W
kinach święci triumfy film Bogowie. W mediach głośno jest o
profesorze Relidze i jego osiągnięciach. Nic więc dziwnego, że
co i raz prezentowane jest słynne zdjęcie wykonane w 1987 r. przez fotografa
National Geographic Jamesa L. Stanfielda. Świetna klatka, pokazuje chirurgów zmęczonych
wielogodzinną, uwieńczoną sukcesem operacją przeszczepu serca. Ale ja, gdy
po raz pierwszy zobaczyłem to zdjęcie, miałem zupełnie inne odczucia.
Bo co widzę? Dwóch
wykończonych lekarzy: jeden patrzący niewidzącymi oczami gdzieś w przestrzeń,
drugi padł w kącie. Do tego pacjent pozostawiony na stole, a nie
przewieziony do pooperacyjnej – widać nie było już po co. Sprawa jasna, exitus,
tym razem nie wyszło. Oglądając wówczas zdjęcie, wiedziałem że Religa,
wiedziałem że operacja serca, ale nic poza tym. Zdjęcie było bez podpisu, ja
nie znałem nawet kontekstu, więc jakoś się nie wstydzę swojej błędnej
interpretacji. Podobno zdjęcie może powiedzieć tyle, co sto słów. Ale widać, że
zdjęcie bez podpisu może kłamać tak jak 200 słów.
Później, gdy przypatrywałem się temu zdjęciu sali operacyjnej już z pełną świadomością co ono przedstawia,
zorientowałem się co mnie zmyliło i wyprowadziło na manowce. Ten chirurg śpiący
w kącie. Skojarzył mi się, zupełnie podświadomie, z żołnierzem pokazanym na zdjęciu
podsumowującym kampanię francuską 1940 r. Jasne, są słynniejsze zdjęcia: setki
brytyjskich hełmów na plaży w Dunkierce, czy też niemiecka defilada na Polach
Elizejskich. Ale to ten zrozpaczony, przegrany żołnierz jest dla mnie kwintesencją
klęski Francji. I to on doprowadził mnie do błędnej interpretacji zdjęcia z sali
operacyjnej.
Gdy o tym zdarzeniu piszę,
od razu przypomina mi się moja kolejna, podobna pomyłka, też związana z pewną
francuską tragedią.
13-tomową
encyklopedią PWN zajmującą poczesne miejsce w bibliotece mojego rodzinnego domu,
interesowałem się od małego. Z początku tylko z daleka, bo stała na wysokiej
półce, potem już z bliska, choć nadal platonicznie, bo każdy tom ważył tylko
nieco mniej niż ja sam. Ale gdy już potrafiłem pokonać te przeszkody, to
zaczęło się poznawanie świata. Początek był łatwy do przewidzenia: strony z kolorowymi
ilustracjami. Dwie z nich szczególnie wbiły mi się w pamięć: flagi państwowe i
malarstwo romantyzmu. Na tej drugiej uwagę przykuwała Wolność wiodąca (topless) lud na barykady, ale zawsze znacznie dłużej
przypatrywałem się Tratwie Meduzy. I
tak jak ten francuski żołnierz symbolizuje dla mnie tragedię
przegranej wojny, tak od dziecka, przez wiele lat, ów obraz rozbitków był wzorcowym
zobrazowaniem sytuacji absolutnie beznadziejnej. Do czasu.
Po prostu kiedyś udało mi
się odwiedzić Luwr. „Udało” bo była to 1. połowa lat 80-tych, więc najpierw
trzeba było jakoś wyjechać na Zachód, a potem jeszcze ze studenckiej kieszeni wysupłać
18, czy 20 franków na bilet. Mieliśmy na ten Luwr tylko pół dnia i pamiętam, że
odpuściliśmy sobie Egipt (bo przecież w Narodowym mamy freski z Faras) oraz
szerokim łukiem ominęliśmy Giocondę (tłum jak przed mięsnym gdy rzucili towar –
żadna atrakcja, to przecież dobrze znaliśmy). Jednak już w następnych salach z malarstwem zdecydowanie
zwolniliśmy, a gdy dotarliśmy do Delacroix i Gericault, wręcz zastopowaliśmy. Trudno
było inaczej: z jednej strony sali wspomniana Wolność…, z drugiej umiera Sardanapal (od zawsze myślę o nim „Sardapanal”)
i jest oczywiście Tratwa Meduzy. No,
pomyślałem wówczas, wreszcie ten obraz porządnie obejrzę. Podziwiam więc go sobie
już nie w formacie pocztówki jak w encyklopedii, a w rozmiarach kortu
tenisowego, podziwiam… i nagle świat przewraca mi się do góry nogami. Przecież
tam na horyzoncie widać żagiel! Żagiel, który na reprodukcji nie był nawet
kropeczką, tu jest wyraźnie widoczny i zupełnie zmienia wydźwięk dzieła. Całe zachowanie
rozbitków, to wypatrywanie, nie było oznaką beznadziei, a wręcz przeciwnie! Po
15 latach dowiedziałem się, że cała historia skończyła się szczęśliwie. Przyznaję, że gdybym w tym momencie musiał zakończyć zwiedzanie
Luwru i tak opuściłbym go w pełni usatysfakcjonowany.
I tylko drobiazg. Wychodząc
z tej sali, tuż przy drzwiach dostrzegłem obraz jeźdźca, który wręcz przykuł
mnie do podłogi. Nie wiem kto go ściga, ale facet ma w oczach ŚMIERĆ. Kto tam
kryje się poza kadrem? Oddział kozaków? Hiszpańscy guerrilleros? Nie mam pojęcia.
Ale kiedyś dojdę prawdy i okaże się, że to nic tak strasznego. Pewnie ten
dzielny oficer szaserów po prostu z przerażeniem stwierdził, że nie zabrał
komórki…
Interesujący wpis. Zgadzam się z tytułem :-)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
Anna Ż
Miło mi. Pozdrawiam.
UsuńPaweł
Fajny tekst :)
OdpowiedzUsuńFajnie, że się spodobał. Długo miałem w głowie obie moje pomyłki i wiedziałem, że będę chciał o nich napisać. Ale długo trwało zanim przyszło mi do głowy, że mogę to zrobić w JEDNYM tekście.
UsuńPzdrw
Paweł