Niektórym nie mieści się w
głowie, że takimi obiektywami w ogóle można fotografować. „Do wszystkiego,
znaczy do niczego”, to jedno z łagodniejszych określeń tych najbardziej
uniwersalnych obiektywów. Czy te superzoomy, zoomy spacerowe, wakacyjne, uniwersalne,
czy jak te tam nazwiemy, rzeczywiście do niczego się nie nadają? Ja mam wręcz
przeciwne zdanie.
Co nie znaczy, że to na co
dzień moja podstawowa optyka. Jasne, że nie. Ale już gdy wybieram się na
spacer, a obowiązkowo gdy jadę na wakacje, superzoom staje się obiektywem numer
jeden. Także dlatego, że najczęściej jest jedynym przeze mnie zabieranym. Czy
mi wystarcza? Noooo… prawie zawsze. Jeśli już, to brakuje mi szerokiego kąta.
Ale jeśli pożyczam sprzęt żonie, to ona narzeka na zbyt krótkie tele. Moim
wakacyjnym zestawem jest PEN E-PL2 z firmowym 14-150/4-5,6. Czasami przychodzi
mi do głowy żeby dokupić 9-18 mm, lecz za każdym razem przeważa komfort
niewymieniania obiektywów. Umocniłem się w tym przekonaniu po niedawnym
zwiedzaniu granadyjskiej Alhambry, gdzie jednak zabrałem więcej optyki. I
szybko zrezygnowałem z mieszania szkłami, bo już samo wybieranie kadru,
„wydzieranie” miejsca innym fotografującym, pilnowanie motywu, światła, tła
(tłumy!!!), w zupełności mi wystarczało. A i tak zwiedzanie + fotografowanie
było ciągłą gonitwą za przewodnikiem, który z reguły wyprzedzał mnie o dwie
sale. Jasne, grupowe zwiedzanie to nie jedyna sytuacja gdy na wakacjach
fotografujemy. Jednak na tyle częsta, że deklaracje purystów, iż „na tego typu
wycieczki zabieram tylko trzy stałki i statyw” brzmią wręcz śmiesznie. Śmiesznie
do czasu, gdy – słyszałem taką opowieść – współtowarzysze będą mieli ochotę
zlinczować ambitnego fotografa opóźniającego wszystko i wszystkich. Zresztą
pośpiech to nie jedyna przyczyna dla korzystania z superzoomów. Czasami wręcz
nie da się wymienić obiektywu, a zapotrzebowanie na szeroki kąt i tele zmienia
się non-stop: od różnych wędrówek wodnych zaczynając, na deszczowych górach i
wietrznych pustyniach kończąc. Nie mówiąc o tak typowej sytuacji, jak holowanie
przez miasto dwójki małych dzieci. Zresztą i profesjonalistom zdarza się
korzystać z superzoomów i to w pracy. Mam na myśli fotograficzny zwiad przed
zasadniczą sesją, ale z pewnością są też inne sytuacje, gdy taki obiektyw się
przyda.
Tamron od zawsze przewodzi w konstrukcji i
promowaniu superzoomów. Zaczęło się we wczesnych latach 90-tych ubiegłego wieku
obiektywami 28-200 mm, którym do uniwersalności brakowało tylko niedużej
minimalnej odległości fotografowania. Ale szybko, za sprawą dodatku
wyrafinowanych soczewek, owe nieciekawe 1,8 m zamieniło się w 0,5 m. Kolejnym
wersjom wydłużały się najdłuższe ogniskowe, a same obiektywy karlały. Nie było
jednak mowy o rozszerzaniu kąta widzenia w dole zooma. Tamron długo tego w
ogóle nie robił, a z konkurentów tylko Tokina. Jednak jej próby, zarówno z
24-200 mm (końcówka XX wieku), jak i APSowym 16,5-135 mm (pięć lat temu),
okazały się jakościowymi niewypałami. Tamron uderzył mocno dopiero w tym roku,
nie tylko przesuwając górę zooma APS na 300 mm, ale i zjeżdżając z dołem na 16
mm. Nie dość tego – pierwsze testy bardzo pozytywnie świadczą o jakości
tworzonego przez niego obrazu.Źródło: Tamron. |
Źródło: Nikon. |
Sam w roli superzooma używam kupionego ze trzy lata temu olympusowskiego 14-150 mm i PENa E-PL2. Obecnie to już żadna rewelacja, ale jakoś przyzwyczaiłem się do nich. Widocznemu na zdjęciu rzymskiemu wojakowi z Tarragony, też się ten zestaw spodobał i wyprosił go ode mnie żeby pozować do zdjęcia. Żona uszczęśliwiła go firmową torebką.
Jakość zdjęć? Nie kryję, że superzoomy
ideałami nie są – delikatnie mówiąc. Przy najszerszym kącie i otwartej
przysłonie brzegom obrazu sporo brakuje (niedostatek ostrości, winietowanie,
dystorsja), a przy długich ogniskowych obraz zdecydowanie mięknie, bez względu
na to ile niskodyspersyjnych soczewek konstruktorzy wtłoczyli do środka. Przymykanie
przysłony jest więc sprawą niemal obowiązkową, jeśli tylko chcemy utrzymać jako
taki standard jakości. To obala mit, mówiący że „superzoomy są nieużyteczne, bo
nie wykorzystują pełni możliwości lustrzanek”. Właśnie wykorzystują, między
innymi z powodu konieczności pracy podwyższonymi czułościami, by przy
przymkniętych obiektywach mieć krótkie czasy naświetlania. Po drugie, w pełni wykorzystują
sprawność ich autofokusa, zmuszonego do współpracy z ciemną optyką.
Tylko lepszy taki a6000 czy np lumix fz1000 lub sony rx10?
OdpowiedzUsuńJeśli nie ma potrzeby zmiany obiektywów, bo wystarcza zoom 24-200(400), to kompakt wydaje się lepszy. Ale czasem przydaje się zdecydowanie jaśniejsze szkło, np. portretowa albo standardowa stałka f/1.4-2 i już nieduży bezlusterkowiec wygrywa. Zwłaszcza taki jak Sony A6xxx z matrycą APSC, która przy wysokich czułościach pracuje zdecydowanie lepiej niż 1-calowa.
OdpowiedzUsuńMiło mi, dziękuję!
OdpowiedzUsuń