piątek, 3 kwietnia 2020

TEST: Hasselblad X1D II 50C plus XCD F1.9/80. Tylko spokojnie!


     Ten średnioformatowy Hasselblad zaciekawił mnie już cztery lata temu, gdy pojawił w swojej pierwszej odsłonie. Zachwyciłem się LINK jego wzornictwem i stopniem zminiaturyzowania, a pojechałem po cenie i uproszczonym, w dużej mierze dotykowym sterowaniu. Oczywiście nie omieszkałem pochwalić firmę za stworzenie pierwszego na świecie bezlustrowca Micro 44/33.
     W zeszłym roku Hasselblad wypuścił drugą wersję aparatu. Zewnętrznie różni się on od „jedynki” tylko kosmetycznie. Stosunkowo łatwo zauważyć troszkę większy ekran. Natomiast już każdy z pewnością dostrzeże zmianę koloru metalowych części obudowy ze srebrzystej na grafitową. Z tego powodu nowy model prezentuje się poważniej, ale stracił na lekkości formy. Mi ta zmiana nie pasuje.
     Co oczywiście nie oznacza, że Hassel przestał mi się podobać i musiałem się zmuszać by wziąć go do ręki. Nie, wręcz przeciwnie! Gdy tylko sklep 6×7 wyraził chęć wypożyczenia mi aparatu do testu, przystałem na to z radością.

     Wypożyczanie zaczęło się od zgrzytu, bo zażyczyłem sobie dołożenia do aparatu obiektywu 45 mm, czyli odpowiednika małoobrazkowego 35 mm. W 6×7 mieli nietęgie miny odpowiadając, że nie mają na stanie – podstawowego, jak mi się wydawało – szkła XCD 3.5/45. Jednak szybko wyszło na jaw, że to nie oni wstydzili się braków na półce, a ja powinienem się wstydzić nieznajomości gustów i potrzeb użytkowników Hasselbladów. „Paweł, oni potrzebują tego aparatu do zdjęć krajobrazów i ludzi. X1D nie jest «aparatem pod trzydziestkępiątkę». Jasne, gdy już pojawi się malutki, lekki i tani XCD 4/45P, to z pewnością trochę ich kupią, by mieć coś takiego w zapasie.” Gdy to usłyszałem, pokornie zapytałem co się sprzedaje. Okazało się, że najczęściej wybierane są obiektywy XCD 4/21 (małoobrazkowe 17 mm, czyli krajobraz) oraz XCD 1.9/80 (małoobrazkowe 63 mm, czyli ludzie). Cóż było robić, Paweł ani pisnął… i wziął osiemdziesiątkę. Po pierwsze dlatego, że ostatnio testowałem sporo szerokiego kąta, i uznałem że tym razem warto przypiąć do aparatu coś dłuższego. Drugim mocnym argumentem był fakt, że jest to obecnie najjaśniejsze średnioformatowe szkło AF na rynku. Grzech nie poużywać takiego!


     Przed chwilą napisałem, że obiektyw 45 mm f/4 należy do taniej optyki. Wypadałoby więc wyjaśnić co znaczy „tanie” u Hasselblada. I jak się do tego mają ceny sprzętu, który dostałem do testowania. Więc tak, ta ciemniejsza, ale podobno genialna optycznie, czterdziestkapiątka kosztować ma (gdy się już realnie pojawi) 5300 zł. „Zwykła” wersja, czyli ta ze światłem f/3.5 jest do kupienia za 12000 zł. Nie ma co się więc dziwić, że jeśli ktoś ma teraz ochotę na tę ogniskową, czeka na nowy model, który jest mniejszy, lżejszy, o wiele tańszy, a ciemniejszy jedynie o 0,4 działki.
     A co u Hassela znaczy „drogo”? Proszę bardzo: za XCD 1.9/80 trzeba wyłożyć 21000 zł, za ultraszeroki XCD 4/21 – 16000 zł, a za testowany aparat – 24000 zł. A, przepraszam, to ostatnie to już nie jest drogo. Suma niby ogromna, jednak bardzo zbliżona do Fuji GFX 50S (czyli tego lustrzankopodobnego), choć wyraźnie wyższa od 15000 zł, ile kosztuje kompaktopodobny GFX 50R. Zwany z powodu kształtu i – przede wszystkim – ergonomii, cegłą. Przepraszam, nie mogłem się powstrzymać.
     W kwestii ceny Hassela mam pewną hipotezę spiskową. Pierwsza wersja X1D kosztowała niemal 40000 zł, a nowa, ulepszona „tylko” 24000 zł. Myślę, że to właśnie chęć znaczącego obniżenia ceny aparatu była powodem wyprodukowania drugiej jego wersji. Hasselbladowi nie wypadało zjechać z ceną o 1/3, więc zrobił to pod płaszczykiem wypuszczenia nowości. Nie, ja wcale się nie martwię! Szczególnie, że w tej nowości poprawiono sporo rzeczy, na które narzekali użytkownicy „jedynki”. Zwiększono szybkość działania aparatu, skrócono blackout po zdjęciu oraz lagi pojawiające się przy obsłudze, wyświetlaniu zdjęć itp. Podwyższono do 3,7 mln punktów rozdzielczość wizjera, a odświeżanie obrazu wzrosło do 60 klatek/s. Skrócono czas włączania się oraz wybudzania się aparatu. Poprawiono kulturę pracy pokręteł oraz zmieniono materiał pokrywający uchwyt. Te informacje wydobyłem z informacji prasowej Hasselblada dotyczącej premiery X1D II oraz artykułu napisanego przez Michała „Massę” Mąsiora opublikowanego przez Fotopolis. Michał miał do czynienia z obydwoma wersjami, więc mógł je porównać. Zajrzyjcie do tego tekstu.


     Ja sam „jedynkę” ledwo raz czy dwa obmacałem, więc do „dwójki” podchodzę na świeżo, przyjmując sprawy takie jakie są, bez żadnych odniesień do historii. Czyli czy wszystko działa OK. A działa? Różnie, czasami bardzo daleko od OK, przykładem zdecydowanie zbyt długi blackout. 5-sekundowe włączanie się aparatu? Mi to nie przeszkadza, to nie puszka reporterska. Ważne, że wybudzanie się aparatu jest błyskawiczne. Cieszy też cudowne jego układanie się w ręku. Kształt, głębokość i faktura uchwytu to raz. Dwa, wsparcie głębokim i obłym progiem dla kciuka na tylnej ściance. W efekcie nawet ważący ponad 1800 g zestaw z obiektywem 80 mm f/1.9 wcale nie wydaje się zbyt ciężki lub źle wyważony. Zauważcie, 1800 g! A to przecież kompaktowy średni format z niemal standardową i (pozornie) niezbyt jasną stałką. W jednym wypadku poczułem ten ciężar – po trzygodzinnym spacerze-plenerze, podczas którego aparat więcej był noszony niż używany. Dostałem go w komplecie ze sznurowym paskiem (paskowym sznurkiem?), i ten sznurek nieźle wpijał mi się w ramię. Ale w sumie bardzo mi się spodobał, choć do używania ze zdecydowanie lżejszymi zestawami. Ten, którego używałem i który widzicie na zdjęciu w nagłówku, jest produktem Sailor Strap (tak, to polska firma J), ale podobne da się kupić i gdzie indziej. Albo zrobić samodzielnie. Te uzupełnienia dorzucam mając na uwadze cenę oryginału.


     Wracam do wyliczania plusów ergonomii Hasselblada. Trzecim jest bardzo dobra lokalizacja przycisków i pokręteł. Tych niestety jest zbyt mało, ale o tym dalej. Świetnym pomysłem jest chowane w obudowie pokrętło automatyk. Doceniam też pomysł na komorę akumulatora bez żadnej klapki. Po prostu aku wsuwa się w uszczelnione gniazdo w dolnej pokrywie. Przy okazji, akumulator gromadzi niemal 25 Wh energii, co wystarcza na wykonanie kilkuset zdjęć. Raczej większych kilkuset, niż mniejszych – tak w każdym razie ja to widzę. Oficjalnie nic w tej sprawie nie wiadomo, gdyż Hasselblad nie deklaruje wyników testów wydajności akumulatora wykonanych zgodnie ze standardami CIPA. A już całkiem nieoficjalnie dowiedziałem się, że projektując drugą wersję X1D coś tam poprawiono w kwestii zużycia energii, i stąd przyzwoite wyniki w tym względzie.

     Podoba mi się obraz oglądany w wizjerze (rozdzielczość, oddanie rzeczywistości), podobnie jak na ekranie, choć tu pojawia się problem: silne odblaski, mocno utrudniające kadrowanie. Przeszkadzały mi one szczególnie gdy aparatu nie trzymałem bezpośrednio przed oczami, a próbowałem fotografować z żabiej perspektywy. Za to bardzo spodobał mi się sposób wizualizacji dwuosiowej poziomnicy. Dzięki podzieleniu na dwa wskaźniki (pion i poziom) dała się ona umieścić przy bokach kadru, więc zasłania go tylko w nieznacznym stopniu.

     Znacznie mniej podoba mi się sposób zorganizowania sterowania aparatem. Takie jakieś niespójne jest, mało elastyczne, miejscami trudne do ogarnięcia. Co prawda nie miałem problemu z początkowym ustawieniem aparatu „pod siebie”, ale już zmiana jakiegokolwiek drobiazgu wymagała długotrwałego szukania. Instrukcja obsługi niby pomagała, ale też utrudniała zadanie. Pokazuje ona bowiem mnóstwo myków, zasadniczo ułatwiających dojście do celu, ale – jak dla mnie – wszystko gmatwających. A to klawisz dłużej przytrzymać, a to dwa razy tapnąć ekran, a to przesunąć cały ekran w górę, w dół albo i w lewo. Dochodzą „fizyczne” przyciski z boku ekranu, które pełnią różne role w różnych momentach. Strasznie to pokomplikowane…

W sumie to do końca nie udało mi się opanować
przełączanie ekranów według tego schematu.
     Natomiast najpewniej się czułem korzystając z Control Screen, czyli – takiego trochę canonowskiego w stylu – ekranu wyświetlającego aktualne ustawienia, a jednocześnie dającego dotykowy dostęp do nich. Przy okazji dodam, że dla równowagi stopka flesza trzyma nikonowskie standardy komunikacji. Wracając do obsługi, możliwości dopasowania aparatu do własnych potrzeb są spore. Możemy samodzielnie skomponować 9-pozycyjne, szybkodostępne menu podręczne, a pod trzy z pięciu klasycznych przycisków na obudowie przyporządkować jedną z niemal 30 funkcji. Ale to wszystko jakoś mi nie leżało. Raz po raz okazywało się, że czegoś mi na wierzchu brakuje i muszę sięgać do menu. Z tym, że ja nie fotografowałem Hasselbladem, a testowałem go, co raz to żądając czego innego. Jeśli natomiast przygotowujemy się do konkretnego zadania, szczególnie takiego zapewniającego stałe warunki fotografowania, problemów z pewnością będzie mniej.

     Sprawa druga: o jakich funkcjach mowa, czyli co umie ten aparat? Pierwsze wrażenie: jakiż on prościutki! I dobrze, tak powinno być. To ma być sprzęt do pracy, a nie pełen bajerów gadżet. Niemniej trafiłem na pełną automatykę, choć oczywiście programów tematycznych próżno szukać. Mamy tryby PASM oraz oryginalny MQ, czyli tryb ręczny zapewniający błyskawiczne wykonanie zdjęcia. Po jego aktywacji znika obraz z wizjera / ekranu, wyłączany jest AF, a przysłona przymyka się do ustawionej wcześniej wartości.

Ja tu jestem.... Mnie tu nie ma

     Na kole automatyk znajdziemy też trzy schowki dla wybranych kompletów ustawień oraz oznaczenie trybu filmowania. Z nim jest jednak pewien problem – filmowanie nie działa. Ale ma się pojawić z którąś kolejną wersją firmware’u. Na razie reprezentowane jest przez gniazda słuchawek i mikrofonu, choć wyjścia HDMI brak. No, tu poprawka oprogramowania już nie pomoże. Choć pewnie sygnał wideo da się wypuścić przez USB-C.
     Jeszcze bardziej klasycznie wygląda zestaw metod pomiaru światła. Matrycowego brak, jest uśredniający centralnie ważony, selektywny (pomiar z 25% kadru w jego środku) oraz punktowy (2,5%) obowiązkowo związany z położeniem pola ostrości. Tradycja pełną gębą! Zdjęcia seryjne 2,7 klatki/s budzą uśmiech politowania, ale już samowyzwalacz z opóźnieniem dobieranym w zakresie 2-60 s co jedną sekundę, zdecydowanie nie. Podobnie jak intervaltimer i autobraketing (maks. 9 klatek).

Filmowanie? Z pewnością, lecz nie dziś. 

     Autofokus jest „podwójnie pojedynczy”. Czyli zawsze korzysta z pojedynczego sensora, a nie z ich grupy oraz brak mu trybu ustawiania ciągłego. Sensor AF ma regulowaną (w niewielkim zakresie) powierzchnię, jego położenie zmieniamy dotykowo na ekranie. Oczywiście również gdy korzystamy z wizjera, a w tym wypadku możemy określić, w którym obszarze ekranu działamy. To oczywiście w celu uniknięcia przestawiania autofokusa nosem. Przy ręcznym ustawianiu ostrości możemy wspomóc się bardzo precyzyjnym i pomocnym Focus Peakingiem.

Control Screen - to lubię! Informacja połączona z szybkim dostępem do funkcji.

     Teraz cyfrowa część Hassela. Matryca 50 Mpx 44×33 mm, czyli ta sama co w pierwszym wcieleniu aparatu i ta sama co w dwóch mniejszych cyfrówkach Fuji. Różnicą w stosunku do 1. wersji jest dostępność JPEGów o pełnej rozdzielczości. Jeśli mamy taki kaprys, możemy nawet nie zapisywać RAWów. Jest jedno ale: brak jakichkolwiek funkcji korekcji JPEGów. Nie znajdziemy regulacji nasycenia barw, wyostrzania lub odszumiania. Ani HDRów, czy trybu redukcji kontrastu. Nic. Jak matryca ulepi, tak aparat wypluwa. Przy tym nie koryguje wad optyki – to możliwe jest wyłącznie w programie do obróbki zdjęć. Dobre choć to, że pozostawiono dobór balansu bieli. Bogactwo napotkałem w mało spodziewanym miejscu: ustawieniach kadrowania. Jest ich aż jedenaście! Podstawowe to „645”, czyli pracuje cała matryca. Nazwa pochodzi od formatu najmniejszej „analogowej” średnioformatowej klatki, również mającej proporcję boków 4:3. W zapasie mamy między innymi 6×7, 4×5 (to z wielkiego formatu), A4 (wiadomo) oraz klasyczne hasselbladowe 6×6 i 65×24 (tak, zgadliście – to XPan). RAWy (.3FR) ważą po ok. 100 MB, JPEGi po 10-40 MB, i są zapisywane na kartach SD. Sloty są dwa, oba trzymają standard szybkości UHS-II. To jest konieczność, oczywiście w powiązaniu z korzystaniem z takich kart. Przy kartach UHS-I, nawet takich całkiem szybkich, po dwóch wykonanych zaraz po sobie ujęciach, aparat może kazać nam wstrzymać się z fotografowaniem aż przerobi to co już naświetlił. Możliwy jest zapis równoległy na obie karty, ale nie da się zapisywać RAWów na jedną, a JPEGów na drugą.
     Z cech cyfrowych nie można pominąć łączności WiFi i wbudowanego GPSu. Przez gniazdo USB-C można ładować akumulator oraz zasilać aparat podczas pracy.


     Zanim przejdę do opisu jak to wszystko działa, przedstawię drugiego uczestnika testu, czyli obiektyw. Hasselblad XCD 1.9/80, czyli – jak deklarują w katalogu – odpowiednik małoobrazkowego 63 mm f/1.5. To już bardziej krótka portretówka niż wydłużony standard. Maksymalny otwór względny f/1.5 to oczywiście tylko efektowne przeliczenie mające uzmysłowić poziom głębi ostrości przy otwartej przysłonie. To spory i ciężki obiektyw: waży ponad kilogram, mierzy ponad 11 cm długości i 8 cm średnicy. Pasują mu filtry 77 mm. Wewnątrz ma 14 soczewek, w tym nie wiadomo ile „szlachetnych”. Hassel jakoś tym się nie chwali, deklaruje tylko pokrętnie, że dzięki odpowiedniemu projektowi oraz precyzji wykonania uniknięto nieładnych rozmyć w nieostrościach, charakterystycznych dla obiektywów z soczewkami asferycznymi. Są, czy nie ma, grunt żeby zdjęcia wyglądały przyzwoicie. Przysłona przymyka się aż do f/32, co może dziwić w małym obrazku, ale w średnim już wcale. 

W danych technicznych obiektywu deklarowane jest nawet położenie punktu nodalnego,
ale o obecności w konstrukcji "szlachetnego" szkła, ani słowa. Źródło: Hasselblad.

     Wyróżnikiem wszystkich obiektywów XCD jest wbudowana migawka centralna. Ta ma plusy i minusy. Niewątpliwym plusem są wstrząsy podczas pracy znacznie mniejsze oraz korzystniej skierowane, niż te wynikające z działania migawki szczelinowej. Której, uzupełnię dla porządku, Hasselbladowi brak. Plus drugi, to możliwość synchronizowania pojedynczego błysku w calutkim zakresie czasów, a nie tylko przy dłuższych od „X” znanego z migawek szczelinowych, czyli nie krótszego niż 1/200-1/300 s. Najkrótszy czas naświetlania, który może zrealizować migawka centralna obiektywu XCD 80/1.9 (tak jak i migawki wszystkich szkieł XCD), wynosi 1/2000 s. To naprawdę wspaniały wynik i ogromne osiągnięcie konstruktorów. Pamiętam jak przed laty Rollei chwalił się przełamaniem granicy 1/1000 s. Obecnie Hassel jest o działkę lepszy. Ale czy to starcza? Nie bardzo. Póki jeszcze pracujemy obiektywem o jasności f/3.5, problemów możemy nie zauważyć. Ale przy szkle f/1.9, w teście którego starałem się wykonać sporo zdjęć pełną dziurą, owa 1/2000 s raz po raz gryzła mnie w odwłok. Wcale nie było potrzebne silne oświetlenie, by czas naświetlania opierał się o tę barierę lub bardzo się do niej zbliżał. Pomocą jest oczywiście migawka elektroniczna, umiejąca odmierzyć nawet 1/10000 s. Pomocą jak pomocą. Po pierwsze Hasselowi brakuje trybu automatycznego wyboru aktywnej migawki, czyli przechodzenia na elektroniczną wyłącznie gdy potrzebny jest czas krótszy od 1/2000 s. Co oznacza, że w sytuacjach gdy spodziewamy się pracować na granicy, musimy od razu aktywować migawkę elektroniczną, by później nie tracić sekund na przełączanie. „No to włączamy, co tu więcej deliberować?” – teoretycznie, tak. Niestety migawka elektroniczna Hassela X1D polubiła się z rolling shutter. Polubiła i nie ma przebacz – papużki nierozłączki po prostu. No dobra, może nie aż tak, bo jednak to zjawisko nie zawsze widać. Przeważnie objawia się dopiero po powiększeniu zdjęcia ze złośliwym motywem. Przyjrzyjcie się wycinkom zdjęć Pałacu Kultury prezentujących rozdzielczość obrazu, które publikuję dalej. Przyznaję, to były zdjęcia robione z ręki, ale do aż tak wyraźnego niezachowywania pionu nie przyznaję się. W sumie, ta migawka elektroniczna zamiast użyteczną funkcją, staje się jedynie wyjściem awaryjnym, czy raczej protezą.


     Po tej dygresji dokończę opis konstrukcji obiektywu 1.9/80. Pewnego rodzaju ciekawostką, jest nieobecność systemu wewnętrznego ogniskowania. Skoro obiektyw waży ponad kilogram, to jego układ optyczny z łączącymi go elementami pewnie ponad połowę tego. I jak tu automatycznie ostrzyć taką masą?! A jednak, dało się. Z pewnością konstruktorom chodziło o zapewnienie absolutnie najwyższej jakości obrazu, na którą negatywny wpływ mogło mieć wprowadzenie ruchomego pojedynczego wewnętrznego członu. Pewnym ustępstwem jest fakt, że nie mamy tu do czynienia z klasycznym wspólnym ruchem całego szkła obiektywu, a jedynie znacznej przedniej jego części. Tylny człon optyczny jako jedyny pozostaje nieruchomy, a reszta jeździ sobie w tył i do przodu. Co bardzo dobrze czuć. Podczas ostrzenia wyraźnie zmienia się położenie środka ciężkości, a poza tym silniki AF (są dwa) potrafią naprawdę mocno szarpnąć obiektywem. Czuć to szczególnie w ostatnim momencie ogniskowania, gdy ostrość jest doprecyzowywana drobnymi ruchami w przód i w tył.

Na górze dwa sloty kart SD. Na dole
USB-C oraz gniazda słuchawek
i mikrofonu / wężyka spustowego.
     To ostatnie zdanie wyjawia też pewien sekret Hasselblada X1D II: korzystanie przez niego z „kontrastowego” autofokusa. Wiadomo, w żadnych założeniach ten aparat nie miał być przeznaczony do reportażu, więc sprawność i szybkość AF nie była priorytetem. I tak podchodziłem do sprawy przed testem. Co podczas fotografowania niewiele mi pomogło. Autofokus radośnie jeździł sobie tam i nazad, choć w żadnym wypadku nie powoli. Co okazywało się wadą, gdyż regularnie przesmarowywał prawidłowe ustawienie ostrości, nie zauważając go. Najpewniejszą metodą sprawnego trafienia, było ręczne podprowadzenie ostrości w pobliże żądanego położenia (full-time manual działa świetnie), i dopiero wtedy aktywowanie AF. Dbając o BARDZO precyzyjne wcelowanie polem ostrości we właściwe miejsce. Podczas testu szybciutko przekonałem się, że wybór najmniejszego z dostępnych trzech rozmiaru pola jest wręcz koniecznością. A przydałoby się jeszcze mniejsze. I to niekoniecznie gdy korzystamy z f/1.9. Przy zdjęciach z bliska, także przy lekkim przymknięciu przysłony, w średnim formacie głębia ostrości wcale nagle nie staje się duża.

     Ten autofokus był chyba najbardziej stresującym aspektem fotografowania Hasselem. Nieco uwagi wymagał też uśredniający centralnie ważony pomiar światła, wymagający czasem lekkiej korekty. Ale – jak to pomiar tego typu – działał on obliczalnie i stabilnie. A praca w jego towarzystwie przypomniała mi dawne czasy, gdy owa metoda mierzenia światła była powszechna. Choć po teście i tak okazało się, że te korekcje ekspozycji wcale nie były tak bardzo konieczne. Obrazek z X1D świetnie wyciąga się z cieni oraz całkiem przyzwoicie z wypalonych świateł. To pierwsze jednak łatwiej, pewniej i w większym zakresie, dlatego zdjęcia robione tym Hasselem lepiej naświetlać tak jak slajdy, a nie zgodnie z „cyfrową” zasadą ETTR. Czyli dbać o szczegóły w światłach, a cienie jak wyjdą, tak wyjdą.

Głębokie cienie i pełne słońce. Firmowy program Phocus niby skuteczniej wyciągał
szczegóły ze świateł, ale wyglądały one po tym jakoś sztucznie i plastikowo.
Dlatego wolałem wykonywać takie operacje z użyciem ACR, tak jak w tym wypadku.

     Konieczność takiego kompromisowego działania w większości sytuacji jest tylko teorią. Obiecywane 14 działek zakresu dynamicznego to nie tylko obiecanka. Stąd aż przyjemnie patrzeć na swobodnie mieszczące się w granicach 0-255 garby histogramów ekspozycji, nawet w trudnych oświetleniowo sytuacjach.
     Wysokie czułości też nie są problemem. Po średnim formacie, przeznaczonym do studia i krajobrazu, mało kto spodziewa się, że coś powyżej ISO 800 będzie dawało się używać. Jednak właśnie średniemu formatowi jest tu łatwiej, co można zobaczyć choćby w wynikach testów DxO Mark. Na topie w konkurencji wysokich czułości są tam dwa „średniaki”: Pentax 645Z oraz właśnie X1D. Który zresztą wypada najlepiej w konkurencji dynamiki.

     Sprawdzając już samodzielnie, jak to jest z szumami i szczegółowością zdjęć, pobawiłem się zarówno JPEGami wyprodukowanymi przez X1D II, jak i RAWami (.3FR) wywoływanymi w firmowym Phocusie oraz Adobe Camera Raw. Zacznę od tego, że zdecydowanie najciekawiej wypadł w tym porównaniu produkt Adobe. Przede wszystkim dlatego, że usuwał szumy luminancji i chrominancji najsłabiej niszcząc szczegóły, do tego przy skuteczniej bronił nasycenia kolorów.
     Ale to na marginesie. Ważniejsze jak pracowała matryca Hasselblada. Świetnie pracowała. Aż do ISO 800 włącznie spadek szczegółowości obrazu jest bardzo powolny. Choć jeśli żądamy maksimum, warto trzymać się natywnej ISO 100, bo spadek przy przejściu na ISO 200 – choć leciutki – to jednak jest zauważalny. Zaczynając od ISO1600 trzeba już mocniej manewrować narzędziami odszumiania i wyostrzania, by zachować równowagę w szumach / szczegółach. Aż do poziomu ISO 6400 włącznie daje to przyzwoite rezultaty, choć i ISO 12800 nie bardzo ma się czego wstydzić. Gwałtowna zapaść następuje dopiero przy maksymalnej dostępnej czułości, czyli ISO 25600 i tej zdecydowanie należy unikać. Także ze względu na skokowy spadek dynamiki. A jeśli już musimy (czego nie podejrzewam u użytkowników X1D), skorzystajmy z JPEGów prosto z puszki, bo one wyglądają lepiej niż ręcznie dopieszczane RAWy. Taka ciekawostka.
     W sumie, to ISO 3200 spokojnie można uznać za maksymalną użyteczną czułość, choć jeśli dobrze pokombinować suwaczkami, to i ISO 6400 się nada. To oczywiście przy pełnych 50 Mpx. ISO 12800 sprawdzi się przy gdy rozdzielczość obetniemy o połowę, a może nawet słabiej. W sumie, jest świetnie! Można tylko pytać po co to komu w TAKIM aparacie. Mi przychodzą do głowy nocne krajobrazy, ale z pewnością znalazłyby się i inne zastosowania wysokich czułości Hasselblada X1D II.

Kadr do testu szczegółowości obrazu i szumów dla poszczególnych czułości. Wycinki
pochodzą z RAWa wywołanego w ACR oraz odszumionego i wyostrzonego do smaku.

Kliknij zdjęcie by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.

     Tyle aparat, a co potrafi obiektyw? Nie dość że najjaśniejszy, to przez niektórych fotografujących Hasselbladem X1D uznawany za najlepsze szkło systemowe. I on rzeczywiście jest świetny. Na tyle, że trudno o nim dużo napisać. Bo w testach przecież opisuje się głównie wady optyki. A tu nic. No, prawie nic. Dystorsja beczkowata ledwie symboliczna. Na tyle, że pamiętać o niej powinni tylko ci, którzy chcą używać tego szkła do reprodukcji. Nota bene, małoobrazkowe 63 mm to dobra ogniskowa do takich zdjęć. Aberracje chromatyczne? Poprzecznej brak, osiowa zaledwie symboliczna.

Kadr do testu podłużnej aberracji chromatycznej dla otwartej przysłony. Wycinek poniżej.

Kliknij zdjęcie by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.

     Winietowanie? O, jemu można poświęcić więcej miejsca w tekście. Niewątpliwie przy otwartej przysłonie jest ono silne. Jednak jego rzeczywista intensywność, czyli ściemnienie które widać na realnych zdjęciach wypada różnie. Nie, w żadnym razie i w żadnej sytuacji nie nazwałbym winietowania rażącym. To dlatego, że choć silne, jest ono bardzo, ale to bardzo łagodne. Nie kojarzę żadnego innego, tak silnie winietującego, obiektywu w którym ściemnienie narasta od środka kadru w stronę rogów równie płynnie. XCD 80/1.9 to obiektyw, który swoim zachowaniem potrafi pogodzić zwolenników winiety z tymi, którzy jej nie cierpią. Bo ona i jest, i jej nie ma. Znaczy, można ją zauważać i doceniać, a jednocześnie nie zauważać, bo nie przeszkadza. Zresztą co ja będę opowiadał – obejrzyjcie sobie zdjęcia. [EDIT 4.4.2020: przepraszam, podczas redagowania tekstu jakimś cudem zniknął jego fragmencik dotyczący usuwania winietowania; niniejszym doklejam go.] Te bezpośrednio poniżej pokazują efekty przy otwartej przysłonie, a dalej, w galerii zobaczycie jak to wygląda gdy jest ona przymykana. To działanie dość skutecznie zapobiega ściemnianiu naroży klatki. Jeśli żądamy całkowitego jego zniknięcia, pracujmy otworem f/4 bądź mniejszym. Jeśli zaakceptujemy troszeczkę ciemniejsze brzegi zdjęcia, wystarczy f/2.8. To oczywiście efekty korekcji winietowania samą przysłoną. Przy wywoływaniu RAWów możemy posłużyć się korekcją cyfrową wykorzystującą profil obiektywu.

Przysłona f/1.9. Po lewej JPEG z aparatu, po prawej winietowanie usunięte
automatycznie w Phocusie. Ale różnica! Żeby nie było, że oszukuję korekcją
ekspozycji: środek obu wersji ma identyczną jasność. 

Znowu pełna dziura. RAW z Phocusa, ale tylko z uratowanymi światłami,
bez korygowania winietowania.

Jak wyżej, ale dodatkowo z korekcją winietowania. Różnica widoczna,
ale nie tak silna jak na przykładzie wyżej.

Otwarta przysłona, bez korekcji. Jakie winietowanie?! 

     Rozdzielczość – jest pięknie! Środek klatki błyszczy już przy otwartej przysłonie, ale lekkie przymknięcie nadal ciut poprawia szczegółowość. Tak do f/5.6 włącznie. No, w praktyce do f/8. Ale już przy f/11 pojawiają się pierwsze ślady dyfrakcji. Czasem są one wyraźne (jak na widocznych poniżej wycinkach), czasem słabo zauważalne, ale zawsze są. Brzegi prezentują się troszeczkę gorzej. Świetnie jest dopiero przy f/2.8, bo pełna dziura i f/2 wyglądają ciut miękko. W tej miękkości więcej jest jednak słabszego kontrastu niż braku „czystej” rozdzielczości. Przy tym od f/2.8 aż do f/5.6 następuje – tak jak i dla centrum kadru – leciutki wzrost szczegółowości. W sumie, jeśli żądamy maksimum jakości obrazu, pracujmy przysłoną f/4-5.6. Ale jeśli wystarczy nam wykorzystywanie tylko 97% możliwości obiektywu, możemy korzystać z f/2.8. Naprawdę świetny wynik!

Kadr do testu szczegółowości zdjęć. Wycinki poniżej

Środek klatki. Kliknij zdjęcie by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.

Brzeg klatki. Kliknij zdjęcie by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.

     Nieostrości? Miód, malina! Na tyle, że pod koniec testu starałem się znaleźć dziurę w całym i pokazać, że czasem nie jest tak pięknie. Racja, jeśli dobrze poszukać, to znajdzie się takie zestawienie rodzaju tła, odległości od niego oraz otworu przysłony, dla którego boke staje się ostrzejsze. Ale wierzcie mi, w przypadku XCD 80/1.9 to naprawdę bardzo rzadkie sytuacje i motywy. Poniżej "najgorsze" zdjęcie w tej konkurencji. Więcej zobaczycie w galeryjce przed końcem artykułu. 

Wierzcie mi, brzydszego boke nie udało mi się uzyskać. Przysłona f/7.1.

     Dodam dla porządku, że obiektyw oczywiście nie posiada systemu stabilizacji obrazu. Niestabilizowana jest też matryca aparatu. Piszę o tym przy okazji kwestii szczegółowości zdjęć. Czy raczej potencjalnych trudności w jej zachowaniu wynikających z mikroporuszeń aparatu. Problemem jest bowiem wysoka rozdzielczość matrycy Hasselblada. Tak wysoka, że powoduje unieważnienie powszechnie stosowanej zasady odwrotności ogniskowej dla ustalania bezpiecznego czasu naświetlania. Pierwszym aparatem obciążonym tym felerem był Nikon D800 (36 Mpx), a potem już poszło: Sony 42 Mpx, Canon 50 Mpx, Hassel, Fuji... Tu mamy małoobrazkową ogniskową 63 mm, więc czasem 1/60 s powinniśmy bez obaw fotografować z ręki. Nic z tego! Wysoka rozdzielczość, a więc możliwość (konieczność) znaczniejszego niż dawniej powiększania zdjęcia dla obejrzenia go w 100%, powoduje zauważanie drobniejszych niż dawniej szczegółów. A co za tym idzie, drobniejszych rozmazań obrazu. Na moje oko, przy 50 megapikselach dwukrotne skrócenie czasu w stosunku do wspomnianej zasady to absolutna konieczność. A skracanie ×4 nazwałbym dobrą praktyką.

     Na koniec dorzucam jeszcze zestaw zdjęć wykonanych podczas testu. Większość z nich to JPEGi prosto z aparatu naświetlone przy ISO 100, z użyciem cały czas jednego obiektywu, czyli XCD 1.9/80. Ewentualne odstępstwa od tych zasad  oraz parametry ekspozycji deklaruję w podpisach.




Korekcja -1/3 EV.

Korekcja -1/3 EV.

Korekcja -1/3 EV. Wycinek poniżej.

Kliknij zdjęcie by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.

Przysłona f/2.8. Światła ściemnione w ACR.

Przysłona f/11. Lekko wyprostowane i skadrowane.

Przysłona f/2.5.

Przysłona f/5.

Przysłona f/1.9.

Przysłona f/2.5, korekcja ekspozycji -2/3 EV.

Przysłona f/1.9, korekcja -2/3 EV. JPEG lekko rozjaśniony i przycięty z prawej.

Przysłona f/5.6.

Przysłona f/1.9. Lekko wyprostowane. Zdjęcie zrobione w cieniu
między wieżowcami. Czułość ISO 100, a czas... 1/2000 s.
Nawet w takich warunkach oświetleniowych granica postawiona
na 1/2000 s może okazać się problemem.

Przysłona f/4, korekcja +2/3 EV. Przycięte do kwadratu z obu boków.

Przysłona f/1.9. Lekko rozjaśnione.

Przysłona f/5.6, korekcja +2/3 EV.

Przysłona f/4, korekcja -2/3 EV. 

Przysłona f/3.2, korekcja -1/3 EV.

Przysłona f/3.5, korekcja +2/3 EV, czułość ISO 1600.
 
Przysłona f/11. W tak trudnej sytuacji wynik zdjęciowy więcej
niż dobry. Bliki symboliczne (choć widoczne), a gorzej wyglądają
tylko smugi światła "od przysłony". Ich jednak by nie było, gdyby
obiektyw został słabiej przymknięty.

     Trochę dziwnie się czuję po tym teście. Zadowolony z efektów, zdziwiony w jakich miejscach napotkałem kłopoty. Z jednej strony Hasselblad X1D II korzystając z towarzystwa XCD 80/1.9 wypluwa świetne zdjęcia. Z drugiej, czasem jest wkurzający przy współpracy z nim. Niby taki nowoczesny, automatyczny i hop-siup!, a wymaga starań i uwagi jak lustrzanka sprzed 40 lat. Co (dla niektórych) ma swój urok, ale mi nie pasuje. Choć podejrzewam, że jeśli zacząłbym naprawdę traktować tego Hassela jak 40-letni średni format, pewno byśmy się zaprzyjaźnili. Po to by powolutku rzeźbić zdjęcia krajobrazowe, może coś w studio. Tak na spokojnie…


Podoba mi się:
+ jakość zdjęć!
+ wzornictwo
+ podstawy ergonomii

Nie podoba mi się:
- odblaski na ekranie
- kłopotliwe w wielu miejscach sterowanie
- autofokus wymagający wyjątkowej staranności przy korzystaniu

5 komentarzy:

  1. Jedyna korzysc z tego testu to chyba fakt, ze mogles sie pobawic droga zabawka dla snobow, bo totografowac mozna duzo taniej i duzo lepiej. No i moze ze warto sobie popatrzec i poczytac, jak niektore firmy robia snobow w balona :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przyznać muszę, że rzeczywiście fotografowanie takim sprzętem nadal sprawia mi radość, pomimo że przez 30 lat funkcjonowania w branży foto-dziennikarskiej bawiłem się już różnymi wspaniałymi zabawkami. Dobra, w przypadku tego Hassela więcej radości sprawia mi oglądanie zdjęć, niż samo fotografowanie. Że można focić lepiej, taniej i wygodniej? Jasne, w wielu aspektach da się. Choć jakości zdjęć z tak dużej matrycy nie przeskoczymy małym obrazkiem. I święta racja, że snobów się doi. Wciskając im Micro 4/3 zamiast kompaktów, APSC w miejsce Micro 4/3 i mały obrazek zamiast APSC. Nie dziwi więc, że są tacy, którzy gotowi są zapłacić krocie za używanie Hassela.

      Usuń
  2. Mimo wszelkich niedogodności - bardzo ciekawe doświadczenie. Fajnie, że jest to trochę inne fotografowanie niż małym formatem. Dobrze się czytało. Poprosimy teraz o testy średnioformatowców Fuji i Pentaxa, dla porównania. Zwłaszcza Pentaxa. Wiem, że to nie takie łatwe dostać aparat w cenie porządnego samochodu do testu, ale opisy i recenzje Szanownego Pana robią robotę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za uznanie.
      Średni format, nawet tak średnio średni jak 44x33 mm, to zupełnie odmienne doświadczenie niż mały obrazek. Pomimo miniaturyzacji i przyzwoitego ukomfortowienia tego Hasselblada. Fuji (którekolwiek), czy też Pentax, to jednak inny styl. Choć zdjęcia wychodzą równie ładne. Jakoś mnie nie ciągnie do Pentaxa 645Z, ale któreś Fuji... może...

      Usuń
  3. 2023 rok. X1D II to wspaniała maszyna, nadal. Ci co piszą, że dla snobów i że to robienie w balona, nie mają zielonego pojęcia, o czym piszą. To aparat dla FOTOGRAFÓW.

    OdpowiedzUsuń