poniedziałek, 25 stycznia 2021

TEST… nie, tylko teścik: Sony A7C. Nie każdy znajdzie w nim coś dla siebie.

     Gdy wypożyczałem aparat do niedawnego testu Samyanga 14 mm f/2.8 FE, Sony proponowało mi model postawiony wysoko w hierarchii, ale ja uparłem się właśnie na A7C. Wybrałem „gorsze” oczywiście po to, by sprawdzić jak naprawdę rzeczy się mają z tym chyba najbardziej kontrowersyjnym ostatnimi czasy bezlustrowcem Sony. Marudzenia nad nim ciągną się od samej premiery jesienią zeszłego roku: że nieergonomiczny, że drogi, że wizjer do luftu…

     Sam też wypowiedziałem się wówczas w temacie, jednak mój artykuł bazował wyłącznie na oficjalnych danych oraz wstępnych ocenach osób, które już miały do czynienia z A7C. Zauważyłem wtedy świeże powiewy w konstrukcji, wyraziłem wątpliwości co do kilku rozwiązań, lecz całościowo oceniłem aparat pozytywnie. Teraz miałem okazję używać go ze trzy tygodnie, więc dowiedziałem się o nim znacznie więcej.

     Więcej dobrego, czy więcej złego? Nie umiem tego jednoznacznie ocenić. Pewne potencjalne wady pogłębiły się, inne okazały się nieistotne. Niektóre ewidentne pozytywy przestały błyszczeć, z kolei inne uwypukliły się. Dobra, wystarczy tego podsumowania, to przecież początek artykułu, a nie koniec. Czas na konkrety.

     Istotna sprawa: w moim tekście opublikowanym tuż po premierze opisałem Sony A7C na tyle dokładnie, że nie bardzo widzę sens powtarzania wszystkich zawartych tam informacji. Skupię się więc na ocenach, informacji będzie mniej, stąd zachęcam do przeczytania najpierw tamtego artykułu; jeszcze raz: LINK.

     Ciąg dalszy wynurzeń o tym co potraktuję po macoszemu. Mam na myśli kwestię jakości zdjęć, która wygląda identycznie (konkretnie: identycznie wspaniale) jak w Sony A7 III. Ta sama matryca, ten sam procesor, stąd trudno się temu dziwić. A, że A7 III testowałem już na blogu i o jakości obrazka miałem okazję się rozpisać, więc odsyłam do owego testu – obiecuję, że to już ostatnia taka „delegacja”. Zresztą do niego możecie zajrzeć na koniec, gdy już przeczytacie co teraz mam do napisania. Ale przy okazji skoryguję swoją negatywną opinię, którą wyraziłem w swoim artykule z jesieni, a dotyczącą zastosowanego w A7C procesora obrazu. Narzekałem, że zamiast z Bionz XR użytego w A7S III, skorzystano ze starszego Bionz X – tego samego co w A7 III. Teraz jednak myślę, że starsze może być w tym wypadku lepsze. Przecież A7S III to model typowo „filmowy”, przy tym wyposażony w matrycę o dwukrotnie mniejszej niż A7C rozdzielczości. Stąd jego procesor może być zaprojektowany bardziej pod kątem obróbki ciągłego strumienia klatek filmu, a nie pojedynczych, sporych plików zdjęciowych. A, że Bionz X świetnie sobie daje radę w A7 III (w A7C oczywiście też), więc nie ma co marudzić.

     Pomarudzę natomiast w innej kwestii, a konkretnie sprawności autofokusa. Nie, nie całościowo, a jedynie punktowo. Chodzi o stosunkowo częste potknięcia autofokusa pojedynczego, czyli AF-S. Na ile są to problemy wynikające z niedostatecznej współpracy systemów detekcji kontrastu i detekcji fazy, a na ile z nieczułości na poziome linie w kadrze? Trudno stwierdzić, ja obstawiam przewagę tej drugiej kwestii. Ciekawe, że konstruktorzy lustrzanek AF szczycili się coraz to większą liczbą krzyżowych pól autofokusa, a w bezlustrowcach rzecz zamiatana jest pod dywan. Co prawda Canon chwali się opatentowaniem systemu Quad-Pixel AF, ale nie wiadomo kiedy go wreszcie zaimplementuje. A może Sony, choć w tej sprawie nie puszcza pary z ust, będzie pierwsze? Na jutro planowana jest premiera jakiegoś Super-Hiper-NajlepszegoNaŚwiecie aparatu Sony Alpha, więc może i krzyżowe pola AF w nim zawitają?

     Ale na razie jest jak jest, i od czasów A6000, czyli pierwszego bezlustrowca Sony z sensownie działającym trybem AF-C, widzę że pracuje on pewniej niż – zasadniczo łatwiejszy do ogarnięcia – AF-S.

     Gdy fotografowałem A7C, dość często (za często!) w sytuacjach gdy w polu ostrości ewidentnie widać było szczegóły, to w wizjerze / na ekranie zamiast zielonego kwadracika potwierdzającego ustawienie ostrości pojawiał się fioletowy, sygnalizujący że coś nie pykło.

     Natomiast do AF-C nie mam zastrzeżeń, a połączenie go z wykrywaniem twarzy i oka działa wspaniale. Nie ma znaczenia czy fotografujemy, czy filmujemy, bez obaw możemy powierzyć ustawianie ostrości automatyce. Dotyczy to zarówno wyboru położenia pola AF, jak i samego zogniskowania obiektywu. Jeden minusik: gdy fotografowana / filmowana osoba trochę schyli głowę, system traci orientację. Traci w większym stopniu przy ujęciach en face, w mniejszym dla profilu. W tym drugim wypadku pewnie widzi nos, stąd lepiej kojarzy że to głowa i twarz. Tak czy inaczej, system wymaga pochwały… lecz dopracowania też.

     A, jeszcze jedno: szybkość ustawiania ostrości w dużym stopniu zależała od użytego obiektywu. Ameryki oczywiście nie odkryłem, ale piszę o tej sprawie, gdyż różnica w działaniu firmowych szkieł FE: 50/1.8 i 35/1.8 była potężna. Na niekorzyść tego pierwszego, rzecz jasna. Zresztą dotyczyła nie tylko szybkości, ale też odgłosów dochodzących z obiektywu podczas ogniskowania.

     Kolejna kwestia eksploatacyjna, to wydajność akumulatora. Tu znowu mogę skorzystać z określenia „wspaniale”, w dodatku bez żadnych uwag na minus. Po prostu jest świetnie. Deklarowane 700 zdjęć z w pełni naładowanego NP-FZ100 to nie tylko teoria, a potwierdzona praktyka. I to nie tylko przy „zwykłym” fotografowaniu, ale i przy typowo testowym, czyli z ponadnormatywnie częstym odtwarzaniem, powiększaniem i przyglądaniem zdjęć oraz grzebaniem w menu.

     Skoro już przy akumulatorze jestem, to jak widzicie na zdjęciu obok, wypełnia on calutki uchwyt. Czy jednak miało sens wyganianie na lewą stronę aparatu gniazda karty pamięci? Ja bym je tu zostawił, gdyż dzięki temu akumulator przesunąć by trzeba do przodu, co powiększyłoby uchwyt. Ja rozumiem, że twórcom A7C zależało na zmniejszeniu gabarytów do poziomu znanego z modeli APS-C, ale czy warto było robić to kosztem ergonomii? Uchwyt nie może być tu wysoki – to jest oczywiste i akceptowalne. Jednak dlaczego nie wystaje on z aparatu bardziej do przodu? Spójrzcie na zdjęcie poniżej, o ile głębszy jest uchwyt Sony A7R IV. W tych dużych „siódemkach” wystarczy objąć aparat dłonią i już go trzymamy. Natomiast w przypadku A7C chwyt nie jest tak „naturalny”. Ten aparat nie leży sam w ręku, trzeba dbać by z niej nie wypadł.

Źródło: camerasize.com

     Skoro była mowa o wymiarach aparatu, słówko o jego masie. W komplecie z akumulatorem Sony A7C waży niemal dokładnie pół kilograma. To o 100 g więcej niż masa większości modeli APS-C. Wyjątkiem jest najcięższy, czyli A6600, ważący tyle samo co A7C. Natomiast aktualne pełnoklatkowce z rodziny A7 ważą 650-700 g, czyli zauważalnie więcej. Jednocześnie ich większe uchwyty niwelują tę wadę, jeśli w ogóle można to uznać za wadę.


     Ekran na pełnym, bocznym przegubie – to lubię! Może by jeszcze zamiast przycisku AF-ON zapodać mikrojoystick? Wiem, dla niektórych to brzmi jak herezja, lecz idę o zakład, że znalazłaby się spora grupa fotografów zainteresowanych takim rozwiązaniem.

     Ciąg dalszy narzekania na grip: brak na nim pokrętła sterującego. To kolejne, znowu niemiłe, nawiązanie do aparatów niepełnoklatkowych Sony. Pocieszeniem są aż trzy pokrętła obsługiwane prawym kciukiem: klasyczne tylne, położone tuż obok pokrętło korekcji ekspozycji oraz obrotowy nawigator. Tyle, że przy niedużych rozmiarach aparatu trudno je wykorzystać. Dotyczy to zwłaszcza nawigatora, do obrotu którego trzeba mocno zmienić ułożenie dłoni na aparacie. Na plus należy zaliczyć dobrze dobrane opory obrotu i nacisku segmentów nawigatora, dzięki czemu nie ma obaw że podczas obracania naciśniemy któryś z nich niechcący.


     Reszta ergonomii też nie zachwyca. Aparat nieduży, więc trudno o wystarczającą liczbę przycisków dedykowanych. Można się ratować użyciem w tej roli czterech segmentów nawigatora, lecz wówczas położenie pola ostrości zmieniać musimy dotykowo na ekranie. Niby można, ale podczas silnych mrozów „dotykowe” rękawiczki okazują się zbyt cienkie. Gdyby Sony A7C dysponował mikrojoystickiem, problemu by nie było. A tak, mamy dylemat: cztery dodatkowe dostępne funkcje albo pole AF.

     Poziom dotykowości ekranu pozostaje na klasycznym dla Sony, niskim poziomie. Ot, wspomniane ustawianie pola autofokusa (nota bene, odbywające się w pełnym komforcie), przesuwanie powiększonego obrazu… i tyle. Również po staremu urządzono menu. Przyznaję, trochę się do jego formy przez lata przyzwyczaiłem, niemniej z radością powitałbym tu jego odmianę znaną z Sony A7S III.

     Wizjer z A7S III oczywiście też. Wiem, to porównanie jest bardzo ponurym żartem. W A7C Sony skorzystało z malutkiego wizjera optycznego znanego z kompaktowych RX100. Cóż, jak miniaturyzować, to miniaturyzować! Udało się ten wizjer upchnąć, płacąc przede wszystkim skromnym powiększeniem obrazu 0,59× i niedużą odległością punktu ocznego. Bo już rozdzielczość 2,36 mln pikseli jeszcze ujdzie. Ciekawostką jest pewien parametr wizjera wręcz gorszy w A7C niż w RX100 VII. Chodzi o, istotną dla okularników, odległość punktu ocznego liczoną nie od powierzchni ostatniej soczewki, a od ramki wizjera. W RX100 VII wynosi ona 19,8 mm, a w A7C tylko 17,5 mm. Czyli w ogóle tragedia! Teoretycznie.

    Rozpoczynałem fotografowanie aparatem z takim właśnie stanem wiedzy, jednocześnie pamiętając zacytowaną w jesiennym artykule opinię pierwszych testerów Sony A7C o niemożności objęciem wzrokiem okularnika jednocześnie całego kadru. No więc fotografuję, sporą część zdjęć kadruję przez wizjer, aż przypominam sobie, że kwestię tej jakości wizjera muszę przeanalizować, by coś napisać o nim w artykule. Wiecie co to oznaczało? Że wizjer nie jest aż tak tragiczny, by sam dawał o tym znać. Musiałem sobie o nim przypomnieć. I racja, w rzeczywistości sytuacja nie wygląda bardzo źle. Pomimo, że sam fotografuję w okularach, wizjer A7C nie sprawiał mi znaczących kłopotów. Jasne, obraz był nieduży, o wysokim komforcie obserwacji nie było mowy, ale nie na tyle żeby kląć, czy choćby głośniej narzekać. Ot, solidna klasa niższa średnia. No, może bardzo niska średnia. Przed testem naprawdę bałem się, że ten ekran okaże się piętą achillesową Sony A7C, ale w realu wcale nie jest tak źle. Byle tylko nie fotografować jednocześnie A7S III, bo bezpośrednie porównanie będzie bardzo bolesne.

     Po lewej stronie aparatu, pod wygodnymi w użyciu sztywnymi klapkami, umieszczono nie tylko komplet wszystkich potrzebnych gniazd, ale i slot kart pamięci. Jeden slot, choć wolne miejsce obok sugeruje możliwość dodania w przyszłości drugiego. Przy okazji: przez port USB-C można zarówno ładować akumulator aparatu, jak i zasilać go podczas pracy.

     Na koniec rzecz, która i jesienią wyglądała nieciekawie, i teraz nadal prezentuje się źle: cena. Czy raczej CENA. 9700 zł zaraz po premierze od biedy można było zrozumieć, jeśli tylko założyliśmy, że jest w tym zawarty spory podatek od nowości. Jednak minęły cztery miesiące, a najniższe ceny w sklepach spadły tylko o dwie stówki. Jednocześnie „konkurencyjny” Sony A7 III jest aż o dwa tysiące złotych tańszy! Racja, on już swoje na półkach leży, ma swoje lata (konkretnie, to niecałe trzy) niemniej różnica jest znaczna. Stąd mało kto ma powód by wybrać A7C.

     Jednak tacy z pewnością się znajdą. Pierwszą, najistotniejszą przyczyną jest konstrukcja ekranu, pożądana przez vlogerów oraz osoby fotografujące dużo w pionie z nietypowych pozycji aparatu. Drugą są rozmiary i masa typowe dla modeli APS-C Sony. Więcej powodów nie widzę, a i tym dwóm wymienionym trudno będzie się przebić przez barierę ceny. Stąd nie przewiduję dla A7C świetlanej przyszłości, chyba że… No właśnie, co może mu pomóc? Cashbacki, to na pewno, ale trudno na nich budować przyszłość sprzedaży aparatu. Szybki „naturalny” spadek ceny, na który bym jednak nie liczył. Trzy, to szybka premiera drogiego A7 IV i równie ekspresowe zniknięcie A7 III ze sklepów. O ile na taką premierę można liczyć, to na owo zniknięcie już nie bardzo. Znamy przecież politykę Sony dotyczącą starzejących się modeli, której efektem jest choćby możliwość kupienia nadal Sony A7. Skoro siedmioletni model ciągle trafia się na półkach, trudno liczyć że trzylatek zniknie. Cóż, przyjdzie chyba pilnować cashbacków…

     W sumie, cztery miesiące po premierze, ten aparat nadal wydaje mi się nieco dziwny. Tak jakby niedojrzały, czy raczej niedopracowany. Oczywiście o niedopracowaniu nie ma mowy, takie były założenia. Litera C w nazwie oficjalnie oznacza Compaktowość, a sam już nie uważam tego modelu za wyCastrowany, przeszło mi. Jeśli już, to za aparat Compromisowy, którego ideę oparto na kilku istotnych założeniach, dopilnowanie spełnienia których spowodowało, że wygląda jak wygląda.

     Inna sprawa, czy tak już zostanie. Może tak, ale w razie co jego koncepcja nie ogranicza rozwoju konstrukcji. Co za problem umieścić w aparacie matrycę o wysokiej rozdzielczości? Co przeszkadza w zaimplementowaniu nowej wersji menu? Na lepszy wizjer bym nie liczył, ale już na dorównanie konkurentom w wykorzystaniu dotykowego ekranu, owszem. Większy grip też da się ulepić oraz dodać drugie gniazdo kart pamięci. A może i wcisnąć na tylną ściankę mikrojoystick? No, tu już pojechałem! Ale taki właśnie A7RC przyjąłbym z radością.

 

Podoba mi się:

+ obrotowy ekran

+ wydajność akumulatora

+ jakość zdjęć

 

Nie podoba mi się:

- ograniczona wygoda obsługi

- nadal kulejący czasami AF-S

- cena

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz