środa, 12 grudnia 2018

TEST: Canon EF 50 mm f/1.8 STM – kolejny Kopciuszek do kolekcji


     Za kilka tygodni startuje karnawał. Jak karnawał, to bale. Jak bal, to – wiadomo – Kopciuszek staje się osobą bardzo pożądaną. Nic dziwnego, że właśnie zimą nachodzi mnie chętka na testowanie takich właśnie Kopciuszków optyki. Z pozoru nie wartych zainteresowania, słabo reklamowanych przez producentów, dla niepoznaki kryjących się na niskich półkach cenowych, ale znacznie zyskujących po bliższym poznaniu. W ten sposób rok temu „odkryłem” świetnego Canona EF-S 10-18 mm f/4.5-5.6 IS STM (TEST), a kolejne dwa lata wcześniej Panasonica 25 mm f/1.7 (TEST).
     Tej zimy postanowiłem przetestować jeszcze tańszy i jeszcze bardziej niepozorny obiektyw. Teraz przyszło mi do głowy, że trudno nawet nazwać go Kopciuszkiem. On był tylko jeden, a 50/1.8 STM Canona to taki „wróbel galaktyki” – kto czytywał Konrada Fiałkowskiego, ten wie. Tych najnowszych pięćdziesiątek Canona używa mnóstwo osób. Kupują to szkło, bo jest bardzo, bardzo tanie. Dlatego mało kto zwraca uwagę, czy przy okazji jest dobre albo choć przyzwoite optycznie. Ja postanowiłem to sprawdzić. Testów tego obiektywu jest w sieci sporo, ale gdy je przejrzałem, znalazłem tylko jeden wykonany na aparacie z matrycą o dużej rozdzielczości. Jednak ów test, wykonany przez DxO Mark, to tylko cyferki, tabelki i wykresy, a zdjęć ani śladu.
     Zapakowałem więc do torby obiektyw w towarzystwie aparatu „Zorka” 😉 5 (DsR) i wybrałem się w plener. Rzecz jasna po to, by zrobić kilka zdjęć. Nie, nie zgadliście! Halę Mirowską ominąłem.

     „Bardzo, bardzo tani” obiektyw – co to znaczy?
     To, że trudno jest znaleźć kosztujące mniej firmowe szkło. Jeśli już, są to „kitowe” zoomy w rodzaju 18-55 mm i 70-300 mm. Canona 50/1.8 STM pochodzącego z polskiej dystrybucji można obecnie bez większego szukania kupić już za 460-470 zł. A jak się trochę głębiej pogrzebie w ofertach, to jeszcze ze 30 zł da się z tego urwać. Używka w stanie sklepowym, z pudełkiem, dowodem zakupu itp. kosztuje 300 zł. Dla porządku dodam, że wyprodukowany przez Yongnuo klon poprzedniej wersji obiektywu jest do kupienia za połowę ceny canonowskiej STM.
     O tym Yongnuo wspominam także dlatego, że jego pojawienie się w 2014 roku wymusiło na Canonie odświeżenie jego własnej konstrukcji. Konstrukcji liczącej sobie, w momencie premiery wersji STM, już… 25 lat! Tak, EF 50 mm f/1.8 II został zaprezentowany w 1990 roku. On z kolei, był nie tyle ulepszoną, co uproszczoną wersją I z 1987 roku. Usunięto skalę odległości, pierścień ręcznego ostrzenia został zredukowany do mało używalnego wąziutkiego paseczka, bagnet metalowy zastąpiono plastikowym, a obudowa i mechaniczna część wnętrza była raczej tandetna i nietrwała.

     A co zmieniono A.D. 2015?
     Sporo i w zasadzie tylko na plus. Nie, skali odległości nadal brak, ale pierścień ogniskowania jest już wystarczająco szeroki. Tyle, że nie mamy prawdziwego ręcznego ostrzenia, a focus-by-wire z użyciem silnika STM – tego samego, który ustawia ostrość w trybie automatycznym. Da się z tym żyć, choć brzęczenie napędu może denerwować. Bagnet znowu jest wykonany z metalu, liczba listków przysłony powiększyła się z pięciu do siedmiu, a minimalna odległość ustawiania ostrości spadła z 0,45 m do 0,35 m. Jednocześnie maksymalna skala odwzorowania wzrosła z 0,15× do 0,21×, czyli 1:4,8. Natomiast oficjalnie nic nie wiadomo o korektach w konstrukcji optycznej części obiektywu. Soczewek jest tyle samo co w obu wcześniejszych wersjach (sześć w pięciu grupach), a ich układ wygląda na niezmieniony. Żadnych ekstrawagancji w rodzaju asferyczności, czy niskiej dyspersji. Istotną różnicą są nowe warstwy przeciwodblaskowe na soczewkach. W walce z niepożądanym światłem ma też pomóc nowa osłona przeciwsłoneczna. Nie mocuje się jej już na gwincie filtra (w STM ma on średnicę 49 mm), a bagnetowo na obudowie obiektywu.

     Nie ma systemu ogniskowania wewnętrznego i nic mi też nie wiadomo o obecności soczewek pływających, poruszających się odmiennie od reszty, a pomagających w zachowaniu wysokiej jakości obrazu przy niedużych odległościach fotografowania. Ustawianie ostrości odbywa się więc za pomocą równoczesnego ruchu całego układu optycznego. Jak to zwykle w stałkach, nie przekłada się to na obracanie się przedniej soczewki przy ustawianiu ostrości.
    Na koniec tego opisu jeszcze kilka cyferek: przysłona przymyka się maksymalnie do f/22, obiektyw ma masę 159 g, średnicę 69 mm i liczy 39 mm długości. Uszczelnień przeciwpogodowych oczywiście brak i – równie oczywiście – osłony przeciwsłonecznej (ES-68) nie otrzymujemy w komplecie z obiektywem.

     Jak się pięćdziesiątki STM używa?
     Tak jak typowego, plastikowego, lekkiego szkiełka. Czyli bez rewelacji. No, poza znikomym ciężarem. Najbardziej przeszkadzało mi umieszczenie nadal raczej wąskiego pierścienia odległości tuż przy szerokim tyle osłony przeciwsłonecznej. Obracając pierścień musimy szorować palcami zarówno po osłonie, jak i po obudowie obiektywu. Krokowy silnik autofokusa brzęczy i gwiżdże – o kulturze działania pierścieniowego USM możemy sobie pomarzyć. Ale, że istnieje możliwość ręcznego ustawiania ostrości przy włączonym AF, te odgłosy mogę wybaczyć. Jednak wielu nie może się nachwalić cichości działania napędu AF. To ci, którzy mieli do czynienia z wersją 50/1.8 II. Autofokus nie jest może ekspresowy, ale za to działa powtarzalnie, a błędy popełnia jedynie okazjonalnie. To też istotna różnica na plus w stosunku do poprzednika.

     Co widać, a czego nie widać na zdjęciach?
     Przyznać się muszę, że zanim wybrałem się na zdjęcia w plener, sprawdziłem co obiektyw potrafi zdziałać w towarzystwie tablic testowych. To w wyniku poważnych obaw po stwierdzeniu w kilku publikowanych w sieci testach tragicznych wyników rozdzielczości na brzegu klatki przy mocno otwartej przysłonie. Mój test „studyjny” nie potwierdził tak złych osiągów. Środek kadru niby nie jest rewelacyjny – z Canona 5DsR można wyciągnąć więcej, niemniej wypada przyzwoicie: 4600 lph przy f/1.8, 4700 lph przy f/2 i 4800 lph przy f/2.8-5.6. Róg klatki, o który bardzo się obawiałem, nie wygląda tragicznie: 4300 lph przy f/1.8-2, przy f/2.8 efektowny skok na 4600 lph, a potem 4700 lph dla f/4 i 4800 lph dla f/5.6. Czyli dla f/2.8 mamy już w pełni użyteczne wartości 4800 / 4600 lph (środek / brzeg) i smakowite 4800 lph w całym kadrze dla f/5.6.
     Dalsze przymykanie wprowadza nas we władzę Pani Dyfrakcji: 4600 lph w całym kadrze dla f/8 i brzydko się prezentujące 4000 lph dla f/11.

     Tyle teoria, czyli studio. Plener zasadniczo wypada podobnie, gdyż tendencje w zmianach szczegółowości obrazu są identyczne. Jednak akcenty są inaczej rozłożone, a rzecz dotyczy krańców zakresu przysłon. Studyjne 4600 / 4700 lph w środku klatki dla f/1.8 i f/2 to niby tylko ciut mniej niż 4800 lph widoczne przy silniejszym przymknięciu, lecz plenerowe zdjęcia dla mocno otwartej przysłony prezentują się słabiutko. Kontrast marny, do tego trochę osiowej aberracji chromatycznej i szczegółowość leci na łeb, na szyję. Jej wzrost dla f/2.8 jest bardzo wyraźny, a przy f/4 mamy dalszą poprawę. Brzegi to jeszcze mniej ciekawa bajka, ale ogólnie motyw jest ten sam. 4300 lph dla mocno otwartej przysłony dostrzeżone w teście studyjnym nijak się ma do totalnego mydła ze zdjęć plenerowych. Ba, „teoretyczne” 4000 lph obowiązujące dla f/11 prezentuje się o niebo lepiej. Winę oczywiście ponoszą wady pozaosiowe obrazu. Przede wszystkim silna koma, bo astygmatyzm tylko troszkę, a boczna aberracja chromatyczna jeszcze mniej. Ona została przez konstruktorów obiektywu dobrze skorygowana. Jej ślady widać przy mocniej otwartej przysłonie, lecz jest ona wówczas skutecznie maskowana przez winietowanie oraz wady wspomniane przed chwilą. A gdy obiektyw przymykamy, boczna AC znacznie słabnie i zupełnie nie przeszkadza.

     Zresztą spójrzcie na zdjęcia poniżej, na których sami możecie ocenić jak sprawy się mają. Zauważcie, że dyfrakcyjny spadek rozdzielczości z testu studyjnego nie potwierdził się w plenerze. Przysłona f/11, choć nie pozwala na uzyskanie aż takiej szczegółowości jak f/4-5.6, to jednak nie wypada źle.

Kadr do testu szczegółowości obrazu. Przyciąłem go od dołu, który nic nie wnosił.
Wycinki poniżej.

Środek kadru. Kliknij zdjęcie, by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.

Brzeg kadru. Kliknij zdjęcie, by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.

     Wspomniałem o osiowej aberracji chromatycznej, a poniżej widzicie efekty jej działania. To zestaw 100-procentowych wycinków ze środka klatki z kilku zdjęć wykonanych przy różnych przysłonach, z odległości nieco poniżej pół metra. Aberracja, wyraźna dla otwartej przysłony, z ociąganiem zanika przy stopniowym jej przymykaniu. Nie ma jej właściwie dopiero przy f/8, choć i przy f/5.6 nie ma się już czego czepiać. To w kwestii osiowej aberracji chromatycznej, ale być może co innego was na tych zdjęciach zaniepokoiło. Racja, to wędrowanie płaszczyzny ostrości w głąb kadru wraz z coraz silniejszym przymykaniem przysłony. Ów focus shift świadczy o skażeniu tego canonowskiego standardu aberracją sferyczną. Niezbyt silną, ale jednak. O niepełnym jej skorygowaniu (celowym albo i nie) świadczy też charakter nieostrości druku na bliskim i tylnym planie. Te dalsze są zdecydowanie „gładsze” – widać to najlepiej przy f/1.8-2.8.

Kliknij zdjęcie, by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.

     Jeśli niedokorygowanie aberracji sferycznej było celowym działaniem konstruktorów szkła, mającym na celu zapewnienie ładnie prezentujących się nieostrości tła, to ich wysiłków nie mogę ocenić wysoko. Nie, że zawsze, ale nieostrości często wyglądają nerwowo. Nie ma też reguły pozwalającej określić kiedy, w jakich sytuacjach tło wyjdzie miękko, a kiedy nie. Bywa, że dwa kadry z bardzo podobnymi ustawieniami odległości, przysłony i odległością motyw – tło, wypadają pod tym względem odmiennie. Tu wrzucam dwa zdjęcia ilustrujące problem, a więcej znajdziecie na końcu artykułu.

Przysłona f/1.8.

Przysłona f/1.8.

     Dystorsja? No, w zasadzie występuje. W teście studyjnym Canon 50/1.8 STM zaprezentował dobrze widoczną, choć w sumie niezbyt silną 1,5-procentową „beczkę”. Plener wykazał, że te półtora procenta to nic strasznego i nie ma czego się obawiać.


     Winietowanie to zupełnie inna sprawa. Ono przy otwartej przysłonie jest nie tylko silne, ale też dość ostro narasta przy rogach klatki. Stąd jest dobrze widoczne. Jednak tu również, jak w przypadku charakteru nieostrości tła, nie ma reguły. Czasem te ciemne naroża rażą, czasem wyglądają łagodniej, wręcz jak zgrabnie dodana w postprodukcji modna dziś „winieta”.
     Jeśli winietowania chcemy uniknąć, możemy skorzystać z funkcji usuwania tej wady przez aparat. Ona działa bardzo rozsądnie i z czuciem. Przy f/1.8 osłabia i łagodzi ściemnienie rogów tak, że je jeszcze widać, ale mało przeszkadza. Pełna likwidacja następuje przy f/2.8. Jeśli korekcję z poziomu aparatu wyłączymy, to winietowanie praktycznie znika po przymknięciu przysłony do f/4. Czyli i tak całkiem szybko.

Górne zdjęcia wykonane bez korekcji winietowania, dolne z jej użyciem.

Przysłona f/1.8, korekcja winietowania wyłączona.
W tej wersji winietowanie nawet mi się podoba. 

     Na koniec uczty zostawiłem kwestię zdjęć pod światło. Koniec uczty, czyli wszyscy są przesłodzeni deserem i przelatuje im przez głowę myśl, czy by nie wrócić do śledzika. I właśnie to, co standard Canona wyczynia przy zdjęciach pod słońce, okazuje się takim śledzikiem. Mocno octowym i trzeźwiącym. I kolejny raz nie ma reguły. Raz jest świetnie, a czasem po prostu tragedia. Czasem słońce w kadrze nie robi na tym obiektywie żadnego wrażenia, czasem silna poświata pokrywa większość kadru. Coś te nowe powłoki przeciwodblaskowe słabo działają. Dlatego radzę trzymać się dwóch zasad: osłona przeciwsłoneczna zamontowana na stałe, słońce trzymamy tak daleko od kierunku fotografowania, jak to tylko możliwe. W żadnym razie nie dopuszczajmy, by zobaczyło przednią soczewkę obiektywu.

Słońce w kadrze, blików mało lub całkiem brak, kontrast bez zarzutu. Żyć nie umierać!

Lewe zdjęcie: słońce ukryte za górną krawędzią wagonu. Środkowe: słońce wychyliło się.
Pięknie, prawda? Prawe zdjęcie: obróciłem się, by słońce mieć wyraźnie poza kadrem.
I nawet to nie do końca pomogło. Wszystkie trzy ujęcia wykonane przy przysłonie f/5.6.

     Tradycyjnie dorzucam jeszcze wybrane zdjęcia plenerowe wykonane podczas testu Canona EF 50 mm f/1.8 STM. Zasadniczo są to JPEGi prosto z aparatu, wykonane przy czułości ISO 100 i wyłączonych korekcjach winietowania i aberracji chromatycznej. Ewentualne odstępstwa podaję w podpisach.

Przysłona f/1.8.

Przysłona f/2.8.

Przysłona f/4. Jasność i kontrast lekko podciągnięte w RAW.

Przysłona f/2.8.

Przysłona f/1.8.

Przysłona f/1.8.

Przysłona f/2.8.

Przysłona f/1.8.

Przysłona f/5.6.

Przysłona f/1.8.

Przysłona f/8.

Przysłona f/3.5.

Przysłona f/6.3. Przycięte z lewej.

Przysłona f/6.3.

Przysłona f/4. Światła wyciągnięte w RAW.

Przysłona f/2.8.

Przysłona f/2.5.

Przysłona f/1.8.

Przysłona f/3.5.

Przysłona f/1.8.

Przysłona f/4.

Przysłona f/1.8.

     W sumie standardzik jak standardzik. Tytuł wróbla galaktyki pasuje do niego bardziej niż Kopciuszka. Ten obiektyw po prostu nie błysnął. Nie, nie jest zły. Jeśli chodzi o szczegółowość, wypadł nawet lepiej niż się spodziewałem. W końcu sprostał wymaganiom 50-megapikselowej matrycy Canona 5DsR. No, po lekkim przymknięciu, bo przy otwartej przysłonie już nie bardzo. Winietowanie da się łatwo opanować przysłoną i korekcją aparatu, dystorsja nie razi, aberracja chromatyczna (osiowa) przeszkadza tylko czasem. Ale pod światło… No, tu jeśli nie będziemy uważać, możemy chcieć sobie zakląć. Ale pamiętajmy, że przy Kopciuszku nie wypada!


Podoba mi się:
+ cena
+ rozdzielczość obrazu
+ ogólnie pozytywny całokształt

 Nie podoba mi się:
- zdjęcia pod światło!



Zajrzyj też tu:

2 komentarze:

  1. Obiektyw i tak duzo lepszy niz sztandarowy obiektyw swiatowego lidera w produkcji optyki - nagradzany na miedzynarodowych wystawach - MIR. Ciekawe jak by sie Mir sprawowal podpiety do tej "Zorki 5 DSR" :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewnie miękko i "artystycznie". Czyli modnie. Nie wiem, czy do 5DsR ktoś je przymierzał, ale do Sony A7Rx z pewnością tak. Wyniki będą podobne.

      Usuń