Fajnie jest fotografować flagowymi modelami aparatów, ale nie
każdemu potrzebne są flagowe ich parametry. Szczególnie flagowa cena. Dlatego
pojawiają się na rynku cyfrówki lekko odchudzone w zakresie funkcji, możliwości
i profesjonalnych bajerów, a jednocześnie wyraźnie tańsze. Wśród
bezlusterkowców świetnie pokazał to Olympus swoim E-M10, a teraz podobny krok
wykonało Fuji.
Krok podobny, ale nie identyczny. Podczas gdy Olympusowi E-M10 trochę
jednak brakuje do wyższych modeli, to nowy X-T10 jest tylko symbolicznie okrojonym
X-T1. Co mu wycięto? W zasadzie to tylko uszczelnienia i wizjer o dużym
powiększeniu. Ale już rozdzielczość tegoż jest identyczna jak we flagowcu i
mamy rekordowo małe opóźnienie wyświetlania obrazu. Ekran pozostał uchylny, nie
brakuje elektronicznej migawki (do 1/32000 s), magnezowego korpusu, utrzymano
tę samą maksymalną częstość zdjęć seryjnych 8 klatek/s. Pozostawiono łączność
Wi-Fi, funkcję Digital Split Image, ten sam procesor i matrycę. Ale – w odróżnieniu
od Olympusa – autofokus nie tylko nie został uproszczony, ale wręcz
podciągnięty na najwyższy poziom. Taki sam poziom, jaki osiąga X-T1 wsparty
najnowszym softem 4.0. Oznacza to jeszcze wyższą skuteczność AF-C, obecność
wyrafinowanych trybów śledzenia obiektu zmieniającego położenie w kadrze oraz
obniżenie progu czułości z 2,5 EV na 0,5 EV. Ba, są też punkty, gdzie X-T10
prezentuje się lepiej niż X-T1. Udało się dodać flesz – słabiutki i mało wystający
w górę, ale jednak. Przednie i tylne pokrętła sterujące są klikalne, więc można
im przyporządkować w sumie 4 funkcje. To rozwiązanie lepsze niż dźwigienka „1-2”
w Olympusach. Jest jeden więcej definiowalny przycisk, ale to chyba tylko w
zastępstwie nieobecnego wydzielonego pokrętła czułości. X-T10 jest lżejszy o
kilkanaście procent od X-T1, a równie mocno cieszy odchudzenie ceny. Sugerowana
cena aparatu wyposażonego w zoom 16-50 mm, to 3399 zł. Co oznacza, że – może
nie od razu, ale wkrótce – na półkach sklepowych będzie sprzedawany za sumę z
dwójką na pierwszym miejscu.
Nowym Fuji miałem okazję pobawić się na zeszłotygodniowej,
oficjalnej (choć trochę tajnej) prezentacji aparatu. Wygląda on ciekawie,
zdecydowanie reprezentując styl Vintage.
Zwłaszcza wersja srebrna, z wysoką jasną górą, przypomina mi lustrzanki z końca
lat 60-tych – początku 70-tych. Coś jak Minolty SR-T, Pentax Spotmatic, czy
Canony FT. O, albo Zenit E! Ergonomia jest do ogarnięcia (zwłaszcza jeśli ktoś
zna / lubi Fuji), wizjer wystarczająco duży, ale do komfortu tego z X-T1
rzeczywiście duuuużo mu brakuje. Ale cóż, tamten nie ma sobie równych.
Autofokus rzeczywiście daje radę, choć przyznam, że nie bardzo miałem czas i
możliwość dokładnego rozpoznania wszystkich jego kombinacji i ustawień, bo
trochę ich jest. Szybkość pracy, jakość obrazu bez zarzutu, ale z pełną oceną
będę musiał poczekać. Trochę liczyłem, że zaraz po pokazie da radę wyrwać
aparat na jeden dzień do krótkiego testu, ale nic z tego. Prowadzący
konferencję Japończycy, zebrali wszystkie X-T10, przeliczyli je, zapakowali i
wywieźli na następne przedpremierowe prezentacje. Seryjne egzemplarze aparatu mają
pojawić się za miesiąc i wówczas z ogromną ciekawością wezmę się do testowania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz