piątek, 30 grudnia 2022

TEST: Sony RX100 VII i jego obiektyw

     Nie, celniej będzie odwrotnie: „Obiektyw i jego Sony RX100 VII”. Test zaplanowałem bowiem i wykonałem przede wszystkim ze względu na optykę, a nie sam aparat. Ten nie wniósł zbyt dużo w stosunku do tego co znamy z ostatnich poprzedników, choćby z testowanego przeze mnie RX100 V. Natomiast obiektyw „24-200 mm” – po raz pierwszy użyty w RX100 VI – i owszem. To on zmienił kurs tej rodziny kompaktów Sony, ratując ją przed zjedzeniem przez aparaty smartfonów. Wcześniejszy 24-70 mm f/1.8-2.8 mimo wsparcia 1-calowej matrycy tracił przewagę na wieloobiektywowymi smartfonami z ich fotograficzną sztuczną inteligencją. Zastąpienie krótkiego, jasnego zooma, dłuższym, o niebo bardziej uniwersalnym – choć, rzecz jasna, ciemniejszym – było bardzo sensownym posunięciem, dającym szansę na przetrwanie rodziny.

     Żeby jednak nie było, że podczas testu całkiem zlekceważyłem sam aparat, artykuł zacznę od opisu tego co on sobą przedstawia. Mnóstwo kwestii powtarza się po Sony RX100 V, sporo z nich pominę, więc najpierw proponuję zajrzeć do podlinkowanego we wstępie jego testu. Ewolucja z RX100 V, poprzez VI, do VII objęła, poza obiektywem, kilka aspektów. Pierwszy, to wręcz rewolucja, czyli dotykowy ekran, choć dotykowość dotyczy wyłącznie ustawiania pola AF. Ucieszyłem się, ale już po kwadransie plenerowego fotografowania musiałem zrezygnować z części funkcjonalności. Po prostu nosząc aparat w dłoni, z braku miejsca dla kciuka, regularnie przestawiałem pole autofokusa. Pozostawiłem jedynie Touch Pad, czyli dotykowość przy korzystaniu z wizjera, a gdy używałem ekranu wolałem korzystać z nawigatora. Dotykowa obsługa menu? Nie, jeszcze nie tym razem.

     Wizjerek… wiecie, jego naprawdę da się używać! Nie jest to element konstrukcji aparatu wbudowany jedynie po to, by dało się odhaczyć jego obecność w zestawie danych technicznych. Racja, obraz w nim widoczny jest malutki, racja, często „zbyt ładny”, racja, smuży w bardzo słabym świetle, lecz podczas testu nie zdarzyło mi się, bym nie zobaczył w nim tego co potrzebowałem do skadrowania i wykonania zdjęcia. Miłym gadżetem jest możliwość włączania aparatu wysunięciem wizjera, a na życzenie jego schowaniem możemy aparat wyłączać.

     Autofokus robi wrażenie zarówno możliwościami, jak i sprawnością. Efektywne wykrywanie twarzy, oka, całej postaci, pokrycie niemal 70% kadru czujnikami detekcji fazy, brak problemów z ciągłym ostrzeniem nawet przy słabym świetle, i to pomimo niezbyt jasnego zooma, spore możliwości indywidualizacji ustawień… Sporo tego, jak na kompakt. 
    Aparat filmuje w 4K rejestrowanym z całej szerokości matrycy. Dostępne są profile obrazu HLG i S-Log. Jednak podobnie jak w wersji VI, tak i tu brakuje wbudowanego szarego filtra, obecnego u poprzedników.

     Użytkownicy wszystkich wersji Sony RX100 dość powszechnie narzekają na płaską i gładką przednią ściankę utrudniającą utrzymanie aparatu i grożące wyślizgiwaniem się go z dłoni. Przyznam, że ja nie marudzę. Nie to, że nie widzę problemu, i jasne, gdybym stał się posiadaczem któregoś RX100 na pewno bym sobie sprawił jakąś nakładkę. Jednak – tak jak napisałem już w teście RX100 V – w zalewie innych problemów z ergonomią (malutkie przyciski, wymagający precyzji zoom, niepełna funkcjonalność ekranu dotykowego), ta przednia ścianka jakoś mnie nie boli.


     To wewnętrzne bogactwo, dotyczące autofokusa, jak i wielu innych aspektów działania RX100 VII, jest jednak trudne do wykorzystania. Przykładają się do tego nikczemne rozmiary aparatu, i wynikająca z nich niewielka liczba elementów sterujących. Cóż z tego, że menu (bogate niemal jak w bezlustrach Sony!) pozwala precyzyjnie zindywidualizować obsługę aparatu? Jeśli przed zdjęciem chcemy zmienić więcej niż 2-3 parametry, to będziemy kląć. Znacznie lepszym pomysłem będzie zaprogramowanie kompletów ustawień na często spotykane sytuacje zdjęciowe w bankach M1-M3. Ale tak czy inaczej, RX100 VII lepiej traktować jako aparat point & shot, albo ładniej „aparat do łapania światła” (© Rafał Wylegała – Sony Polska 😉), a nie wyrafinowane narzędzie fotograficzne.

     Akumulator i karta pamięci mają swe gniazda pod jedną klapką w dolnej pokrywie aparatu. Tuż obok nich widzicie gniazdo mocowania statywu. To mocno niewygodna lokalizacja, wymagająca odłączenia statywu / gimbala na czas wymiany karty / baterii. Przy tym zdecydowanie bardziej prawdopodobna będzie ta druga operacja, jako że malutki akumulatorek Sony RX100 VII lubi być często wymieniany. Zresztą "często", to mało powiedziane. Podczas zdjęć plenerowych, gdy niewyłączany aparat nosiłem w ręku, akumulator zdychał po maksymalnie dwóch godzinach pracy. Tragedia! Kilka dni temu w ogłoszeniu o sprzedaży RX100 (chyba III) na jednej z „fotograficznych” grup Facebooka znalazłem informację, że w komplecie sprzedający oddaje 9 akumulatorów. I jakoś wcale mnie to nie zdziwiło!

Ekran można odchylić do góry, aż do "pozycji selfie", ułożyć go płasko, ale też
odchylić w drugą stronę, by patrzeć nań z dołu. Na lewym zdjęciu obiektyw
wysunięty jest do pozycji 200 mm, na pozostałych do 24 mm. 

     Dwa słowa o matrycy aparatu. Jest to wykorzystana po raz kolejny 1-calowa CMOS BSI 20 Mpx o warstwowej architekturze, tym razem wsparta procesorem BIONZ X. Całe to wyrafinowanie poszło głównie w kierunku jak najszybszych serii zdjęć: do 20 klatek/s przy ciągłym AF oraz do 60-90 klatek/s przy ograniczeniu funkcjonalności. Przy wysokich czułościach matryca sprawuje się równie dobrze jak we wcześniejszych modelach. ISO 800 jest w pełni użyteczne nawet na JPEGach, lecz wyżej zdecydowanie już radziłbym już wykorzystywać RAWy. Wyżej, czyli na pewno przy ISO 1600 – tu bez żadnych obaw o jakość. ISO 3200 – no, w tym wypadku już warto trochę się przyłożyć. Przy ISO 6400 nie już co marzyć o wykorzystaniu pełnej rozdzielczości 20 Mpx, lecz szczegółowość zdjęć nadal prezentuje poziom znacznie wykraczający ponad wymagania rozdzielczości ekranowej. Przy tym nadal nie widać utraty kolorów i kontrastu, co powoduje że całościowy odbiór obrazu pozostaje bardzo dobry. O dynamikę też nie musimy zbytnio się martwić. W sumie wyniki działań matrycy są naprawdę świetne.

Szczegółowość i szumy dla wybranych czułości.
Zdjęcia obrobione w DxO PhotoLab. Wycinki poniżej.

Kliknij zdjęcie by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.

     Najwyższa pora przejść do clou programu, czyli obiektywu. Jest to wysoce wyrafinowany instrument optyczny. Liczba soczewek nie jest duża jak na superzoom (15 sztuk), lecz ponad połowa z nich to elementy asferyczne. Wśród nich są dwie szczycące się nie tylko asferycznością swych powierzchni, lecz także wykonaniem ze szkła o niskiej dyspersji, a inne cztery są asferyczne w zaawansowany sposób 😉 (Advanced Aspherical).


     Obiektyw został mocno zminiaturyzowany, co nie było celem samym w sobie, a chęcią niepowiększania gabarytów aparatu ponad te znane z modeli RX100 od III do VA, wyposażonych w obiektyw 24-70 mm f/1.8-2.8. Konstruktorom aparatu udało się to, a większej o niecałe 2 mm grubości aparatu nie ma co im wypominać. Przy tym nowy obiektyw może pochwalić się nie tylko bardzo atrakcyjnym, uniwersalnym zakresem ogniskowych 24-200 mm, ale też sensowną jasnością f/2.8-4.5. Mamy więc trzy atrakcyjnie wyglądające cechy, a ich połączenie w jednej konstrukcji zasługuje na duże brawa. Byle tylko obiektyw nie potknął się o tę swą wyjątkowość i nie wyłożył się w teście jakości obrazka.

     Dwa słowa o maksymalnym otworze względnym. Jak można się było spodziewać, bardzo ciekawe f/2.8 funkcjonuje „aż” do 26 mm, f/3.5 pojawia się przy 33 mm, f/4 przy ok. 40 mm, a „pełna ciemność”, czyli f/4.5 obowiązuje od stu kilku milimetrów. Nie ma jednak co marudzić, przy tak układającej się jasności obiektywu tym kompaktem Sony da się komfortowo fotografować. Trzeba jednak pamiętać, że pochmurny dzień i trochę dłuższe ogniskowe oznaczają obowiązek podskoczenia z czułością do ISO 400, a lepiej jeszcze wyżej. W odwodzie mamy jeszcze stabilizację optyczną obiektywu, lecz ona przyda się wyłącznie gdy fotografujemy statyczne motywy. No i ona wcale nie jest wszechmocna. Oficjalnie ma skuteczność 4 działek czasu, lecz w moim teście wypadła nieco gorzej. Zaprezentowała skuteczność na poziomie 3-4 działek przy fotografowaniu ogniskową 200 mm i 3 działek przy 35 mm. To raczej średni wynik.

     Minimalna odległość ogniskowania tradycyjnie jest najmniejsza przy najkrótszej ogniskowej i wyraźnie rośnie wraz z wydłużaniem zooma. Konkretnie, to od 10 cm dla 24 mm do 1 m przy 200 mm. Równie spodziewane jest osiąganie maksymalnej skali odwzorowania w środku skali ogniskowych, tam gdzie minimalny dystans ostrzenia jeszcze zbytnio nie wzrósł, a kąt widzenia już się zmniejszył. W przypadku Sony RX100 VII wypada to w okolicach ogniskowej 50 mm, co nie dziwi, a miłym zaskoczeniem jest wysoka wówczas maksymalna skala odwzorowania wynosząca aż 1:2. No, tego się nie spodziewałem. Toż to prawie prawdziwe makro!

Zdjęcie wykonane z minimalnej odległości ostrzenia, przy ogniskowej 54 mm.

Ten sam motyw z minimalnej odległości ostrzenia, przy ogniskowej 200 mm.

      Najwyższy czas na ocenę jakości obrazu produkowanego przez ten obiektyw. Zacznę od szczegółowości zdjęć. Najkrótsza ogniskowa prezentuje wysoką klasę w środku kadru, byle przysłony nie przymykać bardziej niż do f/5.6. Wiadomo, dyfrakcja. Niestety, brzegowi niewiele pomaga kombinowanie przysłoną – bez względu na wielkość jej otworu wypada on wyraźnie gorzej niż centrum klatki. Niemniej najlepiej sprawy się mają przy f/4, a dodatkowo możemy wspomóc się RAWami. JPEGi są automatycznie (i obowiązkowo) poprawiane cyfrowo przez aparat, lecz tym cyfrowym korektom trochę brakuje do ideału. Dlatego warto użyć RAWów, lecz niekoniecznie wywoływać je w firmowym sofcie Edge. On niezbyt dobrze daje sobie radę, w przypadku ogniskowej 24 mm szczególnie z fioletami pętającymi się po obrzeżach zdjęć. Adobe Raw, czy DxO PhotoLab sprawdzają się wyraźnie lepiej i po prostu dobrze, choć nawet ich wysiłki nie doprowadzają obrazka z brzegów do poziomu z centrum.

     OK, kończymy z ogniskową 24 mm. Wydłużanie zooma z początku nie ma wpływu na szczegółowość zdjęć w środku klatki, lecz zauważalnie poprawiają się jej brzegi. Sytuacja zaczyna się zmieniać przy ok. 50 mm, kiedy to brzegi znowu „słabną” – szczególnie samiutkie obrzeża kadru. Rzecz pogłębia się dla ogniskowej 70 mm, ale ciekawostką jest tu fakt, że szczegółowość najlepiej prezentuje się dla pełnej dziury. Przekroczenie 100 mm oznacza już poprawę brzegów, byleby nie przymykać bardziej niż do „dyfrakcyjnej” granicy f/5.6. Dopowiem: środek klatki cały czas bez uwag. Sytuacja zmienia się dopiero przy 150 mm, kiedy to wyraźnie widać negatywny wpływ braku apochromatycznej korekcji obiektywu. Oczywiście nikt jej nie wymaga w przypadku takiego aparatu i szkła, ale miękkość obrazu pozostaje faktem. Przy tych ogniskowych warto pomyśleć o przymknięciu przysłony do f/5.6 (ale nie bardziej!), co troszkę pomoże środkowi klatki (i tak całkiem niezłemu!), a już wyraźnie poprawi szczegółowość na obrzeżach. RAWy pomogą niewiele, ewentualnie tylko zaprezentują (przed skorygowaniem) bogactwo usuwanej aberracji chromatycznej. Najdłuższa ogniskowa to ta sama bajka, ale sytuacja wcale nie pogarsza się w porównaniu ze 150 mm. To duży plus, bo po obejrzeniu wyników dla 150 mm, mocno obawiałem się tragedii przy 200 mm. Nie jest gorzej, ani nawet słabo, ale jeśli tylko warunki nam pozwalają, korzystajmy z przysłony f/5.6. Przyznam szczerze, tak dobrych wyników nie spodziewałem się po tym malutkim obiektywie!

Kadr do testu szczegółowości obrazu dla wszystkich
ogniskowych. Wycinki z JPEGów prosto z aparatu.

Ogniskowa 24 mm. Wycinki z brzegu kadru na górze, ze środka na dole.
Kliknij zdjęcie by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.

Ogniskowa 35 mm. Wycinki z brzegu kadru na górze, ze środka na dole.
Kliknij zdjęcie by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.



Ogniskowa 73 mm. Wycinki z brzegu kadru na górze, ze środka na dole.
Kliknij zdjęcie by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.

Ogniskowa 113 mm. Wycinki z brzegu kadru na górze, ze środka na dole.
Kliknij zdjęcie by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.

Ogniskowa 200 mm. Wycinki z brzegu kadru na górze, ze środka na dole.
Kliknij zdjęcie by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.

     Winietowanie usuwane jest automatycznie, więc nie powinno stanowić jakiegokolwiek problemu. Na wszelki wypadek postanowiłem jednak sprawdzić, czy jego naturalna forma nie okaże się zbyt silna. Wówczas bowiem pełne usunięcie ściemnienia rogów kadru może być niemożliwe, bądź grozi ich zaszumienie. Obejrzałem więc RAWy z ominięciem korekt winietowania, i okazało się, że nie taki diabeł straszny. Właściwie, to go chyba wcale tu nie ma. Diabła, znaczy. Tu, czyli w winietowaniu, ale podejrzewać należy że przeniósł się on do dystorsji. Konkretnie, to zalągł się przy ogniskowej 24 mm, produkując tam piękną, niemal rybiooczną beczkę. Usuwaną, rzecz jasna, automatycznie i bezśladowo w aparacie, bądź edytorach zdjęć znających profil obiektywu Sony RX100 VII. Ta potężna beczka połączona jest rzecz jasna z silnym, „mechanicznym” winietowaniem, pozostawionym świadomie, gdyż i tak znika ono podczas rozciągania rogów obrazu dla korekcji dystorsji beczkowatej. Oczywiście mamy też możliwość nieusuwania beczki (niezauważalnej przecież na wielu motywach), i takiego obcięcia rogów klatki, że owo winietowanie znika, a my otrzymujemy kadr szerszy niż byłby do uzyskania z optyki 24 mm.

Najkrótsza ogniskowa, JPEG z aparatu.

Najkrótsza ogniskowa, JPEG z DxO Photolab, z wyłączoną korekcją dystorsji.
Barwy celowo oddałem w sposób bardziej pasujący do jesiennego poranka,
niż to co pokazał aparat na JPEGu.

Zdjęcie wykonane z tego samego miejsca co poprzednie, ogniskowa 200 mm.
JPEG prosto z aparatu.

     Zdecydowanie mniej ciekawie wyglądają zdjęcia wykonywane pod ostre światło. Blików może nawet nie ma na nich dużo, spadek kontrastu zdarza się rzadko, lecz mocno rażą smugi światła, pojawiające się w dużej liczbie i wyborze kolorów. Całe szczęście, póki nie wprowadzimy źródła światła w kadr, nie powinniśmy napotkać istotnych problemów.

Ogniskowa 200 mm, przysłona f/4.5. Słońce spoza kadru pada na kilka przednich
soczewek obiektywu. Przy lewym zdjęciu obiektyw jest nieosłonięty, przy prawym
osłonięty od słońca. Ekspozycja ręczna. Różnica w kontraście jest dobrze widoczna. 

Ogniskowa 24 mm, otwarta przysłona.

Ogniskowa 40 mm, przysłona f/5.6.

     Nieostre fragmenty kadru zasadniczo prezentują się dość kulturalnie... biorąc pod uwagę ich superzoomową proweniencję. Dawniej można by to uznać za jednoznaczną pochwałę, niemniej są już na rynku równie uniwersalne szkła pracujące pod tym względem lepiej. Choć racja, one nie są tak mocno miniaturyzowane. Na zdjęciach z Sony RX100 VII regularnie napotykałem nerwowość w gałęziach, jasne nieostre punkty odwzorowywane były jako pierścienie, czasem widać było podwajanie linii i konturów. Tyle, że owe zjawiska nigdy nie występowały z rażącą oczy intensywnością oraz nie wprowadzały artefaktów barwnych. Poza tym dotyczyły wyłącznie tylnego planu, podczas gdy nieostry przód pozostawał gładki i łagodny. W sumie, to nie bardzo jest się z czego cieszyć, ale też nie mam sumienia ostro pojechać po tym obiektywie. Zwłaszcza, że pod innymi względami wypada on podejrzanie dobrze. Wypadałoby wręcz przyklasnąć takiemu, a nie innemu ustawieniu priorytetów jakości obrazu.

Ogniskowa 88 mm, przysłona f/4, okolice minimalnej odległości ostrzenia.

Ogniskowa 72 mm, przysłona f/4.

Ogniskowa 200 mm, przysłona f/4.5.

     Na koniec dorzucam kilkanaście zdjęć wykonanych podczas testu. Obrazują one działanie zarówno matrycy, jak i obiektywu.

Ogniskowa 58 mm, przysłona f/4. Z RAWa - głównie rozjaśnione cienie.

Ogniskowa 200 mm, f/4.5, JPEG prosto z aparatu.

Ogniskowa 200 mm, f/4.5, JPEG prosto z aparatu.

Ogniskowa 186 mm, f/4.5, JPEG prosto z aparatu.

Ogniskowa 84 mm, przysłona f/4, JPEG prosto z aparatu.
Sony RX100 VII czasem lubi naświetlić na bogato.

Ogniskowa 200 mm, przysłona f/4.5, JPEG prosto z aparatu.

Ogniskowa 24 mm, przysłona f/4, JPEG prosto z aparatu.

Ogniskowa 139 mm, przysłona f/4.5. JPEG wyszedł blado i zimno,
więc podciągnąłem barwy wywołując RAWa.

Ogniskowa 200 mm, przysłona f/4.5 - barwy jak wyżej.

Ogniskowa 200 mm, przysłona f/4.5 - barwy jak wyżej.

Ogniskowa 73 mm, przysłona f/4, JPEG prosto z aparatu.

Ogniskowa 200 mm, przysłona f/4.5, JPEG prosto z aparatu.

Ogniskowa 36 mm, przysłona f/3.5, JPEG prosto z aparatu. Widać że matryca
poradziła sobie z kontrastem, a z RAWa wydobędziemy znacznie więcej.

Ogniskowa 159 mm, przysłona f/4.5. Aparat prześwietlił mocno ten kadr, więc
musiałem sięgnąć do RAWa i zapodać korekcję -1 EV. Czułość ISO 1600 - przy
pozostałych dodanych na końcu artykułu zdjęciach plenerowych mamy ISO 100.

Ogniskowa 104 mm, przysłona f/4, JPEG z aparatu.

     Uczciwie przyznaję, że nie spodziewałem się tak przyzwoitej jakości tego maleńkiego obiektywu. Wszystko do czego mogę się przyczepić, to zdjęcia pod światło oraz spadek szczegółowości na brzegach klatki przy 50-100 mm. Racja, stabilizacja działa tak sobie, najdłuższe ogniskowe dają ciut miększy obraz, a nieostrości często nie grzeszą kulturą. Ale aż nie wypada czepiać się takich dupereli…

     Natomiast w całym aparacie najbardziej przeszkadzała mi niespójność jego formy i treści. To znaczy, jego forma nie pozwala komfortowo tej treści, czy też zawartości, wykorzystać. Niby od dawna zdaję sobie sprawę, że Sony rodziny RX100 to tylko aparaty do łapania światła, ale co i rusz próbuję używać ich inaczej. 
     Z poważniejszych minusów wymienię wspomnianą wcześniej trudność w korzystaniu z dotykowego ustawiania ostrości oraz – no, to boli znacznie bardziej – tragicznie małą wydajność akumulatora. Planując zakup tego aparatu warto więc przewidzieć zapas środków finansowych na dodatkowe akumulatory. Może nie aż dziewięć, ale kilka by się przydało. Akumulatory są malutkie, więc zakup kilku jest lepszym rozwiązaniem niż Power Bank i ładowarka USB. 
     Inna sprawa że ewentualny koszt tych akumulatorów to mały pikuś w porównaniu z ceną aparatu. Trzeba za niego obecnie zapłacić minimum 4500 zł, a zgodnie z najnowszymi trendami na rynku, egzemplarze używane są zaledwie o kilkaset złotych tańsze. Jeśli nie potrzebujecie najnowszej wersji VII, a jedynie jej obiektywu, zerknijcie na wersję VI. Ona, nowa, jest do kupienia za 3500 zł, a używana za tysiąc złotych mniej. O różnicach pomiędzy RX100 VI, a VII możecie przeczytać choćby u Kena Rockwella. Mi „szóstka” by wystarczała, niemniej RX100 VII został w niektórych aspektach wyraźnie podciągnięty, więc to jego szczególnie polecam waszej uwadze.


Podoba mi się:
+ wysoka szczegółowość zdjęć
+ gabaryty szkła takie jak wcześniejszego krótkiego zooma
+ wysoce sprawny autofokus
+ bardzo przyzwoite wyniki działania matrycy

Nie podoba mi się:
- znikoma wydajność akumulatora
- ergonomia uniemożliwiająca wykorzystanie potencjału aparatu
- praca obiektywu pod światło


Zajrzyjcie też tu:

4 komentarze:

  1. Zmiany w mk7 są chyba najbardziej zauważalne w wideo(wejście na mikrofon) i z bajerami w stylu szybkie serie. Dla mnie rx100 to "companion camera"- coś, co można wykorzystać jako aparat do codziennego noszenia/używania jak się nie chce nosić "głównego/poważnego" sprzętu i w tej roli ergonomia i akumulator są wystarczające- a ergonomię można dodatkowo poprawić minigripem[niestety drogim jak diabli].

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, jeszcze wejście mikrofonu - dzięki! Ważna rzecz dla filmujących. Grip można sobie dorobić samemu. Spotkałem kiedyś gościa, który najpierw ściągnął kilka modeli gripów z dalekiej Azji, i żaden mu nie podpasował. Zrobił więc swój z jakiejś twardniejącej masy plastycznej, idealnie dopasowany do dłoni.

      Usuń
  2. Ciekawe. A jak się mocuje taki grip, do gniazda statywu?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, przykleja się DOBRĄ taśmą dwustronną do przodu korpusu.

      Usuń