poniedziałek, 6 października 2014

Kochajmy superzoomy!


Niektórym nie mieści się w głowie, że takimi obiektywami w ogóle można fotografować. „Do wszystkiego, znaczy do niczego”, to jedno z łagodniejszych określeń tych najbardziej uniwersalnych obiektywów. Czy te superzoomy, zoomy spacerowe, wakacyjne, uniwersalne, czy jak te tam nazwiemy, rzeczywiście do niczego się nie nadają? Ja mam wręcz przeciwne zdanie.











                    Co nie znaczy, że to na co dzień moja podstawowa optyka. Jasne, że nie. Ale już gdy wybieram się na spacer, a obowiązkowo gdy jadę na wakacje, superzoom staje się obiektywem numer jeden. Także dlatego, że najczęściej jest jedynym przeze mnie zabieranym. Czy mi wystarcza? Noooo… prawie zawsze. Jeśli już, to brakuje mi szerokiego kąta. Ale jeśli pożyczam sprzęt żonie, to ona narzeka na zbyt krótkie tele. Moim wakacyjnym zestawem jest PEN E-PL2 z firmowym 14-150/4-5,6. Czasami przychodzi mi do głowy żeby dokupić 9-18 mm, lecz za każdym razem przeważa komfort niewymieniania obiektywów. Umocniłem się w tym przekonaniu po niedawnym zwiedzaniu granadyjskiej Alhambry, gdzie jednak zabrałem więcej optyki. I szybko zrezygnowałem z mieszania szkłami, bo już samo wybieranie kadru, „wydzieranie” miejsca innym fotografującym, pilnowanie motywu, światła, tła (tłumy!!!), w zupełności mi wystarczało. A i tak zwiedzanie + fotografowanie było ciągłą gonitwą za przewodnikiem, który z reguły wyprzedzał mnie o dwie sale. Jasne, grupowe zwiedzanie to nie jedyna sytuacja gdy na wakacjach fotografujemy. Jednak na tyle częsta, że deklaracje purystów, iż „na tego typu wycieczki zabieram tylko trzy stałki i statyw” brzmią wręcz śmiesznie. Śmiesznie do czasu, gdy – słyszałem taką opowieść – współtowarzysze będą mieli ochotę zlinczować ambitnego fotografa opóźniającego wszystko i wszystkich. Zresztą pośpiech to nie jedyna przyczyna dla korzystania z superzoomów. Czasami wręcz nie da się wymienić obiektywu, a zapotrzebowanie na szeroki kąt i tele zmienia się non-stop: od różnych wędrówek wodnych zaczynając, na deszczowych górach i wietrznych pustyniach kończąc. Nie mówiąc o tak typowej sytuacji, jak holowanie przez miasto dwójki małych dzieci. Zresztą i profesjonalistom zdarza się korzystać z superzoomów i to w pracy. Mam na myśli fotograficzny zwiad przed zasadniczą sesją, ale z pewnością są też inne sytuacje, gdy taki obiektyw się przyda.

Źródło: Tamron.

Tamron od zawsze przewodzi w konstrukcji i promowaniu superzoomów. Zaczęło się we wczesnych latach 90-tych ubiegłego wieku obiektywami 28-200 mm, którym do uniwersalności brakowało tylko niedużej minimalnej odległości fotografowania. Ale szybko, za sprawą dodatku wyrafinowanych soczewek, owe nieciekawe 1,8 m zamieniło się w 0,5 m. Kolejnym wersjom wydłużały się najdłuższe ogniskowe, a same obiektywy karlały. Nie było jednak mowy o rozszerzaniu kąta widzenia w dole zooma. Tamron długo tego w ogóle nie robił, a z konkurentów tylko Tokina. Jednak jej próby, zarówno z 24-200 mm (końcówka XX wieku), jak i APSowym 16,5-135 mm (pięć lat temu), okazały się jakościowymi niewypałami. Tamron uderzył mocno dopiero w tym roku, nie tylko przesuwając górę zooma APS na 300 mm, ale i zjeżdżając z dołem na 16 mm. Nie dość tego – pierwsze testy bardzo pozytywnie świadczą o jakości tworzonego przez niego obrazu.


Źródło: Nikon.
Dla mnie ideałem wakacyjnego superzooma jest 10-100 mm (małoobrazkowe 27-270 mm) f/4-5,6 w towarzystwie któregoś z Nikonów serii 1. Koniecznie z wizjerem: dołożonym jak w V3 (na górze) albo wbudowanym jak w V2. Ten biały V2 w roli luzackiego aparatu jest jak znalazł. Wiem, matryca może nie błyszczy, ale poręczność plus świetny autofokus rekompensują te niedostatki. Bardziej od nich, do Nikonów 1 zniechęcają mnie ich ceny.













Sam w roli superzooma używam kupionego ze trzy lata temu olympusowskiego 14-150 mm i PENa E-PL2. Obecnie to już żadna rewelacja, ale jakoś przyzwyczaiłem się do nich. Widocznemu na zdjęciu rzymskiemu wojakowi z Tarragony, też się ten zestaw spodobał i wyprosił go ode mnie żeby pozować do zdjęcia. Żona uszczęśliwiła go firmową torebką.


          Jakość zdjęć? Nie kryję, że superzoomy ideałami nie są – delikatnie mówiąc. Przy najszerszym kącie i otwartej przysłonie brzegom obrazu sporo brakuje (niedostatek ostrości, winietowanie, dystorsja), a przy długich ogniskowych obraz zdecydowanie mięknie, bez względu na to ile niskodyspersyjnych soczewek konstruktorzy wtłoczyli do środka. Przymykanie przysłony jest więc sprawą niemal obowiązkową, jeśli tylko chcemy utrzymać jako taki standard jakości. To obala mit, mówiący że „superzoomy są nieużyteczne, bo nie wykorzystują pełni możliwości lustrzanek”. Właśnie wykorzystują, między innymi z powodu konieczności pracy podwyższonymi czułościami, by przy przymkniętych obiektywach mieć krótkie czasy naświetlania. Po drugie, w pełni wykorzystują sprawność ich autofokusa, zmuszonego do współpracy z ciemną optyką.

Źródło: Sony. Sony RX10 wyposażony jest w zoom 24-200 mm f/2.8
 (tzn. małoobrazkowy odpowiednik takowego). Zakres świetny,
jasność też, 1-calowa matryca daje radę, tylko że autofokus tego kompakta
nie pozwala nazwać go uniwersalnym. Mi nie pozwala.
Ale z pewnością dla wielu osób RX10 jest spełnieniem snów. 
„Skoro i tak nie wymieniam obiektywu, to wolę kompakt z superzoomem” – świetnie, ale co z autofokusem, zwłaszcza ciągłym lub w kiepskim świetle. Bo taki na przykład Sony RX10 potyka się właśnie na ustawianiu ostrości, choć jego jednocalowa matryca całkiem dobrze daje sobie radę z wysokimi czułościami. Ale już wśród bezlusterkowców znajdą się aparaty, które potrafią sprawnie ostrzyć. Moimi typami są tu Panasonic GH4 (trochę mało wakacyjny), Nikony 1 oraz – no, niech mu będzie – Sony A6000. Problemów z ogarnięciem tych dwóch kwestii nie mają też lustrzanki, ale nawet te najmniejsze, doposażone zoomem 18-135 (200, 250, 300) mm, przestają być kieszonkowe. Dla niektórych to kwestia dość istotna. Jednak i bezlusterkowce APSC wyposażone w zoomy 18-200 mm to też niemałe kloce. Przykładem choćby wspomniany Sony A6000, widoczny w nagłówku. Co nie znaczy, że nawet mały obrazek plus jakieś 28-300 mm jest bez sensu. To przecież nadal jedna sztuka bagażu. Tylko jedna i ważąca zaledwie półtora kilograma. Właśnie to powoduje, że dla wygody gotowi jesteśmy poświęcić sporo z jakości zdjęć. Tylko czy ona jest najważniejsza? Trafiony ciekawy motyw, sytuacja i światło, czyli po prostu KLATKA, powodują, że aberracja chromatyczna, koma i mydło w rogach kadru stają się mało ważne. Choć niedawno, na którymś forum, pod zwycięskim zdjęciem ostatniego World Press Photo, przeczytałem komentarz: no, te ISO 10000 uszu nie urywa!

Zdjęcie zrobiłem po słowackiej stronie Małych Pienin.
Z pomocą Sony A6000 rzeźbiłem właśnie szerokim kątem jakąś panoramę,
gdy żona zawołała: spójrz, konie! Odwróciłem się, przejechałem
zoomem z 18 mm na 165 mm (tak mówi Exif) i strzeliłem. Pół sekundy później
i byłoby po zdjęciu, bo pierwszy koń wybiegłby już ze smugi światła.
 Bez superzooma na aparacie nie miałbym żadnych szans.
     Ale przyznaję, że jeśli fotografię traktujemy poważniej niż tylko pstrykanie, może nam, nawet na wakacjach, tej technicznej jakości zdjęć brakować. Podobnie jak „prawdziwego”, spokojnego fotografowania. Jeśli więc w bagażu znajdzie się miejsce na stałkę albo i dwie, nic nie stoi na przeszkodzie, by czasem zastąpić nimi superzooma. Lokujemy żonę w hotelowym barze, a dzieci w spa, ewentualnie – wersja dla pań – męża w spa, a dzieci w barze i ruszamy na „prawdziwe i rasowe” fotografowanie.

3 komentarze:

  1. Tylko lepszy taki a6000 czy np lumix fz1000 lub sony rx10?

    OdpowiedzUsuń
  2. Jeśli nie ma potrzeby zmiany obiektywów, bo wystarcza zoom 24-200(400), to kompakt wydaje się lepszy. Ale czasem przydaje się zdecydowanie jaśniejsze szkło, np. portretowa albo standardowa stałka f/1.4-2 i już nieduży bezlusterkowiec wygrywa. Zwłaszcza taki jak Sony A6xxx z matrycą APSC, która przy wysokich czułościach pracuje zdecydowanie lepiej niż 1-calowa.

    OdpowiedzUsuń