poniedziałek, 24 kwietnia 2023

Moim okiem: Canon EOS R6 – rześki staruszek

     Chronologicznie na blogu miałem zamiar opublikować test canonowskiego zooma RF 70-200/2.8, ale zmieniłem zamiar. Uznałem, że wcześniej napiszę dwa słowa o aparacie na którym przyszło mi ten obiektyw testować. Po prawdzie, to aparaty były dwa – najpierw EOS R5, potem R6, a ja chciałbym wspomnieć o tym drugim. Pozornie jest on mniej ciekawy, ale – co tu kryć – znacznie popularniejszy. A ta popularność ostatnio wręcz wzrasta.

     Nie, nie chodzi o kupowanie nowego aparatu. Taki Canon R6 kosztuje minimum 11000 zł, podczas gdy na znacznie ciekawszego następcę, czyli EOSa R6 Mark II wystarczy zaledwie 2000 zł więcej. Stąd używany EOS R6 za 8-9 tysięcy złotych wygląda naprawdę kusząco. Wcześniej R6 oczywiście też był często wybierany, ale wiele osób czekało co Canon pokaże w dalszej kolejności. A że pokazał co pokazał, czyli R6 Mark II za 13000 zł oraz R8 (czyli – ogólnie rzecz ujmując – następcę RP) za tyle samo co używany EOS R6, nie dziwi że ten ostatni staje się obiektem pożądania.

     Pamiętacie dlaczego w ogóle pojawiły się EOSy R5 i R6? Po prostu Canon zadziałał tak jak przewidziałem, i w roku 2018 pokazał EOSa R, czyli obietnicę: „patrzcie, my też potrafimy w małoobrazkowe bezlustra, nie myślcie o przesiadce na Sony, czekajcie spokojnie!” Obietnica, niech będzie, jednak po mojemu to bardziej była zapchajdziura. Szczególnie, że Nikon i – szczególnie – Panasonic podeszli do sprawy poważniej. Nikony Z6, Z7 oraz Lumixy S1 i S1R okazały się aparatami znacznie lepiej przemyślanymi, dopracowanymi, i po prostu ciekawszymi od canonowskiej „eRki”.


     Cóż było robić, Canon musiał zakasać rękawy i poważnie wziąć się do roboty. Na pierwszy ogień poszedł (raczej przyszedł) model z dolnej półki, czyli Canon RP. Niby prościutki, niezbyt wyrafinowany, ale za to mały i lekki, mogący w tych aspektach konkurować nawet z „jedynkami” Olympusa, o Panasie G9 nie wspominając.

     Na drugi ogień Canona musieliśmy czekać dłużej. Przez cały rok 2019 nadal czarował on nas lustrzankami i nowymi EOSami M, a jeszcze na początku 2020 roku pokazał wypasione reporterskie lustro 1Dx Mark III. Inna sprawa, że Nikon nie był „gorszy”, bo nieco wcześniej wyskoczył ze swoim D6.

     I dopiero latem tamtego roku objawiły się nam EOSy R5 i R6, którymi Canon naprawdę mógł się pochwalić. Stabilizowane matryce, po dwa gniazda kart pamięci, szybkie zdjęcia seryjne – już samo to dawało by obu modelom mocną pozycję. Jednak Canon EOSowi R5 zafundował też pionierskie filmowanie z rozdzielczością 8K. Z tego wynikła wysoka rozdzielczość zdjęć, bo bez matrycy >40 Mpx (tu: 45 Mpx) nie ma co marzyć o 8K w filmie. Z tym filmowaniem było sporo problemów, lecz kolejnymi wersjami oprogramowania wewnętrznego Canon sporo z nich ponaprawiał.


     OK, ale miało być o Canonie R6. Niektórzy żartują, że ponieważ R5 został zaprojektowany na bogato, jako wzorcowe wszystkomające bezlustro, to na EOSie R6 trzeba było oszczędzać. Dla niego „zabrakło pikseli”, starczyło ich tylko na matrycę 20 Mpx. Rzecz dotyczy także ekranu i wizjera: R5 – ekran 2,1 mln punktów, wizjer 5,8 mln, a R6 – odpowiednio: 1,6 mln i 3,7 mln. Górnych ekraników LCD też Canon nie miał w nadmiarze, więc i takowego brak w R6. Przyoszczędzono nawet na gnieździe wężyka spustowego – R5 ma typowe dla tych lepszych Canonów, trzypinowe, a R6 zwykły „jack” 3,5 mm.

     Sama bieda, ale może R6 w czymś okazuje się lepszy? Okazuje. Ma znacznie wygodniejsze w eksploatacji dwa gniazda kart SD zamiast SD + CFexpress w R5. Choć wiadomo, CFe w R5 pojawiło się wyłącznie z powodu filmów 8K. EOS R6 kręci maksymalnie w 4K/60p (z leciutkim cropem), więc SD UHS-II wystarcza.


     Canon R6 okazuje się też o niemal 10% lżejszy. Natomiast w konkurencji lekkości kieszeni po zakupie aparatu zdecydowanie wygrywa R5. On odciążał kieszenie kupujących co najmniej półtorakrotnie bardziej. Zresztą ten układ cen obowiązuje do dziś, i to zarówno w kategorii sprzętu nowego, jak i używanego.

     Tyle o różnicach w stosunku to EOSa R5. Ważne, że praktycznie nic nie „oszczędzono” na wygodzie obsługi. Oba aparaty mają identyczne obudowy i niemal bliźniaczy układ elementów sterujących. Jedyną różnicą w obsłudze jest obecność w R6 klasycznego pokrętła automatyk naświetlania. W R5 musiało ono ustąpić miejsca górnemu LCD i zostało zastąpione – mniej wygodnym moim zdaniem – przyciskiem wewnątrz tylnego / górnego pokrętła sterującego.

     Pokrętła takie są w sumie trzy, plus często jeszcze jedno na obiektywie. Przycisków sporo, do tego definiowalnych, więc z dopasowaniem sterowania pod siebie nikt nie będzie miał problemów.

     Uchwyt jest solidny, co jest normą w Canonach zasilanych akumulatorami serii LP-E6. Przyznam jednak, że choć zawsze mi one pasowały, to ostatnio zacząłem cenić te węższe, czy też ostrzej profilowane, takie jak w EOSie RP, Fuji X-S10, czy olympusowych „jedynkach”. Oczywiście pod warunkiem, że mają one odpowiednio dużą wysokość, by starczało jej na wszystkie palce. Jasne, to niemal zawsze wyklucza użycie akumulatora „nerki”, o pojemności >2000 mAh (wyjątkiem jest OM-1), ale coś za coś.
     Oba gniazda kart pamięci oczywiście trzymają standard prędkości UHS-II.

     W Canonie R6 widzimy „amatorskie” gniazdo wężyka spustowego, ale dzięki sporej grubości aparatu jego wtyczka nie gryzie się z obróconym na bok ekranem, co ma miejsce choćby w EOSie RP. Niestety przy filmowaniu już tak dobrze nie ma, bo kabelki HDMI i USB (np. zasilanie podczas pracy) przeszkadzają. Pocieszeniem jest brak analogicznych problemów z mikrofonem i słuchawkami.

     Ekran Canona R6 nie budzi większych zastrzeżeń, do czasu gdy spojrzymy w wizjer gdzie zobaczymy zupełnie inną bajkę. Bajkę znacznie ciekawszą i przyjemniejszą w odbiorze. Ale ogólnie da się z tym ekranem żyć i pracować. Warto tylko pamiętać, by któremuś z przycisków przypisać funkcję maksymalnego rozjaśniania ekranu. Przydaje się ona przy fotografowaniu w silnym świetle, a choć nie działa ona tak efektownie jak w Sony i jego trybie Sunny Weather, to mi się nawet bardziej podoba.

     EOSa R6 pochwalę za szybkie zdjęcia seryjne (12 / 20 klatek/s – migawka szczelinowa / elektroniczna) oraz skuteczną stabilizację obrazu, choć obiecywana (dla niektórych kombinacji aparat / obiektyw) skuteczność na poziomie 8 działek czasu raczej nie pojawia się w realu.

     Autofokus cieszy 100-procentowym pokryciem kadru, „automatycznie inteligentnym” śledzeniem obiektów i ogólnie wysoką skutecznością. Jednak to nadal Dual Pixel AF, a nie Quad Pixel, więc wykłada się gdy w polu widzenia aktywnych czujników ma tylko linie równoległe do dłuższego boku klatki. Bardzo liczyłem na pojawianie się tego usprawnienia właśnie w Canonach R5 i R6, potem byłem już pewien jego wprowadzenia do EOSa R3, a tu ciągle nic. Już się nawet boję obstawiać czy trafi już do Canona R5 Mark II, czy dopiero do R1.

     20-megapikselowa matryca zasadniczo pochodzi z EOSa 1D X Mark III, choć uzbrojono ją w inny filtr AA. Ogólnie w testach wypada ciut gorzej niż przetwornik następcy, czyli EOSa R6 Mark II, ale naprawdę nie ma się czym przejmować. Szczególnie, że zdjęcia z R6 nic nie tracą z canonowskiej atmosfery, czyli charakterystycznego, świetnego oddania barw.

     Dynamika tonalna według mnie jest bardzo przyzwoita. W strefie Canona matryca EOSa R6 plasuje się zdecydowanie powyżej przetworników EOSów R, czy RP, choć niżej niż R6 Mark II, czy R3. Konkurenci pochodzący od innych producentów wypadają podobnie, ale laboratoryjne wyniki trochę różnią się w zależności od tego kto testuje. Na przykład u Optycznych wypadł remis z Sony A7 III oraz zwycięstwo nad Panasem S1 i Nikonem S6 II. Ale już na DxO Mark widzimy lekką przewagę matrycy Sony.

Prześwietlony o działkę JPEG daje się bez problemu uratować... jeśli pod ręką
mamy RAWa. Jednak na wyciąganie zdjęć z naprawdę silnych prześwietleń bym nie liczył.

     Nie zająłem się wysokimi czułościami EOSa R6 wychodząc wysokich założenia, popartego obejrzanymi w sieci zdjęciami i testami, że sytuacja jest w tym zakresie świetna i nie ma czym się przejmować. Nie, Canon R6 nie jest w tej konkurencji rekordzistą. Idzie jednak łeb w łeb ze wspomnianymi już wcześniej Panasonikiem S1 i Nikonem Z6 II, choć nieco ustępuje genialnemu Sony A7 III. Choć zdarzają się recenzje, w których ów Sony wcale nie jest oceniany tak wysoko. Tak czy inaczej, bez obaw, ale jeśli potrzebujemy Canona z rekordowo wspaniałymi najwyższymi czułościami, celujmy w EOSa R3.

Bardzo jasne niebo oraz zacieniony ciemny cokół
pomnika dają się pogodzić.

     Jedynym aspektem, do którego można by się przyczepić jest skromna, taka wręcz niedzisiejsza rozdzielczość zaledwie 20 milionów pikseli. Ja sam nawet nic do tej wartości nie mam, ale w tyle głowy ciągle czai się leciutka wątpliwość: czy to jednak nie trochę za mało?

     Oficjalne, laboratoryjne testy wykazują że cudów nie ma, i z 20 Mpx uzyskamy szczegółowość obrazu zauważalnie niższą niż z 24-megapikselowych konkurentów. Inaczej rzecz wygląda gdy zamiast MTFów oglądamy zdjęcia. Scenka testowa DPReview pokazuje, że R6 pod względem szczegółowości obrazu idzie łeb w łeb z Nikonem Z6 i Sony A7 III, zarówno w przypadku RAWów, jak i JPEGów. Ustępuje jednak Panasonicowi S1 i EOSowi R6 Mark II. Przypominam, to wszystko są 24-megapikselowce.

     Sam nie miałem pod ręką żadnego aparatu 24 Mpx do którego mógłbym dołączyć ten sam (odpowiednio wysokiej klasy) obiektyw co do EOSa R6. Wiedząc że nieco podwyższam stawkę, skorzystałem z 26-megapikselowego EOSa RP i standardowego RF 50/1.2 przymkniętego do f/4. I wiecie co, R6 nadal nie ma czego się wstydzić. Zdjęcia w jego wykonaniu zresizowałem do 26 Mpx żeby łatwiej było porównać z tymi z RP, a efekty widzicie poniżej.



     Zdjęcia z EOSa R6 umieściłem w górnym rzędzie, z RP w dolnym. W poszczególnych kolumnach widzimy wycinki dla poszczególnych sposobów uzyskania zdjęć. 
     JPEGi prosto z puszek? RP symbolicznie lepszy. RAWy wywołane w DPP bez wyostrzania, ale z zaaplikowanym pełnym, 100-procentowym DLO (Digital Lens Optimizer)? Bez różnicy, choć wyostrzenie troszkę przechyla szalę na stronę EOSa RP. RAWy z DxO Photolab 5, z włączonym domyślnym poziomem Lens Sharpness? No, tu wreszcie widać wyraźniejszą przewagę 26 milionów na 20 milionami pikseli. Jednak w żadnym razie nie jest to przewaga odpowiadająca różnicy rozdzielczości matryc. Brawo!

     O, i w ten właśnie sposób objawia się druga młodość Canona R6. W wybranych aspektach nie prezentuje on już poziomu tak wysokiego jak EOSy R6 Mark II, czy R3, ale że cena czyni cuda jego „wady” i „niedociągnięcia” są mniej widoczne niż w czasach gdy stał w pierwszym szeregu bezlustrowców Canona. To, czym przejmuje się najwięcej osób wahających się przy wyborze tego aparatu, czyli niedostateczna katalogowa rozdzielczość matrycy, nie jest – jak się okazuje – istotną wadą. W żadnym bowiem razie nie stanowi ona przeszkody w uzyskiwaniu zdjęć o szczegółowości realnie nie różniącej się od tych pochodzących ze współczesnych matryc 24 Mpx.
     Jeśli więc EOS R6 stanowi pozycję na waszej liście opcji zakupowych, bez obaw możecie przesunąć go na niej wyżej. Szczerze zalecam!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz