Ten średnioformatowy Hasselblad zaciekawił mnie już cztery
lata temu, gdy pojawił w swojej pierwszej odsłonie. Zachwyciłem się LINK
jego wzornictwem i stopniem zminiaturyzowania, a pojechałem po cenie i uproszczonym,
w dużej mierze dotykowym sterowaniu. Oczywiście nie omieszkałem pochwalić firmę
za stworzenie pierwszego na świecie bezlustrowca Micro 44/33.
W zeszłym roku Hasselblad wypuścił drugą wersję aparatu.
Zewnętrznie różni się on od „jedynki” tylko kosmetycznie. Stosunkowo łatwo
zauważyć troszkę większy ekran. Natomiast już każdy z pewnością dostrzeże zmianę
koloru metalowych części obudowy ze srebrzystej na grafitową. Z tego powodu nowy
model prezentuje się poważniej, ale stracił na lekkości formy. Mi ta zmiana nie
pasuje.
Co oczywiście nie oznacza, że Hassel przestał mi się podobać
i musiałem się zmuszać by wziąć go do ręki. Nie, wręcz przeciwnie! Gdy tylko
sklep 6×7
wyraził chęć wypożyczenia mi aparatu do testu, przystałem na to z radością.
Wypożyczanie zaczęło się od zgrzytu, bo zażyczyłem sobie dołożenia
do aparatu obiektywu 45 mm, czyli odpowiednika małoobrazkowego 35 mm. W 6×7
mieli nietęgie miny odpowiadając, że nie mają na stanie – podstawowego, jak mi
się wydawało – szkła XCD 3.5/45. Jednak szybko wyszło na jaw, że to nie oni
wstydzili się braków na półce, a ja powinienem się wstydzić nieznajomości gustów
i potrzeb użytkowników Hasselbladów. „Paweł, oni potrzebują tego aparatu do
zdjęć krajobrazów i ludzi. X1D nie jest «aparatem pod trzydziestkępiątkę».
Jasne, gdy już pojawi się malutki, lekki i tani XCD 4/45P, to z pewnością
trochę ich kupią, by mieć coś takiego w zapasie.” Gdy to usłyszałem, pokornie
zapytałem co się sprzedaje. Okazało się, że najczęściej wybierane są obiektywy XCD
4/21 (małoobrazkowe 17 mm, czyli krajobraz) oraz XCD 1.9/80 (małoobrazkowe 63
mm, czyli ludzie). Cóż było robić, Paweł
ani pisnął… i wziął osiemdziesiątkę. Po pierwsze dlatego, że ostatnio testowałem
sporo szerokiego kąta, i uznałem że tym razem warto przypiąć do aparatu coś
dłuższego. Drugim mocnym argumentem był fakt, że jest to obecnie najjaśniejsze
średnioformatowe szkło AF na rynku. Grzech nie poużywać takiego!
Przed chwilą napisałem, że obiektyw 45 mm f/4 należy do
taniej optyki. Wypadałoby więc wyjaśnić co znaczy „tanie” u Hasselblada. I jak
się do tego mają ceny sprzętu, który dostałem do testowania. Więc tak, ta
ciemniejsza, ale podobno genialna optycznie, czterdziestkapiątka kosztować ma
(gdy się już realnie pojawi) 5300 zł. „Zwykła” wersja, czyli ta ze światłem
f/3.5 jest do kupienia za 12000 zł. Nie ma co się więc dziwić, że jeśli ktoś ma
teraz ochotę na tę ogniskową, czeka na nowy model, który jest mniejszy,
lżejszy, o wiele tańszy, a ciemniejszy jedynie o 0,4 działki.
A co u Hassela znaczy „drogo”? Proszę bardzo: za XCD 1.9/80
trzeba wyłożyć 21000 zł, za ultraszeroki XCD 4/21 – 16000 zł, a za testowany
aparat – 24000 zł. A, przepraszam, to ostatnie to już nie jest drogo. Suma niby
ogromna, jednak bardzo zbliżona do Fuji GFX 50S (czyli tego
lustrzankopodobnego), choć wyraźnie wyższa od 15000 zł, ile kosztuje
kompaktopodobny GFX 50R. Zwany z powodu kształtu i – przede wszystkim – ergonomii,
cegłą. Przepraszam, nie mogłem się powstrzymać.
W kwestii ceny Hassela mam pewną hipotezę spiskową. Pierwsza
wersja X1D kosztowała niemal 40000 zł, a nowa, ulepszona „tylko” 24000 zł. Myślę,
że to właśnie chęć znaczącego obniżenia ceny aparatu była powodem
wyprodukowania drugiej jego wersji. Hasselbladowi nie wypadało zjechać z ceną o
1/3, więc zrobił to pod płaszczykiem wypuszczenia nowości. Nie, ja wcale się
nie martwię! Szczególnie, że w tej nowości poprawiono sporo rzeczy, na które
narzekali użytkownicy „jedynki”. Zwiększono szybkość działania aparatu,
skrócono blackout po zdjęciu oraz lagi pojawiające się przy obsłudze,
wyświetlaniu zdjęć itp. Podwyższono do 3,7 mln punktów rozdzielczość wizjera, a
odświeżanie obrazu wzrosło do 60 klatek/s. Skrócono czas włączania się oraz
wybudzania się aparatu. Poprawiono kulturę pracy pokręteł oraz zmieniono
materiał pokrywający uchwyt. Te informacje wydobyłem z informacji prasowej
Hasselblada dotyczącej premiery X1D II oraz artykułu
napisanego przez Michała „Massę” Mąsiora opublikowanego przez Fotopolis. Michał
miał do czynienia z obydwoma wersjami, więc mógł je porównać. Zajrzyjcie do
tego tekstu.
Ja sam „jedynkę” ledwo raz czy dwa obmacałem, więc do
„dwójki” podchodzę na świeżo, przyjmując sprawy takie jakie są, bez żadnych
odniesień do historii. Czyli czy wszystko działa OK. A działa? Różnie, czasami
bardzo daleko od OK, przykładem zdecydowanie zbyt długi blackout. 5-sekundowe
włączanie się aparatu? Mi to nie przeszkadza, to nie puszka reporterska. Ważne,
że wybudzanie się aparatu jest błyskawiczne. Cieszy też cudowne jego układanie
się w ręku. Kształt, głębokość i faktura uchwytu to raz. Dwa, wsparcie głębokim
i obłym progiem dla kciuka na tylnej ściance. W efekcie nawet ważący ponad 1800
g zestaw z obiektywem 80 mm f/1.9 wcale nie wydaje się zbyt ciężki lub źle
wyważony. Zauważcie, 1800 g! A to przecież kompaktowy średni format z niemal
standardową i (pozornie) niezbyt jasną stałką. W jednym wypadku poczułem ten
ciężar – po trzygodzinnym spacerze-plenerze, podczas którego aparat więcej był
noszony niż używany. Dostałem go w komplecie ze sznurowym paskiem (paskowym
sznurkiem?), i ten sznurek nieźle wpijał mi się w ramię. Ale w sumie bardzo mi
się spodobał, choć do używania ze zdecydowanie lżejszymi zestawami. Ten,
którego używałem i który widzicie na zdjęciu w nagłówku, jest produktem Sailor
Strap (tak, to polska firma J), ale podobne da się kupić i gdzie indziej. Albo
zrobić samodzielnie. Te uzupełnienia dorzucam mając na uwadze cenę oryginału.
Wracam do wyliczania plusów ergonomii Hasselblada. Trzecim
jest bardzo dobra lokalizacja przycisków i pokręteł. Tych niestety jest zbyt
mało, ale o tym dalej. Świetnym pomysłem jest chowane w obudowie pokrętło
automatyk. Doceniam też pomysł na komorę akumulatora bez żadnej klapki. Po
prostu aku wsuwa się w uszczelnione gniazdo w dolnej pokrywie. Przy okazji,
akumulator gromadzi niemal 25 Wh energii, co wystarcza na wykonanie kilkuset
zdjęć. Raczej większych kilkuset, niż mniejszych – tak w każdym razie ja to
widzę. Oficjalnie nic w tej sprawie nie wiadomo, gdyż Hasselblad nie deklaruje
wyników testów wydajności akumulatora wykonanych zgodnie ze standardami CIPA. A
już całkiem nieoficjalnie dowiedziałem się, że projektując drugą wersję X1D coś
tam poprawiono w kwestii zużycia energii, i stąd przyzwoite wyniki w tym
względzie.
Podoba mi się obraz oglądany w wizjerze (rozdzielczość,
oddanie rzeczywistości), podobnie jak na ekranie, choć tu pojawia się problem:
silne odblaski, mocno utrudniające kadrowanie. Przeszkadzały mi one szczególnie
gdy aparatu nie trzymałem bezpośrednio przed oczami, a próbowałem fotografować
z żabiej perspektywy. Za to bardzo spodobał mi się sposób wizualizacji
dwuosiowej poziomnicy. Dzięki podzieleniu na dwa wskaźniki (pion i poziom) dała
się ona umieścić przy bokach kadru, więc zasłania go tylko w nieznacznym
stopniu.
Znacznie mniej podoba mi się sposób zorganizowania sterowania
aparatem. Takie jakieś niespójne jest, mało elastyczne, miejscami trudne do
ogarnięcia. Co prawda nie miałem problemu z początkowym ustawieniem aparatu
„pod siebie”, ale już zmiana jakiegokolwiek drobiazgu wymagała długotrwałego
szukania. Instrukcja obsługi niby pomagała, ale też utrudniała zadanie.
Pokazuje ona bowiem mnóstwo myków, zasadniczo ułatwiających dojście do celu,
ale – jak dla mnie – wszystko gmatwających. A to klawisz dłużej przytrzymać, a
to dwa razy tapnąć ekran, a to przesunąć cały ekran w górę, w dół albo i w
lewo. Dochodzą „fizyczne” przyciski z boku ekranu, które pełnią różne role w
różnych momentach. Strasznie to pokomplikowane…
W sumie to do końca nie udało mi się opanować przełączanie ekranów według tego schematu. |
Natomiast najpewniej się czułem korzystając z Control Screen, czyli – takiego trochę
canonowskiego w stylu – ekranu wyświetlającego aktualne ustawienia, a
jednocześnie dającego dotykowy dostęp do nich. Przy okazji dodam, że dla
równowagi stopka flesza trzyma nikonowskie standardy komunikacji. Wracając do
obsługi, możliwości dopasowania aparatu do własnych potrzeb są spore. Możemy
samodzielnie skomponować 9-pozycyjne, szybkodostępne menu podręczne, a pod trzy
z pięciu klasycznych przycisków na obudowie przyporządkować jedną z niemal 30
funkcji. Ale to wszystko jakoś mi nie leżało. Raz po raz okazywało się, że
czegoś mi na wierzchu brakuje i muszę sięgać do menu. Z tym, że ja nie
fotografowałem Hasselbladem, a testowałem go, co raz to żądając czego innego.
Jeśli natomiast przygotowujemy się do konkretnego zadania, szczególnie takiego
zapewniającego stałe warunki fotografowania, problemów z pewnością będzie
mniej.
Sprawa druga: o jakich funkcjach mowa, czyli co umie ten
aparat? Pierwsze wrażenie: jakiż on prościutki! I dobrze, tak powinno być. To
ma być sprzęt do pracy, a nie pełen bajerów gadżet. Niemniej trafiłem na pełną
automatykę, choć oczywiście programów tematycznych próżno szukać. Mamy tryby
PASM oraz oryginalny MQ, czyli tryb ręczny zapewniający błyskawiczne
wykonanie zdjęcia. Po jego aktywacji znika obraz z wizjera / ekranu, wyłączany
jest AF, a przysłona przymyka się do ustawionej wcześniej wartości.
Ja tu jestem.... Mnie tu nie ma |
Na kole automatyk
znajdziemy też trzy schowki dla wybranych kompletów ustawień oraz oznaczenie
trybu filmowania. Z nim jest jednak pewien problem – filmowanie nie działa. Ale
ma się pojawić z którąś kolejną wersją firmware’u. Na razie reprezentowane jest
przez gniazda słuchawek i mikrofonu, choć wyjścia HDMI brak. No, tu poprawka
oprogramowania już nie pomoże. Choć pewnie sygnał wideo da się wypuścić przez
USB-C.
Jeszcze bardziej
klasycznie wygląda zestaw metod pomiaru światła. Matrycowego brak, jest
uśredniający centralnie ważony, selektywny (pomiar z 25% kadru w jego środku)
oraz punktowy (2,5%) obowiązkowo związany z położeniem pola ostrości. Tradycja
pełną gębą! Zdjęcia seryjne 2,7 klatki/s budzą uśmiech politowania, ale już
samowyzwalacz z opóźnieniem dobieranym w zakresie 2-60 s co jedną sekundę,
zdecydowanie nie. Podobnie jak intervaltimer i autobraketing (maks. 9 klatek).
Filmowanie? Z pewnością, lecz nie dziś. |
Autofokus jest
„podwójnie pojedynczy”. Czyli zawsze korzysta z pojedynczego sensora, a nie z
ich grupy oraz brak mu trybu ustawiania ciągłego. Sensor AF ma regulowaną (w niewielkim
zakresie) powierzchnię, jego położenie zmieniamy dotykowo na ekranie.
Oczywiście również gdy korzystamy z wizjera, a w tym wypadku możemy określić, w
którym obszarze ekranu działamy. To oczywiście w celu uniknięcia przestawiania
autofokusa nosem. Przy ręcznym ustawianiu ostrości możemy wspomóc się bardzo
precyzyjnym i pomocnym Focus Peakingiem.
Control Screen - to lubię! Informacja połączona z szybkim dostępem do funkcji. |
Teraz cyfrowa część
Hassela. Matryca 50 Mpx 44×33 mm, czyli ta sama co w pierwszym wcieleniu
aparatu i ta sama co w dwóch mniejszych cyfrówkach Fuji. Różnicą w stosunku do
1. wersji jest dostępność JPEGów o pełnej rozdzielczości. Jeśli mamy taki
kaprys, możemy nawet nie zapisywać RAWów. Jest jedno ale: brak jakichkolwiek
funkcji korekcji JPEGów. Nie znajdziemy regulacji nasycenia barw, wyostrzania lub
odszumiania. Ani HDRów, czy trybu redukcji kontrastu. Nic. Jak matryca ulepi,
tak aparat wypluwa. Przy tym nie koryguje wad optyki – to możliwe jest
wyłącznie w programie do obróbki zdjęć. Dobre choć to, że pozostawiono dobór
balansu bieli. Bogactwo napotkałem w mało spodziewanym miejscu: ustawieniach kadrowania.
Jest ich aż jedenaście! Podstawowe to „645”, czyli pracuje cała matryca. Nazwa
pochodzi od formatu najmniejszej „analogowej” średnioformatowej klatki, również
mającej proporcję boków 4:3. W zapasie mamy między innymi 6×7, 4×5 (to z
wielkiego formatu), A4 (wiadomo) oraz klasyczne hasselbladowe 6×6 i 65×24 (tak,
zgadliście – to XPan). RAWy (.3FR) ważą po ok. 100 MB, JPEGi po 10-40 MB, i są
zapisywane na kartach SD. Sloty są dwa, oba trzymają standard szybkości UHS-II.
To jest konieczność, oczywiście w powiązaniu z korzystaniem z takich kart. Przy
kartach UHS-I, nawet takich całkiem szybkich, po dwóch wykonanych zaraz po
sobie ujęciach, aparat może kazać nam wstrzymać się z fotografowaniem aż
przerobi to co już naświetlił. Możliwy jest zapis równoległy na obie karty, ale
nie da się zapisywać RAWów na jedną, a JPEGów na drugą.
Z cech cyfrowych nie
można pominąć łączności WiFi i wbudowanego GPSu. Przez gniazdo USB-C można
ładować akumulator oraz zasilać aparat podczas pracy.
Zanim przejdę do
opisu jak to wszystko działa, przedstawię drugiego uczestnika testu, czyli
obiektyw. Hasselblad XCD 1.9/80, czyli – jak deklarują w katalogu – odpowiednik
małoobrazkowego 63 mm f/1.5. To już bardziej krótka portretówka niż
wydłużony standard. Maksymalny otwór względny f/1.5 to oczywiście tylko
efektowne przeliczenie mające uzmysłowić poziom głębi ostrości przy otwartej
przysłonie. To spory i ciężki obiektyw: waży ponad kilogram, mierzy ponad 11 cm
długości i 8 cm średnicy. Pasują mu filtry 77 mm. Wewnątrz ma 14 soczewek, w
tym nie wiadomo ile „szlachetnych”. Hassel jakoś tym się nie chwali, deklaruje
tylko pokrętnie, że dzięki odpowiedniemu projektowi oraz precyzji wykonania
uniknięto nieładnych rozmyć w nieostrościach, charakterystycznych dla
obiektywów z soczewkami asferycznymi. Są, czy nie ma, grunt żeby zdjęcia
wyglądały przyzwoicie. Przysłona przymyka się aż do f/32, co może dziwić w
małym obrazku, ale w średnim już wcale.
W danych technicznych obiektywu deklarowane jest nawet położenie punktu nodalnego, ale o obecności w konstrukcji "szlachetnego" szkła, ani słowa. Źródło: Hasselblad. |
Wyróżnikiem wszystkich obiektywów XCD jest
wbudowana migawka centralna. Ta ma plusy i minusy. Niewątpliwym plusem są
wstrząsy podczas pracy znacznie mniejsze oraz korzystniej skierowane, niż te
wynikające z działania migawki szczelinowej. Której, uzupełnię dla porządku,
Hasselbladowi brak. Plus drugi, to możliwość synchronizowania pojedynczego
błysku w calutkim zakresie czasów, a nie tylko przy dłuższych od „X” znanego z
migawek szczelinowych, czyli nie krótszego niż 1/200-1/300 s. Najkrótszy czas
naświetlania, który może zrealizować migawka centralna obiektywu XCD 80/1.9
(tak jak i migawki wszystkich szkieł XCD), wynosi 1/2000 s. To naprawdę wspaniały
wynik i ogromne osiągnięcie konstruktorów. Pamiętam jak przed laty Rollei
chwalił się przełamaniem granicy 1/1000 s. Obecnie Hassel jest o działkę
lepszy. Ale czy to starcza? Nie bardzo. Póki jeszcze pracujemy obiektywem o
jasności f/3.5, problemów możemy nie zauważyć. Ale przy szkle f/1.9, w teście
którego starałem się wykonać sporo zdjęć pełną dziurą, owa 1/2000 s raz po raz
gryzła mnie w odwłok. Wcale nie było potrzebne silne oświetlenie, by czas
naświetlania opierał się o tę barierę lub bardzo się do niej zbliżał. Pomocą
jest oczywiście migawka elektroniczna, umiejąca odmierzyć nawet 1/10000 s.
Pomocą jak pomocą. Po pierwsze Hasselowi brakuje trybu automatycznego wyboru
aktywnej migawki, czyli przechodzenia na elektroniczną wyłącznie gdy potrzebny
jest czas krótszy od 1/2000 s. Co oznacza, że w sytuacjach gdy spodziewamy się
pracować na granicy, musimy od razu aktywować migawkę elektroniczną, by później
nie tracić sekund na przełączanie. „No to włączamy, co tu więcej deliberować?” –
teoretycznie, tak. Niestety migawka elektroniczna Hassela X1D polubiła się z rolling shutter. Polubiła i nie ma
przebacz – papużki nierozłączki po prostu. No dobra, może nie aż tak, bo jednak
to zjawisko nie zawsze widać. Przeważnie objawia się dopiero po powiększeniu zdjęcia
ze złośliwym motywem. Przyjrzyjcie się wycinkom zdjęć Pałacu Kultury
prezentujących rozdzielczość obrazu, które publikuję dalej. Przyznaję, to były
zdjęcia robione z ręki, ale do aż tak wyraźnego niezachowywania pionu nie
przyznaję się. W sumie, ta migawka elektroniczna zamiast użyteczną funkcją, staje
się jedynie wyjściem awaryjnym, czy raczej protezą.
Po tej dygresji dokończę
opis konstrukcji obiektywu 1.9/80. Pewnego rodzaju ciekawostką, jest
nieobecność systemu wewnętrznego ogniskowania. Skoro obiektyw waży ponad
kilogram, to jego układ optyczny z łączącymi go elementami pewnie ponad połowę
tego. I jak tu automatycznie ostrzyć taką masą?! A jednak, dało się. Z
pewnością konstruktorom chodziło o zapewnienie absolutnie najwyższej jakości
obrazu, na którą negatywny wpływ mogło mieć wprowadzenie ruchomego pojedynczego
wewnętrznego członu. Pewnym ustępstwem jest fakt, że nie mamy tu do czynienia z
klasycznym wspólnym ruchem całego szkła obiektywu, a jedynie znacznej przedniej
jego części. Tylny człon optyczny jako jedyny pozostaje nieruchomy, a reszta
jeździ sobie w tył i do przodu. Co bardzo dobrze czuć. Podczas ostrzenia wyraźnie
zmienia się położenie środka ciężkości, a poza tym silniki AF (są dwa) potrafią
naprawdę mocno szarpnąć obiektywem. Czuć to szczególnie w ostatnim momencie
ogniskowania, gdy ostrość jest doprecyzowywana drobnymi ruchami w przód i w
tył.
Na górze dwa sloty kart SD. Na dole USB-C oraz gniazda słuchawek i mikrofonu / wężyka spustowego. |
To ostatnie zdanie
wyjawia też pewien sekret Hasselblada X1D II: korzystanie przez niego z
„kontrastowego” autofokusa. Wiadomo, w żadnych założeniach ten aparat nie miał
być przeznaczony do reportażu, więc sprawność i szybkość AF nie była
priorytetem. I tak podchodziłem do sprawy przed testem. Co podczas
fotografowania niewiele mi pomogło. Autofokus radośnie jeździł sobie tam i
nazad, choć w żadnym wypadku nie powoli. Co okazywało się wadą, gdyż regularnie
przesmarowywał prawidłowe ustawienie ostrości, nie zauważając go. Najpewniejszą
metodą sprawnego trafienia, było ręczne podprowadzenie ostrości w pobliże
żądanego położenia (full-time manual działa świetnie), i dopiero wtedy
aktywowanie AF. Dbając o BARDZO precyzyjne wcelowanie polem ostrości we
właściwe miejsce. Podczas testu szybciutko przekonałem się, że wybór
najmniejszego z dostępnych trzech rozmiaru pola jest wręcz koniecznością. A
przydałoby się jeszcze mniejsze. I to niekoniecznie gdy korzystamy z f/1.9.
Przy zdjęciach z bliska, także przy lekkim przymknięciu przysłony, w średnim
formacie głębia ostrości wcale nagle nie staje się duża.
Ten autofokus był chyba najbardziej stresującym aspektem
fotografowania Hasselem. Nieco uwagi wymagał też uśredniający centralnie ważony
pomiar światła, wymagający czasem lekkiej korekty. Ale – jak to pomiar tego
typu – działał on obliczalnie i stabilnie. A praca w jego towarzystwie
przypomniała mi dawne czasy, gdy owa metoda mierzenia światła była powszechna.
Choć po teście i tak okazało się, że te korekcje ekspozycji wcale nie były tak
bardzo konieczne. Obrazek z X1D świetnie wyciąga się z cieni oraz całkiem
przyzwoicie z wypalonych świateł. To pierwsze jednak łatwiej, pewniej i w
większym zakresie, dlatego zdjęcia robione tym Hasselem lepiej naświetlać tak
jak slajdy, a nie zgodnie z „cyfrową” zasadą ETTR. Czyli dbać o szczegóły w
światłach, a cienie jak wyjdą, tak wyjdą.
Konieczność takiego kompromisowego działania w większości
sytuacji jest tylko teorią. Obiecywane 14 działek zakresu dynamicznego to nie tylko
obiecanka. Stąd aż przyjemnie patrzeć na swobodnie mieszczące się w granicach
0-255 garby histogramów ekspozycji, nawet w trudnych oświetleniowo sytuacjach.
Wysokie czułości też nie są problemem. Po średnim formacie,
przeznaczonym do studia i krajobrazu, mało kto spodziewa się, że coś powyżej
ISO 800 będzie dawało się używać. Jednak właśnie średniemu formatowi jest tu
łatwiej, co można zobaczyć choćby w wynikach testów DxO Mark. Na topie w
konkurencji wysokich czułości są tam dwa „średniaki”: Pentax 645Z oraz właśnie
X1D. Który zresztą wypada najlepiej w konkurencji dynamiki.
Sprawdzając już samodzielnie, jak to jest z szumami i
szczegółowością zdjęć, pobawiłem się zarówno JPEGami wyprodukowanymi przez X1D
II, jak i RAWami (.3FR) wywoływanymi w firmowym Phocusie oraz Adobe Camera Raw.
Zacznę od tego, że zdecydowanie najciekawiej wypadł w tym porównaniu produkt Adobe.
Przede wszystkim dlatego, że usuwał szumy luminancji i chrominancji najsłabiej
niszcząc szczegóły, do tego przy skuteczniej bronił nasycenia kolorów.
Ale to na marginesie. Ważniejsze jak pracowała matryca
Hasselblada. Świetnie pracowała. Aż do ISO 800 włącznie spadek szczegółowości
obrazu jest bardzo powolny. Choć jeśli żądamy maksimum, warto trzymać się
natywnej ISO 100, bo spadek przy przejściu na ISO 200 – choć leciutki – to
jednak jest zauważalny. Zaczynając od ISO1600 trzeba już mocniej manewrować
narzędziami odszumiania i wyostrzania, by zachować równowagę w szumach /
szczegółach. Aż do poziomu ISO 6400 włącznie daje to przyzwoite rezultaty, choć
i ISO 12800 nie bardzo ma się czego wstydzić. Gwałtowna zapaść następuje
dopiero przy maksymalnej dostępnej czułości, czyli ISO 25600 i tej zdecydowanie
należy unikać. Także ze względu na skokowy spadek dynamiki. A jeśli już musimy
(czego nie podejrzewam u użytkowników X1D), skorzystajmy z JPEGów prosto z
puszki, bo one wyglądają lepiej niż ręcznie dopieszczane RAWy. Taka
ciekawostka.
W sumie, to ISO 3200 spokojnie można uznać za maksymalną
użyteczną czułość, choć jeśli dobrze pokombinować suwaczkami, to i ISO 6400 się
nada. To oczywiście przy pełnych 50 Mpx. ISO 12800 sprawdzi się przy gdy rozdzielczość
obetniemy o połowę, a może nawet słabiej. W sumie, jest świetnie! Można tylko
pytać po co to komu w TAKIM aparacie. Mi przychodzą do głowy nocne krajobrazy,
ale z pewnością znalazłyby się i inne zastosowania wysokich czułości
Hasselblada X1D II.
Kadr do testu szczegółowości obrazu i szumów dla poszczególnych czułości. Wycinki pochodzą z RAWa wywołanego w ACR oraz odszumionego i wyostrzonego do smaku. |
Kliknij zdjęcie by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości. |
Tyle aparat, a co potrafi obiektyw? Nie dość że
najjaśniejszy, to przez niektórych fotografujących Hasselbladem X1D uznawany za
najlepsze szkło systemowe. I on rzeczywiście jest świetny. Na tyle, że trudno o
nim dużo napisać. Bo w testach przecież opisuje się głównie wady optyki. A tu
nic. No, prawie nic. Dystorsja beczkowata ledwie symboliczna. Na tyle, że
pamiętać o niej powinni tylko ci, którzy chcą używać tego szkła do reprodukcji.
Nota bene, małoobrazkowe 63 mm to dobra ogniskowa do takich zdjęć. Aberracje
chromatyczne? Poprzecznej brak, osiowa zaledwie symboliczna.
Kadr do testu podłużnej aberracji chromatycznej dla otwartej przysłony. Wycinek poniżej. |
Kliknij zdjęcie by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości. |
Winietowanie? O, jemu można poświęcić więcej miejsca w
tekście. Niewątpliwie przy otwartej przysłonie jest ono silne. Jednak jego
rzeczywista intensywność, czyli ściemnienie które widać na realnych zdjęciach wypada różnie. Nie, w żadnym razie i w żadnej
sytuacji nie nazwałbym winietowania rażącym. To dlatego, że choć silne, jest
ono bardzo, ale to bardzo łagodne. Nie kojarzę żadnego innego, tak silnie winietującego, obiektywu w
którym ściemnienie narasta od środka kadru w stronę rogów równie płynnie. XCD
80/1.9 to obiektyw, który swoim zachowaniem potrafi pogodzić zwolenników winiety z tymi, którzy jej nie cierpią. Bo
ona i jest, i jej nie ma. Znaczy, można ją zauważać i doceniać, a jednocześnie
nie zauważać, bo nie przeszkadza. Zresztą co ja będę opowiadał – obejrzyjcie
sobie zdjęcia. [EDIT 4.4.2020: przepraszam, podczas redagowania tekstu jakimś cudem zniknął jego fragmencik dotyczący usuwania winietowania; niniejszym doklejam go.] Te bezpośrednio poniżej pokazują efekty przy otwartej
przysłonie, a dalej, w galerii zobaczycie jak to wygląda gdy jest ona
przymykana. To działanie dość skutecznie zapobiega ściemnianiu naroży klatki.
Jeśli żądamy całkowitego jego zniknięcia, pracujmy otworem f/4 bądź mniejszym.
Jeśli zaakceptujemy troszeczkę ciemniejsze brzegi zdjęcia, wystarczy f/2.8. To
oczywiście efekty korekcji winietowania samą przysłoną. Przy wywoływaniu RAWów możemy
posłużyć się korekcją cyfrową wykorzystującą profil obiektywu.
Znowu pełna dziura. RAW z Phocusa, ale tylko z uratowanymi światłami, bez korygowania winietowania. |
Jak wyżej, ale dodatkowo z korekcją winietowania. Różnica widoczna, ale nie tak silna jak na przykładzie wyżej. |
Otwarta przysłona, bez korekcji. Jakie winietowanie?! |
Rozdzielczość – jest pięknie! Środek klatki błyszczy już
przy otwartej przysłonie, ale lekkie przymknięcie nadal ciut poprawia
szczegółowość. Tak do f/5.6 włącznie. No, w praktyce do f/8. Ale już przy f/11
pojawiają się pierwsze ślady dyfrakcji. Czasem są one wyraźne (jak na widocznych
poniżej wycinkach), czasem słabo zauważalne, ale zawsze są. Brzegi prezentują
się troszeczkę gorzej. Świetnie jest dopiero przy f/2.8, bo pełna dziura i f/2
wyglądają ciut miękko. W tej miękkości więcej jest jednak słabszego kontrastu
niż braku „czystej” rozdzielczości. Przy tym od f/2.8 aż do f/5.6 następuje –
tak jak i dla centrum kadru – leciutki wzrost szczegółowości. W sumie, jeśli
żądamy maksimum jakości obrazu, pracujmy przysłoną f/4-5.6. Ale jeśli wystarczy
nam wykorzystywanie tylko 97% możliwości obiektywu, możemy korzystać z f/2.8. Naprawdę
świetny wynik!
Kadr do testu szczegółowości zdjęć. Wycinki poniżej |
Środek klatki. Kliknij zdjęcie by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości. |
Brzeg klatki. Kliknij zdjęcie by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości. |
Nieostrości? Miód, malina! Na tyle, że pod koniec testu starałem się znaleźć dziurę w całym i pokazać, że czasem nie jest tak pięknie. Racja, jeśli dobrze poszukać, to znajdzie się takie zestawienie rodzaju tła, odległości od niego oraz otworu przysłony, dla którego boke staje się ostrzejsze. Ale wierzcie mi, w przypadku XCD 80/1.9 to naprawdę bardzo rzadkie sytuacje i motywy. Poniżej "najgorsze" zdjęcie w tej konkurencji. Więcej zobaczycie w galeryjce przed końcem artykułu.
Wierzcie mi, brzydszego boke nie udało mi się uzyskać. Przysłona f/7.1. |
Dodam dla porządku, że obiektyw oczywiście nie posiada
systemu stabilizacji obrazu. Niestabilizowana jest też matryca aparatu. Piszę o
tym przy okazji kwestii szczegółowości zdjęć. Czy raczej potencjalnych
trudności w jej zachowaniu wynikających z mikroporuszeń aparatu. Problemem jest
bowiem wysoka rozdzielczość matrycy Hasselblada. Tak wysoka, że powoduje
unieważnienie powszechnie stosowanej zasady odwrotności ogniskowej dla
ustalania bezpiecznego czasu naświetlania. Pierwszym aparatem obciążonym tym
felerem był Nikon D800 (36 Mpx), a potem już poszło: Sony 42 Mpx, Canon 50 Mpx,
Hassel, Fuji... Tu mamy małoobrazkową ogniskową 63 mm, więc czasem 1/60 s powinniśmy
bez obaw fotografować z ręki. Nic z tego! Wysoka rozdzielczość, a więc
możliwość (konieczność) znaczniejszego niż dawniej powiększania zdjęcia dla
obejrzenia go w 100%, powoduje
zauważanie drobniejszych niż dawniej szczegółów. A co za tym idzie,
drobniejszych rozmazań obrazu. Na moje oko, przy 50 megapikselach dwukrotne
skrócenie czasu w stosunku do wspomnianej zasady to absolutna konieczność. A
skracanie ×4 nazwałbym dobrą praktyką.
Na koniec dorzucam jeszcze zestaw zdjęć wykonanych
podczas testu. Większość z nich to JPEGi prosto z aparatu naświetlone przy ISO
100, z użyciem cały czas jednego obiektywu, czyli XCD 1.9/80. Ewentualne
odstępstwa od tych zasad oraz parametry
ekspozycji deklaruję w podpisach.
Korekcja -1/3 EV. |
Korekcja -1/3 EV. |
Korekcja -1/3 EV. Wycinek poniżej. |
Kliknij zdjęcie by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości. |
Przysłona f/2.8. Światła ściemnione w ACR. |
Przysłona f/11. Lekko wyprostowane i skadrowane. |
Przysłona f/2.5. |
Przysłona f/5. |
Przysłona f/1.9. |
Przysłona f/2.5, korekcja ekspozycji -2/3 EV. |
Przysłona f/1.9, korekcja -2/3 EV. JPEG lekko rozjaśniony i przycięty z prawej. |
Przysłona f/5.6. |
Przysłona f/4, korekcja +2/3 EV. Przycięte do kwadratu z obu boków. |
Przysłona f/1.9. Lekko rozjaśnione. |
Przysłona f/5.6, korekcja +2/3 EV. |
Przysłona f/4, korekcja -2/3 EV. |
Przysłona f/3.2, korekcja -1/3 EV. |
Przysłona f/3.5, korekcja +2/3 EV, czułość ISO 1600. |
Trochę dziwnie się czuję po tym teście. Zadowolony z efektów, zdziwiony w jakich miejscach napotkałem kłopoty. Z jednej strony
Hasselblad X1D II korzystając z towarzystwa XCD 80/1.9 wypluwa świetne zdjęcia.
Z drugiej, czasem jest wkurzający przy współpracy z nim. Niby taki nowoczesny,
automatyczny i hop-siup!, a wymaga starań i uwagi jak lustrzanka sprzed 40 lat.
Co (dla niektórych) ma swój urok, ale mi nie pasuje. Choć podejrzewam, że jeśli
zacząłbym naprawdę traktować tego Hassela jak 40-letni średni format, pewno
byśmy się zaprzyjaźnili. Po to by powolutku rzeźbić zdjęcia krajobrazowe, może
coś w studio. Tak na spokojnie…
Podoba mi się:
+ jakość zdjęć!
+ wzornictwo
+ podstawy ergonomii
Nie podoba mi się:
- odblaski na ekranie
- kłopotliwe w wielu miejscach sterowanie
- autofokus wymagający wyjątkowej staranności przy
korzystaniu
Jedyna korzysc z tego testu to chyba fakt, ze mogles sie pobawic droga zabawka dla snobow, bo totografowac mozna duzo taniej i duzo lepiej. No i moze ze warto sobie popatrzec i poczytac, jak niektore firmy robia snobow w balona :-)
OdpowiedzUsuńPrzyznać muszę, że rzeczywiście fotografowanie takim sprzętem nadal sprawia mi radość, pomimo że przez 30 lat funkcjonowania w branży foto-dziennikarskiej bawiłem się już różnymi wspaniałymi zabawkami. Dobra, w przypadku tego Hassela więcej radości sprawia mi oglądanie zdjęć, niż samo fotografowanie. Że można focić lepiej, taniej i wygodniej? Jasne, w wielu aspektach da się. Choć jakości zdjęć z tak dużej matrycy nie przeskoczymy małym obrazkiem. I święta racja, że snobów się doi. Wciskając im Micro 4/3 zamiast kompaktów, APSC w miejsce Micro 4/3 i mały obrazek zamiast APSC. Nie dziwi więc, że są tacy, którzy gotowi są zapłacić krocie za używanie Hassela.
UsuńMimo wszelkich niedogodności - bardzo ciekawe doświadczenie. Fajnie, że jest to trochę inne fotografowanie niż małym formatem. Dobrze się czytało. Poprosimy teraz o testy średnioformatowców Fuji i Pentaxa, dla porównania. Zwłaszcza Pentaxa. Wiem, że to nie takie łatwe dostać aparat w cenie porządnego samochodu do testu, ale opisy i recenzje Szanownego Pana robią robotę.
OdpowiedzUsuńDziękuję za uznanie.
UsuńŚredni format, nawet tak średnio średni jak 44x33 mm, to zupełnie odmienne doświadczenie niż mały obrazek. Pomimo miniaturyzacji i przyzwoitego ukomfortowienia tego Hasselblada. Fuji (którekolwiek), czy też Pentax, to jednak inny styl. Choć zdjęcia wychodzą równie ładne. Jakoś mnie nie ciągnie do Pentaxa 645Z, ale któreś Fuji... może...
2023 rok. X1D II to wspaniała maszyna, nadal. Ci co piszą, że dla snobów i że to robienie w balona, nie mają zielonego pojęcia, o czym piszą. To aparat dla FOTOGRAFÓW.
OdpowiedzUsuń