, ale bardzo polubiłem absolutnie bezszelestne fotografowanie. W znacznie mniejszym stopniu polubiłem brak stabilizacji matrycy. Z artykułów w sieci wyczytałem o wyraźnym bandingu w sztucznym świetle, o potężnym rolling shutterze wynikającym z powolnego sczytywania 60-magapikselowej matrycy, ale sam podczas własnego fotografowania Sigmą fp L na te efekty nie trafiłem. Nic dziwnego, nie te motywy, nie takie warunki fotografowania.


     Dobra, nie o tym miałem pisać, a o efektach ekranowych. Przeszkadzało mi zamrożenie obrazu na ułamek sekundy tuż po naciśnięciu spustu migawki. Niby w porządku, mamy bardzo natychmiastowy Quick View, ale nie ma tak dobrze. Problem polega na tym, że ten podgląd nie prezentuje wykonanego zdjęcia, a moment tuż przed nim. Podczas fotografowania Sigmą niby szybko pojąłem że na zdjęciu będę miał coś innego, ale ten zapamiętany chcąc nie chcąc obraz, tkwił jak zadra. I nawet jeśli nie miałem ochoty na bieżąco sprawdzać co sfociłem, to jakoś musiałem to zrobić żeby się upewnić, że mam na zdjęciu to co chciałem. A nie to co zobaczyłem na ekranie. Jak sobie teraz myślę, to problem nie tyle techniczny, co psychologiczny. Niemniej sprokurowany przez aparat, więc go za to krytykuję.

     Sterowanie aparatem nie wzbudziło moich zachwytów z powodu małej liczby elementów sterujących, szczególnie przycisków definiowalnych. Całe szczęście Sigma fp L posiada ośmiopozycyjne, konfigurowalne podręczne menu pod klawiszem QS. Tą drogą ogarnąłem wszystkie potrzebne funkcje. Jednak nie twierdzę, że każdemu się to uda.

      Ilość uszczelnień korpusu plasuje go znacznie powyżej średniej. Oficjalne informacje mówią o 42 uszczelnionych miejscach. Nie sprawdzałem, wierzę na słowo. Jednak nie kojarzę, by Sigma deklarowała oficjalną klasę uszczelnienia. 

     Autofokus testowanego aparatu został wsparty – w porównaniu do Sigmy fp – detekcją fazy. Nie miałem okazji sprawdzić jak działa on w trybie ciągłym. W pojedynczym nie zgłaszam istotnych zastrzeżeń. Jedyne, na co musiałem uważać, to – widoczna i w innych aparatach – chętka do ostrzenia na wyrazistym, kontrastowym tle, a nie ciemnym, „nijakim” motywie w który celuje pole AF. To oczywiście w sytuacji, gdy pole choćby maleńkim fragmencikiem widzi także tło. Natomiast w odniesieniu do autofokusa bezlustrowców Sony, zauważałem wyraźnie mniej przypadków, gdy autofokus uznawał że nie widzi ostrości i poddaje się.


     Jedno zdjęcie – trzy problemy. Pierwszy, za mało pojemny akumulator. To model „pożyczony” od Panasonica, używany między innymi w niektórych bezlustrach serii G. Mi starczał na maksymalnie dwie godziny testowych działań, czyli nie tylko fotografowania, ale też oglądania zdjęć, nawigowania po menu itd. W innych sytuacjach z pewnością pozwoli na więcej, ale o sensownych wynikach nie ma mowy. Problem drugi: tylko jedno gniazdo kart pamięci, do tego umieszczone od spodu, wraz z akumulatorem. Komentarz zbędny. Trzy: bardzo mała odległość zawiasów klapki od gwintu statywu. Nawet najmniejsza z możliwych szybkozłączka uniemożliwia sprawną wymianę karty lub akumulatora. Takie rozwiązanie jest zrozumiałe w przypadku „filmowej” Sigmy fp, która w założeniu ma pracować w dedykowanej klatce z odpowiednio zaprojektowanymi otworami. Zresztą, jeśli już klatka, to może i zewnętrzne zasilanie, zewnętrzny rekorder, więc problem przestaje istnieć. Jednak tu, w Sigmie fp L, marnie to wygląda. 


     Obrazek widoczny powyżej zaczerpnąłem z filmu prezentującego skuteczność chłodzenia Sigmy fp L (i fp, rzecz jasna). Najistotniejszym elementem systemu jest aluminiowy radiator umieszczony za ekranem. Odpowiednie jego wyprofilowanie plus otwory w górnej i dolnej pokrywie aparatu pozwalające na przepływ powietrza, mają gwarantować długotrwałe filmowanie bez przegrzewania się elektronicznego wnętrza.

     Zdziwiły mnie jednak pokazane w filmie wizualizacje. Lewy aparat widoczny na obrazku, to ten „zły”, czyli niby bez radiatora. Widzimy, że jego powierzchnia cała jest gorąca, w odróżnieniu od prawego, w którym jest chłodna, bo ciepło jest odprowadzane wyłącznie przez radiator. To zestawienie może wprowadzać w błąd. Sugeruje bowiem, że jeśli aparat jest gorący, to znaczy że źle odprowadza ciepło, a jeśli zimny, znaczy że dobrze. A w rzeczywistości jest dokładnie odwrotnie. Skoro obudowa jest zimna, znaczy że ciepło pozostaje wewnątrz. A jeśli gorąca, znaczy że się z wnętrza wydostało i już nie szkodzi elektronice. Oczywiście mam na myśli dwa aparaty produkujące taką samą ilość ciepła..

     Rzecz oczywista, radiator z pewnością bardzo pomaga wyprowadzić ciepło na zewnątrz, ale co szkodzi by było odbierane także z obudowy? Szczególnie z tych jej elementów, które stykają się nie z powietrzem (to przecież dobry izolator termiczny), a z ciałami stałymi. Mam na myśli prawą dłoń fotografa (na uchwycie) oraz obiektyw (na bagnecie). Kojarzę, że Panasonic prezentował wykonane w podczerwieni zdjęcia swoich bezlustrowych Lumixów S, na których widać było że próbuje odprowadzać ciepło także do obiektywu. Wcale mnie więc nie zdziwiło, gdy podczas testowania zooma Sigmy poczułem, że jej tylny, metalowy człon obudowy jest wyraźnie ciepły. Metal w tym wypadku nie tylko stanowi o wytrzymałości obiektywu, ale równocześnie „pomaga” w pracy podłączonemu doń aparatowi. Nie mam pojęcia dlaczego Sigma nie chwali się korzystaniem z tej, skutecznej jak widać, metody chłodzenia.

 

    Tak, Sigmą fp L da się fotografować

    To stwierdziłem już wcześniej w artykule, a myślę że po jego przeczytaniu macie podobne odczucia. Tyle, że owo „da się” nie oznacza że każdy z radością popędzi do sklepu z dziesięcioma patolami w garści. Przyznaję, po premierze aparatu porównałem 10000 zł z 15000 zł za Sony A7R IV i stwierdziłem, że Sigma fp L ma sens jako „tanie” 60 Mpx. Tyle, że jeśli chcemy mieć aparat z wizjerem, to ta przyjemność będzie nas kosztowała już 12600 zł. A to bardzo zbliża nas do poziomu ceny Sony A7R IV. Nawet bardzo bardzo. To Sony – czyżby z powodu premiery Sigmy? – w początkach lipca zjechało z ceną do nieco ponad 14 tysięcy złotych, a na dokładkę co rusz trafia się promocja pozwalająca kupić ten aparat za circa 13000 zł. Co już w żaden sposób nie pozwala Sigmie błyszczeć. Widzę dla niej tylko jeden zestaw zastosowań: fotografowanie w wysokiej rozdzielczości PLUS filmowanie. Choć co do filmowania to nie jestem pewien, co z tym wyraźnym rolling shutterem, o którym słyszałem. Sigma fp wypada w tym aspekcie świetnie, ale fp L chyba nie.

     W tym miejscu powinienem wymienić cechy i funkcje, które jednak mogłyby przekonać niezdecydowanych, czy wręcz jej niechętnych do bliższemu przyjrzeniu się Sigmie fp L. Tylko gdy zacząłem się zastanawiać o czym wspominać, doszedłem do wniosku że właściwie nie ma o czym. Nie, nie dlatego że to marny aparat. Jednak wszystko co dobrego napisałem w tym artykule o Sigmie fp L, to nie są mocno przeważające argumenty. To są argumenciki i plusiki, drobiazgi i języczki u wagi. One mogą skłonić do wybrania Sigmy tylko osobę, której wcześniej z analizy wyszło coś w rodzaju Sony/Sigma 51/49. O, i gdy ktoś taki przeczyta o skutecznym chłodzeniu, lepiej niż w Sony wyglądającym ekranie, miejscami ciut skuteczniejszym autofokusie, to może zdecydować się na Sigmę. Niewątpliwie niektóre z tych argumentów mogą przekonać kogoś do zakupu modelu fp L, a nie fp.

    Jednak, ujmując rzecz całościowo, nie widzę Sigmy fp L jako aparatu ogólnego użytku. To sprzęt dla tych, którym podpasują pojedyncze, wyróżniające go cechy, a reszta będzie dla nich nieistotna. Gdy myślałem na jakimś porównaniem, czy historycznym, fotograficznym odniesieniem, jako pierwszy przyszedł mi do głowy… Foveon. Czy przypadkiem już tu o nim nie wspominałem? Tak, Sigma w konstrukcji cyfrówek od zawsze chodzi swoimi drogami.

5 komentarzy:

  1. " jeśli aparat jest gorący, to znaczy że źle odprowadza ciepło, a jeśli zimny, znaczy że dobrze. A w rzeczywistości jest dokładnie odwrotnie. Skoro obudowa jest zimna, znaczy że ciepło pozostaje wewnątrz. A jeśli gorąca, znaczy że się z wnętrza wydostało i już nie szkodzi elektronice." Hmmmm chyba bede musial moj dyplom magisterski oddac z powrotem do Polibudy! Jak zimny to cieply, a jak cieply to zimny! Dostaniesz za to Nobla! Zapomniales tylko o otworach w obudowie aparatu, przez ktore to otwory cieple powietrze z radiatora wydostaje sie na zewnatrz i obniza temperature radiatora a zatem i obudowy. No i dupa z Nobla! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. „Jak zimny to cieply, a jak cieply to zimny!” – dokładnie tak. Coś jak termos: jak obudowa robi się ciepła, znaczy że gorący napój w środku szybko wystygnie. Z tą „drobną” różnicą, że obudowa aparatu ma za zadanie zachowywać się dokładnie odwrotnie niż termos. Czyli ma za zadanie jak najszybciej pobrać ciepło z wewnątrz (grzejąc się przy tym) i odprowadzić je na zewnątrz. Im bardziej się grzeje, tym chłodniejsze elektroniczne wnętrze aparatu.
      A co do otworów pasywnego chłodzenia radiatora. Wspomniałem o nich w artykule i nawet myślałem by rozwinąć temat, ale uznałem że nie ma co drążyć. Skorzystam więc z okazji w tym miejscu. Chodzi o to, że nie widzi mi się, w jaki sposób uzyskano widoczne na prawym zdjęciu efekty. Chłodzenie jest pasywne, radiator umieszczony z tyłu aparatu, a nie na „płycie głównej”. Odbiór ciepła przez radiator od elektroniki następuje więc wyłącznie przez powietrze przepływające pomiędzy nimi. Mogłoby ono (znaczy, ciepło) przepływać też przez tylną część obudowy, ale jej „zimny” kolor mówi że tak się nie dzieje. Sam też liznąłem trochę termy na polibudzie, ale w aż tak wysoką skuteczność tak zaprojektowanego radiatora nie wierzę. Szczególnie, że lewy obrazek pokazuje, że konstruktorom udało się wyprowadzić na obudowę dużą ilość ciepła. Ono może być teraz odebrane przez otaczające aparat powietrze, dłoń fotografa i obiektyw. I niech sobie ta obudowa będzie gorąca, przecież nic to jej nie zaszkodzi. A zimą wręcz pomoże zmarzniętemu fotografowi. Natomiast radiator niech odbiera pozostałe ciepło z elektroniki z wnętrza aparatu.
      Do tego wszystkiego, z porównania odcieni czerwieni otworów radiatora na obu zdjęciach wynika że ten prawy jest chłodniejszy. Czyli że nie tylko przelatuje przez niego więcej ciepła (bo obudowa już nie bierze istotnego udziału w wymianie), ale odbywa się to znacznie, znacznie szybciej, skoro temperatura otworów jest niższa. Coś czuję, że marketingowcy maczali palce w doborze kolorów na tych zdjęciach. Szczególnie, że palcami (już własnymi) czułem jak mocno rozgrzewa się połączenie aparatu i obiektywu. Co oczywiście dobrze świadczy o konstrukcji aparatu. I równie oczywiście nie neguję słuszności wsparcia chłodzenia za pomocą radiatora.

      Usuń
    2. Poczytaj sobie o zerowej zasadzie termodynamiki. I nie osmieszaj sie!

      Usuń
    3. Poczytać to jedno, a zrozumieć to drugie. Polecam!
      Zacznij od pojęć równowagi termodynamicznej i układu izolowanego. Wówczas szybko - mam nadzieję - załapiesz, że zerowa zasada jest tu ni pri cziom. No, chyba że po prostu chciałeś błysnąć mądrze brzmiącym hasłem. Jeśli tak, to udało Ci się.

      Usuń
  2. Dzień dobry dziękuję za kawał dobrej roboty ,artykuł świetny i konkretny bez wodolejstwa że tylko ten lub inny sprzęt jest najlepszy .Proszę nie przestawać w pisaniu i publikowaniu takich artykułów prawdziwych i rzeczowych .Życzę dalszej owocnej pracy .Pozdrawiam serdecznie JP. FotoKura


    PS: A znawcami chowającymi się za ekranem komputera proszę się nie przejmować .

    OdpowiedzUsuń