czwartek, 25 września 2014

TEST: Sony A6000


W oczekiwaniu na…


Najpierw był rewolucyjny NEX-7, potem znacznie lepiej dopracowany, a przeze mnie bardziej lubiany, NEX-6. Potem już tylko czekaliśmy na „dziewiątkę”, ale w zamian otrzymaliśmy pełnoklatkową serię A7. Czyżby to koniec nadziei na profesjonalnego – czy jak go tam zwać – NEXa?





                    Formalnie to tak, bo nazwa NEX została przez Sony wycofana z użycia. Teraz wszystkie Sony z matrycami APS-C i mocowaniem obiektywów E mają wyróżniać się wyłącznie czterocyfrowymi numerami, bez względu na to czy formą przypominają kompakty, czy też lustrzanki. Czyli oczekiwać powinniśmy α9000 (choć może tylko α8000?), ale na razie otrzymaliśmy następcę NEXów 6 i 7 – model α6000. Widać w nim wysoki poziom zaawansowania, ale też pewien margines dla zachowania odstępu od przyszłego, wyżej pozycjonowanego flagowca. Widać to najlepiej na ekranie i w wizjerze. Ten drugi to niby OLED, ale rozdzielczością, ogólną kulturą wyświetlania obrazu i poziomem szumów przy zdjęciach w bardzo słabym świetle, nie dostaje on konstrukcjom z A77 II i NEXa-6. Jednak mi mniej to przeszkadzało niż ekran bez technologii RGBW. W dziennym świetle, bez aktywacji trybu Sunny Weather właściwie nie dało się fotografować. Wrażenia nie były co prawda tak negatywne, jak w przypadku Nikona AW1, ale spodziewałem się czegoś więcej. Grunt jednak, że problem można ominąć, choć Sunny Weather z pewnością powoduje większe zużycie energii. No właśnie, prąd. Bezlusterkowcom zawsze go brakuje, a α6000 nie jest tu wyjątkiem. Oficjalnie, wg. standardów CIPA akumulator starcza na 360 zdjęć. W praktyce, półtorej godziny zdjęć bez wyłączania aparatu (choć niby usypiał po 5 minutach nieużywania) i pół setki wykonanych zdjęć skutkowały zużyciem połowy energii z akumulatora. Marnie! Ale są na to sposoby.

Prądożerny aparat? Wyjściem po linii najmniejszego oporu jest zakup kilku akumulatorów. Ja dezaktywowałem u siebie w głowie lustrzankowy tryb działania, czyli włączanie aparatu rano i wyłączanie wieczorem. Włączałem go więc przed wykonaniem planowanego ujęcia i wyłączałem natychmiast po. Wiadomo, że ta metoda nie zawsze może być stosowana, ale mi przy typowo wakacyjnym fotografowaniu pozwalała na dobrych kilka „godzin zdjęciowych” ma jednym akumulatorze. Alternatywą jest ustawienie bardzo krótkiego czasu czuwania, np. 10 albo 20 s. Uzupełnieniem może być bank energii, choć pamiętać należy, że po jego podłączeniu α6000 nie może robić zdjęć, a jedynie ładuje się. A propos, proces ładowania akumulatora w aparacie przez port USB, trwa 5 (pięć!) godzin. Ponurym dowcipem wydaje się passus w instrukcji mówiący o możliwości jeszcze dłuższego ładowania, jeśli warunki będą niekorzystne. Kupując ten aparat koniecznie należy zaopatrzyć się w ładowarkę do akumulatora, zwłaszcza jeśli planujemy używanie więcej niż jednego akumulatora. Niestety, nawet przy jej użyciu, pełne ładowanie trwa ponad 3,5 godziny.

Ależ ten Sony wielki! No, raczej nie aparat, bo ten rozmiarami swobodnie konkuruje z bezlusterkowcami 4/3 – tu Olympusem E-PL2. Ale już optyka współpracująca z matrycami APSC, to znacznie wyższa klasa gabarytów i ciężaru. Na zdjęciu widzimy superzoomy o identycznym zakresie kątów widzenia, takim jak w małoobrazkowym zoomie 28-300 mm. Obiektyw Sony, choć na długim krańcu nawet troszkę ciemniejszy, jest znacznie potężniejszy, przez co cały zestaw dużo traci w konkurencji „aparat na wakacje”. Przyznać jednak należy, że Sony A6000 wyposażony w „naleśnik” 16-50 mm f/3,5-5,6, nie będzie istotnie większy od analogicznego zestawu z systemu Micro 4/3.

          No dobra, ponarzekałem sobie, ale już wystarczy – czas na pochwały. A tych Sony zbiera ode mnie sporo. Pierwszą za ergonomię i wygodę obsługi. Α6000 leży pewnie w ręku dzięki gumowanemu, dość ostro wyprofilowanemu uchwytowi, za który można nawet „zawiesić” aparat na samych końcach palców… byle tylko obiektyw był dość ciężki. Drugą, za system sterowania funkcjami, będący sensownym rozwinięciem tego co znamy z NEXów 6 i 7. Dwa pokrętła sterujące (choć oba pod kciuk), dwa definiowalne klawisze (plus ewentualnie zmiana funkcji przycisków nawigatora), a na dokładkę własnoręcznie komponowane 12-pozycyjne podręczne menu (wybór z dwóch tuzinów funkcji). No i świeża rzecz: brak już nieopisanych przycisków przy ekranie. Ekran oczywiście niedotykowy, żeby nie było wątpliwości. Przy okazji dodam jeszcze, że „kafelkowe” menu będące kiedyś (mało lubianym) standardem w NEXach, teraz dostępne jest na życzenie, a podstawową formą jest lista typowa dla lustrzanek Sony.


Ekran odchylać można o ciut więcej niż 90° w górę i około 40° w dół. Z boku aparatu widzimy oznaczenie WiFi, ale jest też łączność NFC. Poprzez WiFi i zestaw darmowych aplikacji możemy sterować aparatem ze smartfona / tabletu i przesyłać na nie wykonane zdjęcia. Pod klapką znajdują się dwa gniazda: HDMI oraz uniwersalne USB, które służy wężykowi spustowemu, połączeniu z komputerem i ładowarką.

Zdania na temat muszli wizjera, identycznej jak w NEXach 6 i 7, są bardzo podzielone. Ale choć w wielu testach zbiera ona baty za zbyt dużą głębokość, mi bardzo ona pasuje. Ba, od samego początku uważam ją za bliską ideału pod względem umiejętności odizolowania wizjera od bocznego światła. Mam z nią tylko jeden kłopot. Ponieważ przeważnie fotografuję w okularach, osłonę i tak muszę zdejmować. W tym teście założyłem ją tylko raz – na sesję zdjęciową aparatu. Używając aparatu bez tej osłony, okularnicy mogą mieć problemy przy kadrach pionowych, gdy aparat trzymany jest uchwytem do góry. Wówczas to, czujnik przy wizjerze nie zawsze wykrywa zbliżenie oka i wyświetla kadr na ekranie.

Wbudowana lampa błyskowa oczywiście jest malutka i słaba. Da się ją odchylić do góry, by odbić błysk od sufitu. Brakuje jej jednak opcji ręcznego ustawiania mocy oraz zdalnego wyzwalania błysku dedykowanych fleszy.









Że na zdjęciu trochę ten aparat przekoszony? Jasne, ale że nie miałem polara, to był jedyny sposób żeby uniknąć odbicia się w ekranie. A o takie odbicie nietrudno, bo ekranowi zdecydowanie brak warstwy przeciwodblaskowej. Pomaga użycie trybu Sunny Weather. Na prawo od ekranu nie ma już dwóch nieoznaczonych przycisków, tak charakterystycznych dla niemal wszystkich NEXów. Klawisz rejestracji wideo umieszczono w takim miejscu, by na pewno nie wcisnąć go przypadkowo. A, że – kolejne zabezpieczenie – zupełnie nie wystaje on ponad płaszczyznę uchwytu, niezmiernie trudno wcisnąć go na czuja, bez kontroli wzrokowej.


                    Tryby działania? Na braki zdecydowanie nie można narzekać. Mamy to wszystko, do czego Sony przyzwyczaja nas od kilku lat. Mowa oczywiście o samych funkcjach, a nie o poziomie ich zaawansowania, bo tu widać stały postęp. Choćby w zdjęciach seryjnych o częstości już 11 klatek/s. Samosklejająca się panorama działa bezproblemowo i w trybie Wide spokojnie obejmiemy nią kąt 180°. To nie każdy NEX potrafił. Ale już redukcja kontrastu DRO tradycyjnie zbyt mocno rozjaśnia nie te obszary co trzeba, czyli średnio ciemne i bardzo jasne. Oprócz tych bardzo ciemnych rzecz jasna. Natomiast w bardziej cywilizowany sposób działa HDR. Naświetlanie bez wspomagaczy jest, jak dla mnie, wystarczająco dokładne. Na dobrych kilka setek wykonanych podczas testu zdjęć, tylko kilku dołożyłbym korekcję ekspozycji lekko na minus. I ważna uwaga: α6000 w żaden sposób nie wiąże doboru ekspozycji z jasnością obszaru w który celuje pole AF. Dotyczy to zarówno pomiaru matrycowego, jak i punktowego – tego zawsze dokonujemy w centrum klatki. Z dodatków pochwalę tryb „elektronicznej pierwszej kurtyny migawki”, zmniejszający opóźnienie wykonania zdjęcia oraz oszczędzający połowę pracy migawce szczelinowej.  

Dwa, rozmiarowo bliźniacze pokrętła na górze aparatu przypominają rozwiązanie z NEXa 7. Jednak lewe to łatwo dostępny przełącznik trybów naświetlania, którego brakowało „siódemce”. Dwa pokrętła do zmiany wartości funkcji Sony Α6000, to prawe z widocznych na tym zdjęciu oraz obrotowy „nawigator” na tylnej ściance. Z ciekawostek: gdy ustawiamy czułość, to jeden zaskok nawigatora zmienia ją o 1/3 działki, a górnego pokrętła o działkę.

          Filmowanie w Full HD pozwala na progresywną rejestrację 50 klatek/s. Z dodatków mamy zebrę i wbudowany mikrofon stereo, ale już zewnętrzny nie może mieć typowej wtyczki jack, a stopkę dostosowaną do firmowego złącza Multi-Interface (czyli sanek flesza wyposażonych z przodu w zestaw 24 pinów). Jest też wyjście czystego sygnału HD na zewnętrzny monitor albo nagrywarkę. Przyznam, że tym Sony wiele podczas testu nie pofilmowałem. To co mi się spodobało, to sprawny ciągły autofokus, a minusem okazał się dość wyraźnie widoczny aliasing w postaci schodkowania prostych linii.


Podczas wykonywania panoramy A6000, w odróżnieniu od niektórych innych Sony, bardzo rzadko protestuje, że obracamy się za szybko. Gdy korzystamy z odpowiednio szeroko widzącego obiektywu (tu: 18 mm), objęcie 180° nie jest jakimkolwiek problemem.


Jednym z efektów zdjęciowych jest Miniatura, pozwalająca wydobyć z kadru wybrany obiekt. Szkoda tylko, że wzorem innych aparatów, w trybie tym mocno podbijane jest nasycenie kolorów.






     Przyznać się muszę, że wypożyczyłem ten aparat do testu głównie ze względu na obecne w nim nowe wcielenie hybrydowego, kontrastowo-fazowego systemu ostrzenia. W pierwszych publikowanych w sieci testach Sony A6000, jego system AF jednogłośnie określany był jako „przodujący w klasie”, a ja miałem co do tego pewne wątpliwości. Po prostu wcześniej fotografowałem kolejnymi bezlusterkowcami Sony z „detekcją fazy wbudowaną w matrycę”, a efekty ich działania w trybie AF-C dawały dużo do życzenia. NEXy 5R i 6 to już stare dzieje i pionierskie pod  tym względem konstrukcje, więc nie było jeszcze co narzekać. Ale z Sony A7, którego testowałem rok temu, wcale nie było wiele lepiej. Stąd moje zdziwienie, gdy stwierdziłem, że zaprezentowany zaledwie 4 miesiące później A6000, prezentuje pod tym względem o niebo wyższy poziom. Ba, nie tylko wyższy, ale też naprawdę wysoki i niemal w zupełności mnie satysfakcjonujący. „Niemal” tylko dlatego, że wykazuje pewne wady nieznane autofokusom Nikonów serii 1 i Panasonicowi GH4, które uważam pod tym względem za wzorcowe wśród bezlusterkowców. Chodzi o dwie sprawy: długotrwałe „przyklejanie się” do obiektu, gdy ten znajduje się w mocnej nieostrości oraz okazjonalne gubienie ostrości na szybko zbliżających się obiektach, choć za duży plus należy uznać umiejętność bardzo szybkiego późniejszego jej odnajdowania. To wszystko dotyczy serii 11 klatek/s, czyli częstości przy której Panasonic już nie pracuje w AFC (u niego maks. 7 klatek/s), choć gorzej niż we wspomnianych Nikonach – tu 15 klatek/s, bo nie miałem jeszcze do czynienia z Nikonem 1 V3, deklarującym 20 klatek/s. Gdy w A6000 przełączyłem się na serie 6 klatek/s, nie miałem już do czego się przyczepić. Na plus Sony należy też zaliczyć umiejętność błyskawicznego przechodzenia od rejestracji do wyświetlania obrazu w wizjerze / na monitorze, dzięki czemu nie miałem żadnych problemów ze śledzeniem zmieniających położenie w kadrze obiektów – nawet przy 11 klatkach/s. Kolejny plus przyznaję za bardzo duży obszar działania fazowego autofokusa, obejmujący ponad 90 % kadru.

















     Kiedyś, chyba podczas testu Nikona D800, odkryłem że kierowany radiem model mojego syna, pomimo swojej prędkości rzędu 5 km/h, z powodu małego dystansu fotografowania sprawia ciągłemu autofokusowi tyle samo problemów co pędzące prawdziwe samochody. Część zdjęć testowych wykonałem na jadących 80-100 km/h samochodach, ale publikuję zdjęcia modelu, bo po prostu ładniej się prezentuje. Za kierownicą Stig. 

          Skoro już jesteśmy przy seriach zdjęć, to dodam kilka słów o szybkości działania Sony A6000. Jednym ciągiem, przy szybkiej serii potrafi on naświetlić 50 JPEGów albo 23 RAWy. Z tym że potem bufor opróżnia się przez 18 / 15 s (RAWy / JPEGi). W tym czasie brak jest dostępu do głównego menu. Z tym że możemy korzystać z menu podręcznego, działają klawisze i pokrętła, no i oczywiście można wykonywać następne zdjęcia. Test szybkości zapisu wykonałem z użyciem karty Kingstona o maksymalnej deklarowanej szybkości zapisu 80 MB/s.

          Za ciągły AF mogę więc A6000 właściwie tylko chwalić, lecz piętą achillesową autofokusa dość nieoczekiwanie okazał się autofokus pojedynczy. Przy słabszym oświetleniu po prostu sobie nie radził, nawet gdy korzystałem z największych obszarowo pól ostrości. Przyznaję, fotografowałem ciemną optyką: stałką makro 30 mm f/3,5 oraz „wakacyjnym” 18-200 mm f/3,5-6,3. Jednak w poprzednich tygodniach dużo pracowałem bezlusterkowcami wyposażonymi w podobne, równie ciemne superzoomy i takich problemów nie miałem. Jeśli więc wspomnianą wcześniej ocenę „przodującego w klasie” autofokusa ograniczymy do klasy bezlusterkowców APSC, to owszem, zgadzam się z nią. Jeśli jednak weźmiemy pod uwagę wszystkie rozmiary przetworników obrazu, to cóż, są od Sony A6000 lepsi. Niewiele lepsi, ale jednak. 

Pojedynczy autofokus nieźle się męczył z tym motywem. Pasom na koszulce nie brakuje ani jasności, ani kontrastu, a 1/3 z serii zdjęć wyszła nieostro.











„Przebacz mi Brunhildo!” na zamku w Niedzicy. Ekspozycja 1/20 s z ręki, przy ogniskowej 200 mm, to dla stabilizacji superzooma 18-200 mm f/3,5-6,5 niewielki problem. 4 na 5 wykonanych zdjęć było zupełnie nieporuszonych. Ale z ustawieniem ostrości miałem znacznie więcej kłopotów, gdyż w połowie przypadków zogniskowanie było nieprawidłowe, pomimo potwierdzenia ustawienia. Niby światło f/6,3, czyli ciemnica, ale cel dla autofokusa był jasny i kontrastowy. Radziłem sobie ostrzeniem ręcznym, z pomocą focus peaking.


Motyw o dużej rozpiętości tonalnej, w wersji bez żadnych ułatwień, z maksymalnym DRO oraz uzyskany z RAWa. Użycie DRO poprawiło sytuację, ale przydałoby się wsparcie korekcją ekspozycji na minus. RAW z tego zdjęcia bez problemu uzyskał szczegóły w widoku za oknem i wydobył szczegóły z głębokich cieni.



Automatyczny balans bieli działa tak jak w 90 % obecnych na rynku cyfrówek. W świetle naturalnym nie daje podstaw do narzekań, w żarowym działa (prawie) idealnie, natomiast przy kompaktowych świetlówkach daje kolorom powędrować w ciepłe zielenie (jak to widać na zdjęciu).





          A co potrafi matryca, o której też słychać wiele dobrego? W teście rozdzielczości wypada bardzo dobrze, produkując na zdjęciu tablicy testowej, przy pomocy obiektywu 30 mm f/3,5 makro, 3000 lph (linii na wysokości kadru), a wartość ta obowiązuje zarówno dla JPEGów, jak i RAWów wywoływanych w firmowym Image Data Converter. Jest tylko jedno ale: mnóstwo mory. Rozumiałbym ją na RAWach, ale tu pojawia się w sporej intensywności także na JPEGach. Czyżby mocno (za mocno) osłabiony filtr AA? Zdecydowanie pochwaliłbym jednak styl działania redukcji szumów ISO. Sony chwali się „obszarowym” jej działaniem, czyli doborem różnej jej intensywności dla obszarów zdjęcia o odmiennej szczegółowości: silniejszej dla „gładkich” miejsc, słabszej dla urozmaiconych. Efektem jest choćby brak konieczności wyłączania redukcji dla uzyskania wyższej rozdzielczości obrazu przy niskich czułościach. Jednak jeśli ją wyłączymy, to przy czułościach ISO 400-800 uzyskamy większą liczbę drobnych szczegółów, jeszcze bez widzialnych szumów. Przy ISO 1600 już widać trochę szumów chrominancji, ale przy ISO 3200 zdecydowanie włączyłbym już redukcję – na poziomie Low, a nie Normal, rzecz jasna. Jak dla mnie, JPEGi w zakresie ISO 100-800 wykazują tak niedużą stratę rozdzielczości, że tego zakresu można używać bez obaw w każdej sytuacji. Poza tymi, gdy bezwarunkowo wymagamy maksymalnej rozdzielczości.

Kliknij by obejrzeć
w pełnym powiększeniu

Wycinki z serii zdjęć wykonanych dla pełnego zestawu czułości – JPEGów z redukcją szumów ustawioną na Low. Aż do ISO 800 włącznie, cieszy wysoka szczegółowość. Wyraźne jej obniżenie następuje dla ISO 3200, a potem dla ISO 12800. Szumy, jak to w Sony – słabe, a tak naprawdę, to zdecydowanie usuwane.










          Natomiast za najwyższą użyteczną czułość dla JPEGów, uważam ISO 3200, no chyba że skorzystamy z funkcji wieloklatkowej redukcji szumów. W cyfrówkach Sony nigdy nie wiadomo, czy funkcja ta będzie niszczyła szumy wraz ze szczegółami, czy też postara się by usunąć możliwie dużo szumów i zachować możliwie dużo szczegółów. W A6000 obowiązuje ten drugi scenariusz, w związku z czym ISO 6400 może wcale nie szumieć, a szczegółów jest tam całkiem sporo. Oczywiście więcej ich będzie, gdy zdjęcie wyciągniemy z RAWa, jednak przy zauważalnym wzroście ilości szumów luminancji. Dla RAWów, właśnie ISO 6400 uważam za górną granicę użyteczności. ISO 12800 ujdzie, jeśli nie powiększamy obrazu do 100 %. W sumie wyniki działań matrycy są naprawdę bardzo dobre. Nic więc dziwnego, że niektórzy testujący uważają ją (i jej oprogramowanie) za najciekawsze na rynku wcielenie APSowych 24 megapikseli.

Kliknij by obejrzeć
 w pełnym powiększeniu
Czy ISO 12800 do czegoś w ogóle się nada? JPEGowi zdecydowanie brak szczegółów. Zdjęcie z włączoną funkcją wieloklatkowej redukcji szumów (WRS), dodało sporo szczegółowości w obszarach o niskim kontraście. W pozostałych nie, ale chociaż nie pogorszyło. Znacznie więcej najdrobniejszych elementów widać na zdjęciu RAW, które „doprawiłem” po swojemu, czyli pozostawiając trochę (dla niektórych z pewnością zbyt dużo) cyfrowego ziarna. 




          No to czekamy… na A9000, które wnętrzem może przypominać A6000, ale pewne elementy konstrukcji podciągnięte zostaną na wyższy poziom. Mam na myśli ekran, migawce w miejsce 1/4000 s przydałby się czas 1/8000 s, warto by podnieść skuteczność AF-S w słabym oświetleniu. Można by też coś zrobić z morą, ale to już drugorzędna sprawa. Bo na obniżenie prądożerności trudno liczyć. Gdyby jeszcze cena pozostała na poziomie 2500 zł…. Ale to sprawa przyszłości. Natomiast testowany Sony A6000 to bez dwóch zdań świetny aparat, bez braków w funkcjach, do których działania w niewielu miejscach mogę się przyczepić. Polecam!  



Podoba mi się:
+ szybki ciągły autofokus (wreszcie!)
+ jakość obrazu z matrycy

Nie podoba mi się:
- mało sprawny AF-S

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz