środa, 31 maja 2023

TEST: Canon RF 70-200mm F2.8L IS USM – zróbmy to inaczej!

     Świat aż zatchnęło, gdy Canon pokazał pierwsze zdjęcia tego obiektywu. Miał czerwoną obwódkę, był biały jak trzeba, ale krótszy o dobrych kilka centymetrów od innych 70-200/2.8. To już nie było 20 cm, czy nawet więcej, a skromne 15. Ciekawość rosła nadal gdy wybrańcy mogli dotknąć makiety obiektywu. Pierścienie nie kręciły się, więc nie dało się stwierdzić, wysuwa się on, czy nie. Dopiero oficjalna premiera ujawniła, że jednak wysuwa, czyli Canon zrezygnował z „zamknięcia” tego zooma. To rewolucyjne posunięcie, bo jak kojarzę, wszystkie dotychczasowe autofokusowe szkła 70(80)-200 mm f/2.8 miały zarówno wewnętrzne ogniskowanie, jak i wewnętrzne zoomowanie. Tym razem postawiono na zmniejszenie gabarytów oraz ciężaru, rezygnując ze stałej długości obiektywu. To Canonowi nawet nieźle wyszło, co widać i czuć już przy pierwszym kontakcie z tym szkłem. 

Zoom 70-200/2.8 mieści się w poprzek torby!
     Efekt trochę psuje duża, niezbyt długa, a za to szeroka, wręcz garnkowata osłona przeciwsłoneczna. Po jej założeniu obiektyw przestaje być tak zwarty. Nie przestaje jednak wyróżniać się niedużą masą. Przyznaję, że zejście z okolic półtora kilograma jak u bezlustrowych konkurentów do nieco ponad kilograma to osiągnięcie, które cenię wyżej niż skrócenie tego zooma. Katalogowa masa to 1070 g, jednak taką widzimy tylko gdy ważymy zupełnie goły obiektyw, czyli pozbawiony wszystkich dodatków: kapturków, osłony przeciwsłonecznej, pierścienia statywowego. W stanie gotowości do pracy, czyli z osłoną i pierścieniem, masa wzrasta do niemal 1,3 kg. To już wygląda mniej pięknie. Inna sprawa, że wielu fotoreporterów nie korzysta z tych dodatków. Ja sam podczas testu pracowałem tylko z osłoną przeciwsłoneczną, choć zasadniczo nie mam nic przeciwko pierścieniowi statywowemu założonemu na stałe. W wielu obiektywach stanowi on wspaniałą podpórkę pod dłoń, jednak w Canonie RF zupełnie mi to nie pasowało. W jego przypadku stopka jest znacznie bardziej oddalona od obiektywu, i palcami było mi po prostu za daleko do pierścienia zooma. Nie to, że nie dosięgałem go, ale nie miałem możliwości wygodnego, szybkiego obracania nim.


     Przejście przez cały zakres ogniskowych wymaga obrotu o mniej więcej 90°, odbywa się z konkretnym, choć nie za dużym, równym i dość gładkim oporem. Jest to jednak opór wyraźnie większy niż u konkurentów z wewnętrznym zoomowaniem, ale ogólnie nie jest źle. Konstruktorzy obiektywu chwalą się wyrafinowanym systemem poruszania soczewek podczas zmiany ogniskowej, wykorzystującym także napęd elektryczny. Dotyczy to jednak tylko któregoś wewnętrznego członu optyki, bo przedni i tylny przesuwają się także „bez prądu”, czyli gdy kręcimy zoomem na obiektywie odłączonym od aparatu.

     Przód obiektywu czasem wręcz nie wymaga kręcenia pierścieniem, by się wysuwać. To w sytuacji gdy nosimy aparat obiektywem w dół. Przyznam, że dawno nie fotografowałem zoomem, który tak ochoczo wyjeżdżał. Zdecydowanie przydałaby się mu regulacja oporu tego ruchu. Pełna blokada oczywiście jest, i tradycyjnie działa ona tylko w pozycji najkrótszej ogniskowej.

     Gdy już canonowski zoom wysunie się do 200 mm, długością nic a nic nie różni się od konkurentów – obok widzicie zdjęcia porównujące go z Tamronem 70-200/2.8 G2.

     Czy nowy styl konstrukcji jasnego canonowskiego 70-200 ma jakieś wady? Jasne, po coś w końcu przez 40 lat powszechnie „zamykano” tego typu zoomy. Pierwszy problem, to oczywiście trudniejsze uszczelnienie konstrukcji. Canon szczyci się jakimś wspaniale zaprojektowanym przepływem powietrza zasysanego przez obiektyw, tak by kurz (wiadomo, uszczelki są, ale cudów nie ma) nie mógł osadzić się na wewnętrznych soczewkach. Druga kwestia, to wymagania techniczne wobec wysuwającego się przedniego tubusu. W typowym zoomie tej klasy problem w ogóle nie istniał, a tu trzeba zadbać o wytrzymałość, brak luzów, dokładając do tego wspomnianą skuteczność uszczelnień. Wszystko to ma prawidłowo funkcjonować także po długotrwałym okresie intensywnej eksploatacji – w końcu mamy do czynienia z obiektywem profesjonalnym, i to raczej nie studyjnym.

Uszczelnienia są? Oczywiście!
     Natomiast tak po prostu, użytkowo, to trochę mnie denerwowało to wysuwanie się przodu przy wydłużaniu ogniskowej. Nie wiem ile w tym było reakcji na zmianę wyważenia, ile samego przyzwyczajenia, że „70-200 ma stałą długość”, jednak czułem pewien dyskomfort. Jestem jednak niemal pewien, że minąłby on po jakimś czasie użytkowania tego zooma. Nie dotyczy to samoczynnego, „grawitacyjnego” wysuwania się obiektywu – to uważam za zwykłą wpadkę konstrukcyjną.



     Zmiana ogniskowej od krańca do krańca zakresu skutkuje wydłużeniem (bądź skróceniem) obiektywu aż o 6 cm. Osłona przeciwsłoneczna wygląda strasznie topornie. To nie tylko z powodu proporcji długości i średnicy, ale również dlatego że nie jest powycinana. Z początku trudno mi było skojarzyć inny zoom tej klasy, który też nie miał „tulipana”. Przypominał mi się tylko efektowny srebrny Pentax pochodzący z lat 90-tych ubiegłego stulecia, lecz potem uświadomiłem sobie, że taką osłonę ma też nowsze wcielenie zooma Sony, czyli „GM II”. Niewątpliwą zaletą dużej średnicy i braku wycięć jest możliwość bezpiecznego postawienia obiektywu (także z aparatem) pionowo. Wąskie, profilowane osłony pozostałych konkurentów czynią takie postępowanie wysoce ryzykownym.

     Przód osłony jest czarny, lecz to tylko farba, a nie warstwa gumy. Szkoda!

     Dodam jeszcze słówko o wspomnianym zoomie 70-200/2.8 Sony. To jedyna konstrukcja wśród obiektywów tej klasy lżejsza od Canona. Ciut, ciut lżejsza, zaledwie o kilkadziesiąt gramów, ale jednak. Dobra, jeszcze jedno o Sony. Ma on najkrótszy staż na rynku, ale Sony już zdążyło ogłosić patent na kolejne jego wcielenie. Co ciekawe, wcale nie w wersji „składanej”, a pełnowymiarowej, „zamkniętej”. To chyba w odróżnieniu od Sigmy, która dotychczas jakoś nie zdążyła zaprezentować bezlustrowego 70-200/2.8, a teraz przebąkuje o projektowaniu jakiejś wielce oryginalnej konstrukcji. Pewnie w stylu á la Canon, ale może ciekawej także pod innymi względami.

     Pierścień ostrości jest pięknie ułożyskowany, prezentuje nieduży, ale „wiskotyczny” opór, charakteryzujący się lekkim wzrostem przy szybszym kręceniu. Oczywiście przełożenie ruchu pierścienia na odpowiednie człony optyki odbywa się na drodze elektrycznej. Napisałem „człony”, gdyż są dwa, a poruszane są – zarówno przy ręcznym, jak i automatycznym ostrzeniu – dwoma niezależnymi silnikami.


     Wspominałem już na blogu, że korzystanie z dwóch niedużych silników AF do poruszania dwóch grup soczewek pozwala szybciej ustawiać ostrość. Im bowiem grupa cięższa, tym wymaga silnika o większej mocy, a im większa moc, tym mniejsza prędkość ruchu. Dlatego dzieli się takie grupy, każdej z nich przydzielając oddzielny, szybki napęd. Takie rozwiązanie ma też wadę, bo im więcej silników, tym większa szansa awarii. Dlatego niektórzy producenci – kojarzę Sigmę i Olympusa – chwalą się staraniami projektowania układu ostrzenia tak, by poruszania wymagał leciutki człon optyczny. Czasem udaje się ten człon ograniczyć do zaledwie jednej soczewki.
     Jednak użycie dwóch silników umożliwia zaprojektowanie niezależnego, odmiennego poruszania się dwóch grup soczewek. Jest to system nazywany floating lenses (soczewki „pływające” albo „szybujące”), pozwalający zapewnić wysoką jakość obrazu przy niedużych odległościach fotografowania. Ujmując rzecz z drugiej strony, floating lenses bardzo ułatwiają zaprojektowanie obiektywów o jeszcze mniejszych minimalnych dystansach ostrzenia przy zachowaniu rozsądnego poziomu strat jakości.
     Tak jest i w RF 70-200/2.8, pierwszym obiektywie Canona, w którym system floating lenses jest sterowany / napędzany elektrycznie, a nie mechanicznie. Najmniejszy dystans ustawiania ostrości udało się zmniejszyć do zaledwie 0,7 m. To wynik godzien pochwały, tyle że analogiczny Nikkor Z potrafi ostrzyć z pół metra, a Sony GM II wręcz z 40 cm! Inna sprawa, że tylko Sony przebija Canona maksymalną skalą odwzorowania (0,3× w porównaniu z 0,23× Canona), gdyż Nikkor prezentuje się tu słabiej. Jego skala 0,2× z pewnością wynika z silnego skracania się u niego rzeczywistej ogniskowej wraz ze spadkiem ustawianego dystansu ostrości.

     Poniżej widzicie wnętrze obiektywu dla ogniskowej 200 mm i 70 mm. Kolorowe ramki pokazują człony odpowiedzialne za ustawianie ostrości. Ten oznaczony na zielono to „podstawowy” człon ostrzący, a na żółto człon „pływający”, czyli doprecyzowujący zogniskowanie.


     Spodziewałem się w tym zoomie zastać ponad dwadzieścia soczewek, a ich jest tylko 17. Za to aż pięć niskodyspersyjnych, co wydaje się przyzwoitą liczbą gdy porównamy zoom Canona z analogicznymi konstrukcjami Sony i Panasonica, ale już Nikkor zawstydza konkurencję aż siedmioma takimi.
     A propos wstydu, to Canon ma tu pole do popisu: on nie współpracuje z telekonwerterami. Aż nieprawdopodobne! TAKI obiektyw, a od TC wara! Przyznam, że było to moje największe – i niestety niemiłe – zaskoczenie związane z testowanym zoomem. Nie muszę chyba dopowiadać, że żaden z konkurentów nie zaliczył takiej wpadki.


     Bardzo spodobała mi się lokalizacja pierścienia funkcyjnego, umieszczonego mocno z tyłu obudowy obiektywu, już za mocowaniem statywowym. Dzięki temu nie pchał się on pod palce i nie przestawiał samoczynnie. W wielu używanych przeze mnie obiektywach RF Canona musiałem ten pierścień po prostu dezaktywować, bo mi się wtrącał do sterowania aparatem. Tu zupełnie nie, a ostre moletowanie bardzo ułatwia trafienie na ten pierścień i obracanie nim.
     Jakieś przyciski funkcyjne? Zero koma nul. Ale to norma w canonowskich zoomach 70-200 mm.

     Skuteczność stabilizacji wyszła mi w teście całkiem niezła, trzymając poziom 4-5 działek czasu. Tak wypadła współpraca stabilizacji optycznej obiektywu i stabilizacji matrycy Canona R5. Czyli więcej niż dobrze, choć bez rewelacji. Jeśli jednak wolimy widzieć pół szklanki puste, możemy porównać ten wynik z deklaracjami Canona. Obiecywał on, że współdziałająca para R5 + 70-200/2.8 prezentuje skuteczność redukcji rozmazań obrazu na poziomie 7,5 działki. No, w takim razie realne 4-5 działek wygląda na obiecanki-cacanki. Szukając „oficjalnej” liczby w materiałach Canona trafiłem na ciekawostkę. Pewne zestawy EOSa R5 i obiektywu Canona mają mieć jeszcze wyższą skuteczność stabilizacji – 8-działkową. Ciekawostka polega na tym, że wśród tych obiektywów są też dwa niestabilizowane! Czyli to samą stabilizacją matrycy da się (teoretycznie) osiągnąć tak kosmiczny wynik. Inna sprawa, że oba te obiektywy też można nazwać kosmicznymi. Są to RF 85/1.2 i – szczególnie – RF 28-70/2.

     Napęd układu ustawiania ostrości stanowi zespół dwóch silników Nano USM. Ich działanie nie daje podstaw do postawienia jakichkolwiek zarzutów, a wręcz przeciwnie, samych pochwał. Automatyczne ostrzenie odbywa się błyskawicznie, sprawnie, cichutko. Z ręcznym też nie było problemów, zarówno z precyzją, jak i szybkością. Dwa Canony, w których towarzystwie testowałem obiektyw, czyli EOSy R5 i R6, miały w swoich menu opcję wyboru sposobu reakcji napędu ostrości na obrót pierścienia: proporcjonalny do kąta obrotu (to lubią filmowcy) albo do prędkości obracania (dla fotografów).

     Przednia soczewka pokryta jest warstwami nie tylko przeciwodblaskowymi, ale i ułatwiającymi spływanie wody, a utrudniającymi osadzanie się brudu. Gwint filtrów to tradycyjne w tej klasie optyki 77 mm. Jeśli już przy okrągłościach jestem, to dodam że przysłona (9-listkowa) zachowuje kolisty otwór mniej więcej do f/4. Przy silniejszych przymknięciach zaczyna wychodzić wielokąt.

     Dwa słowa o cenie. Drogo jest, ale Canon nie odstaje od konkurencji. 13000 zł kosztuje i on, i Sony „GM II”, i Panasonic. Pozytywnie wyróżnia się Nikkor Z, do kupienia za 11000 zł. Korzystając z przedwakacyjnych cashbacków pewnie można trochę zaoszczędzić, ale na cuda bym nie liczył.

Jakość zdjęć

     Zacznę od szczegółowości obrazu. Dla najkrótszej ogniskowej sprawy mają się bardzo dobrze. Dla centrum kadru już pełna dziura pokazuje pełnię możliwości obiektywu, a są to możliwości naprawdę duże. Aż do f/5.6 sytuacja wygląda świetnie, a przy f/8 widać początki działania dyfrakcji. To oczywiście przy teście na Canonie R5, który zresztą jest „dyfrakcyjnie” dość nietypowym aparatem. Działa on bowiem dokładnie tak jak każe teoria, czyli dla najwyższej klasy szkieł już po bardzo nieznacznym przekroczeniu obliczonego limitu dyfrakcyjnego produkuje ciut mniej szczegółowe zdjęcia. Dla jego 45 mln pikseli limitem jest otwór z okolic f/6.5, stąd już przy f/8 obrazek wygląda gorzej. Ciut gorzej, wręcz symbolicznie, bo naprawdę martwić możemy się dopiero przy f/11. Ogromna większość cyfrówek zaczyna reagować na dyfrakcję później, czyli po przekroczeniu formalnego limitu dyfrakcyjnego o dwie działki, tak mniej więcej. Piszę oczywiście o tym co własnymi oczami widzimy na zdjęciach, bo laboratoryjne MTFy prezentują obraz zgodny z teorią.

     To była tylko dygresja, która przerwała opis szczegółowości zdjęć dla ogniskowej 70 mm. Brzegi klatki wyglądają niemal równie dobrze, a „niemal” odnosi się nie do poziomu szczegółowości, a faktu że maksimum uzyskiwane jest dopiero dla f/4. A obowiązuje do f/5.6 włącznie, podczas gdy f/8 prezentuje już dyfrakcyjny spadek jakości. Co dobrze świadczy o korekcji wad tego zooma, gdyż często zdarza się, że brzegi kadru poprawiają się wraz z przymykaniem przysłony dłużej, tam gdzie środek już się pogarsza. Natomiast owa nieco słabiej wyglądająca pełna dziura w żadnym razie nie daje podstaw do postawienia istotnych zarzutów. Ot, jeśli dobrze się przyjrzymy, to odróżnimy zdjęcia wykonane przy f/2.8 i f/4. Naprawdę nie ma czym się przejmować.

     Przy okazji przyjrzycie się nieskorygowanej na potrzeby zdjęć testowych poprzecznej aberracji chromatycznej. No, trochę jej jest. Nawet całkiem spore trochę, bez dużej różnicy dla poszczególnych otworów. Automatyczna korekcja tej wady, zarówno ta w aparacie, jak i w wywoływarkach RAWów, daje sobie z nią radę.

     Środek zakresu zooma oznacza zauważalny spadek szczegółowości zdjęć. Ale znowu, zauważalny ale bez podstaw do głośnego narzekania. Ogólny poziom to raz, dwa, dla środka kadru widać już symboliczną poprawę przy przejściu z f/2.8 na f/4. Brzegi prezentują się bardzo równo dla zakresu przysłon f/2.8-f/8 – tak, tu dyfrakcji właściwie nie widać. Tyle, że szczegółowość dla pełnej dziury jest identyczna jak przy 70 mm, ale nie rośnie wraz z przymykaniem, więc dla f/4-5.6 jest niższa niż w samym dole zooma. Ale powtórzę, nie ma czym się martwić. Szczególnie, że poprzeczna aberracja chromatyczna została dla środka zakresu ogniskowych zupełnie wyeliminowana.

     Przy dalszym wydłużaniu ogniskowej niestety utrzymuje się tendencja obniżania szczegółowości obrazu. Niby to rzecz typowa (choć nie obowiązkowa) dla zoomów 70-200/2.8, ale nie ma czym się chwalić. Pogorszenie jakości jest istotniejsze niż przy przejściu z 70 mm na 135 mm, przy tym maksimum szczegółowości środka klatki uzyskujemy dopiero przy f/5.6, a brzegu wręcz przy f/8. Znaczyłoby to, że – zgodnie z tym co napisałem kilka zdań wcześniej – canonowski RF 70-200/2.8 nie mieści się w najwyższej klasie szkieł. Nie posuwałbym się jednak do tak zdecydowanych stwierdzeń. Po prostu najwyższa klasa obiektywów RF wyznacza swój własny poziom, a testowany zoom wypada – co nie dziwne – gorzej niż choćby RF 28-70/2. Jednocześnie szczegółowością przy 200 mm i przysłonie f/2.8 wypada ciut lepiej niż analogiczny, mój własny, ulubiony Tamron G2. Jego zdjęciami wykonanymi w towarzystwie 50-megapikselowego Canona 5DsR jestem od dawna oczarowywany, jednak RF 70-200/2.8 nieznacznie go pokonał. Tak teraz myślę, na ile jest to uzasadnienie tezy że zoom Canona jest jednak świetnym szkłem, a na ile głośna pochwała dla „kundla”.
     A, jeszcze jedno, u Canona przy 200 mm znowu pojawiła się poprzeczna aberracja chromatyczna.

Kadr do testu szczegółowości obrazu. Wycinki poniżej.

Ogniskowa 70 mm, Środek kadru na dole, brzeg na górze.
Kliknij zdjęcie by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.

Ogniskowa 135 mm, Środek kadru na dole, brzeg na górze.
Kliknij zdjęcie by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.

Ogniskowa 200 mm, Środek kadru na dole, brzeg na górze.
Kliknij zdjęcie by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.

     Na koniec jeszcze prezentacja obniżenia szczegółowości obrazu przy zbyt silnym przymknięciu przysłony. Konkretnie do f/11, z odniesieniem do optymalnej f/5.6.

Kliknij zdjęcie by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.

     Skoro już przy AC jestem, to istotniejsza od poprzecznej, jest niekorygowalna cyfrowo podłużna aberracja chromatyczna. Jest istotniejsza, ale jeszcze istotniejsze jest, że tu nie ma jej wcale. Ani ciut, ciut. Brawo!

Kadr do testu podłużnej AC dla ogniskowej 200 mm.
Wycinek poniżej.


Kliknij zdjęcie by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.

     A co jest? Winietowanie, na przykład. Zasadniczo łagodne, czyli płynnie zmniejszające jasność obrazu w kierunku rogów przy skrajnych ogniskowych, ale ostrzejsze w środku zakresu zooma. Jednocześnie maksymalne ściemnienie obrazu, czyli to w rogach kadru, wcale nie jest małe. Przy ogniskowej 200 mm przekracza 1,5 EV, a w środku i dole zakresu oscyluje wokół 1 EV. Tak naprawdę przeszkadza wyłącznie przy najdłuższej ogniskowej i pełnej dziurze. A i to pod warunkiem, że nie włączymy cyfrowej korekcji winietowania, która działa świetnie. Poniżej widzicie zestaw „laboratoryjnych” szarości oraz kadry plenerowe prezentujące nieskorygowane winietowanie. Kadry naświetlone zostały tak, by ich środki miały identyczną jasność. Bardzo przepraszam za formę plenerowych zdjęć dla ogniskowej 200 mm. Jakoś nie przyszło mi do głowy, by i je strzelić w pionie.



     Dobrze widać też, że testowany obiektyw niezbyt dobrze zachowuje się przy zdjęciach pod światło. Nowoczesność nowoczesnością, wyrafinowanie wyrafinowaniem, powłoki przeciwodblaskowe (SWC i Super Spectra) powłokami, ale bliki blikami, a spadek kontrastu spadkiem kontrastu. Zwłaszcza to drugie mnie martwi, bo blików nie jest dużo i zbytnio nie przeszkadzają.

Prawe kadry wykonałem po zrobieniu dwóch kroków w przód, by schować słońce
za budynkiem. Bliki oczywiście znikają, a kontrast wyraźnie wzrasta.
Ekspozycja ustawiona ręcznie, identyczna dla ujęć z poszczególnych rzędów.

Słońce tuż poza kadrem. Jedno ze zdjęć zostało naświetlone przy założonej osłonie
przeciwsłonecznej, a drugie bez niej. Niestety nie muszę podpowiadać które jest które.
Ekspozycja ustawiona ręcznie, identyczna dla obu ujęć.

     Długie zoomy zazwyczaj nie wykazują problemów z dystorsją, i tak też jest w przypadku testowanego modelu. Ot, ciut „beczki” w samym dole zakresu ogniskowych i symboliczna „poduszka” w górze, ale tak słabe że nawet wstyd korygować je cyfrowo. Na serii zdjęć poniżej dystorsję widać (widać?) na białym pasku na prawym skraju kadrów, będącym fragmentem masztu flagowego stojącego przed warszawskim Grobem Nieznanego Żołnierza.


     Boke? Nieźle… jak na zooma. Tak całościowo to całkiem w porządku, ale nieostrości w średnio nieostrych gałęziach na tylnym planie bardzo mi się nie podobają. Nerwowość to raz, brzydkie obrączki na jasnych, nieostrych punktach to dwa. Ów drugi element oczywiście dotyczy nie tylko gałęzi. Dobre choć to, że mnóstwo motywów nie budzi moich zastrzeżeń. Zresztą sami oceńcie - to oraz inne aspekty działania obiektywu - na kadrach widocznych poniżej. Wszystko są to JPEGi prosto z EOSa R5, naświetlone przy czułości ISO 100 albo ISO 200 (tu z aktywowaną funkcją ochrony świateł), z wyłączonym korekcjami wad optycznych. Ewentualne odstępstwa deklaruję w podpisach. 

Ogniskowa 200 mm, przysłona f/2.8, czułość ISO 800.

Ogniskowa 200 mm, przysłona f/2.8, czułość ISO 800.
Trochę podciągnąłem w RAWie nasycenie kolorów i kontrast.

Ogniskowa 89 mm, przysłona f/2.8.

200 mm jest trochę za krótkie na polowanie na puszczyki. Jednak gdy wesprzemy się
45 megapikselami EOSa R5, pikseli na pewno nam wystarczy. Ale oczywiście
użycie obiektywu 600, 1000 albo i 2000 mm byłby znacznie lepszym pomysłem.
 Poniżej wycinek. Przysłona f/5.6.

RAW obrobiony w DxO Photolab.

Prezentacje nieostrości w gałęziach dla ogniskowej 200 mm i otwartej przysłony.
Poniżej identyczne kadry dla f/4 i f/5.6. Winietowanie usunięte cyfrowo.

Przysłona f/4.

Przysłona f/5.6.

Ogniskowa 200 mm, przysłona f/5.6, czułość ISO 800. Z RAWa - podciągnięty
kontrast i nasycenie kolorów. 

Ogniskowa 172 mm, przysłona f/2.8.
Z RAWa - zmniejszyłem kontrast.

Ogniskowa 200 mm, przysłona f/2.8.

Ogniskowa 135 mm, przysłona f/5.6.

Ogniskowa 128 mm, przysłona f/2.8.

Ogniskowa 128 mm, przysłona f/2.8.

Ogniskowa 200 mm, przysłona f/2.8.

Ogniskowa 200 mm, przysłona f/2.8.

Ogniskowa 70 mm, przysłona f/2.8.

Ogniskowa 70 mm, przysłona f/2.8.

Wycinek ze zdjęcia powyżej. Kliknij by obejrzeć w pełnej rozdzielczości.

Ogniskowa 104 mm, przysłona f/5.6.

Ogniskowa 92 mm, przysłona f/7.1.

Ogniskowa 147 mm, przysłona f/7.1.

Ogniskowa 200 mm, przysłona f/2.8.

Ogniskowa 70 mm, przysłona f/11.

Ogniskowa 135 mm, przysłona f/5.6.

Ogniskowa 135 mm, przysłona f/2.8.

Ogniskowa 158 mm, przysłona f/2.8.

Ogniskowa 92 mm, przysłona f/4.

Ogniskowa 147 mm, przysłona f/8.

Ogniskowa 158 mm, przysłona f/8.

Ogniskowa 70 mm, przysłona f/5.

Ogniskowa 200 mm, przysłona f/2.8.

Ogniskowa 128 mm, przysłona f/5.6.

Ogniskowa 70 mm, przysłona f/9.

Ogniskowa 70 mm, przysłona f/6.3.

Ogniskowa 70 mm, przysłona f/5.6. EOS R6.

Ogniskowa 172 mm, przysłona f/2.8. EOS R6.

Ogniskowa 200 mm, przysłona f/2.8. EOS R6.

Ogniskowa 200 mm, przysłona f/2.8. EOS R6.

Ogniskowa 200 mm, przysłona f/7.1. EOS R6.

     Widzicie jaki to fajny obiektyw! Nieduży, mieszczący się w poprzek torby. Ostry jak trzeba, matryca EOSa R5 niestraszna mu. Podłużnej aberracji chromatycznej ani śladu. Winietowanie może przeszkadzać tylko dla otwartej przysłony, a i to właściwe tylko przy 200 mm, i jeśli nie aktywujemy korekcji tej wady. Cyfrowo bez problemu usuwana jest też poprzeczna aberracja chromatyczna. Autofokus jest szybki i cichy, ergonomia bez zarzutu, choć (drobiazg!) wolałbym mieć mniej odstający od korpusu uchwyt statywu.

     Ale ja się na tym obiektywie trochę zawiodłem. Bardzo liczyłem na to, że rezygnacja z tradycyjnej dla tej klasy szkieł „zamkniętej” konstrukcji poskutkuje nie tylko ograniczeniem gabarytów i masy, ale też podciągnięciem najważniejszych parametrów jakościowych na poziom wzorca. A w każdym razie wyraźnie powyżej tego co znamy z zooma EF 70-200/2.8 IS III. A tu jakoś niekoniecznie! Dla ogniskowej 200 mm szczegółowość obrazu jednak trochę spada. Pod światło zupełnie bez rewelacji. Stabilizacja pracuje przyzwoicie, ale daleko jej do poziomu obiecywanego przez producenta. Winietowania i poprzecznej AC nie czepiam się. Ale już niemożność współpracy z telekonwerterami… aż głupio!

     W żadnym razie nie próbuję was jednak przekonywać, że RF 70-200/2.8 nie jest bardzo dobrym zoomem. Jest takim, o czym zresztą świadczy jego popularność wśród wszelakiej maści fotoreporterów, i nie tylko nich. Ja jednak spodziewałem się po nim jeszcze więcej, stąd czuję się niepocieszony.


Podoba mi się:
- wielkość i masa
- praca autofokusa

Nie podoba mi się:
- działanie pod światło
- nieumiejętność współpracy z telekonwerterami
- brak (spodziewanych) rewelacji w jakości optycznej

3 komentarze:

  1. Dzień dobry. Nasuwa mi się idea, że odejście od zamkniętych zoomów reporterskich u Canona wpisuje się w światowe tendencje ogólne tj. programowego projektowania rzeczy, tak żeby się szybciej zepsuły. Dawne zoomy 70-200 pozwalały nawalać się nimi reporterom po głowach i nic im od tego nie było. Obawiam się troszeczkę, że z tym nie będzie tak pięknie.
    Ale może to tylko moje dziaderstwo, pogłębiające się po tym, co ogląda się dziś w dziedzinie motoryzacji (np. moduły sterujące silnikiem ukryte za przednim zderzakiem).

    OdpowiedzUsuń
  2. Errata: od nawalania się zoomami po głowach nic nie było zoomom, oczywiście. Reporterzy odnosili rany cięte i kłute.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rany kłute?! Takie to chyba tylko od Laowy 24 mm f/14 macro coś tam.
      Ale racja, te "ruchome" zoomy przy intensywnej eksploatacji, niekoniecznie połączonej z użyciem bojowym, będą znacznie szybciej padać mechanicznie. Obym się mylił. Zresztą życie pokaże...

      Usuń