poniedziałek, 20 czerwca 2016

TEST: Canon G3X – mały aparat, spora matryca… i co więcej?

     W poprzednim teście „wakacyjnego” sprzętu, zająłem się Nikonem P900 wyposażonym w wyjątkowo wyciągnięty zoom LINK. Teraz czas na kolejnego kompakta, jednak zaprojektowanego z innymi priorytetami. Canon postawił bowiem na spory, 1-calowy przetwornik oraz zobowiązał się do zachowania kompaktowych rozmiarów i sensownej jasności wbudowanego w aparat superzooma. Co mu wyszło?

      Wyszedł aparacik o gabarytach tych większych bezlusterkowców μ4/3, choć do Panasonica GX8 nie dociągnął J. Gdzie więc zysk z użycia mniejszej matrycy? Oczywiście w optyce. Ten PowerShot korzysta z obiektywu (będącego odpowiednikiem małoobrazkowego) 24-600 mm, o jasności f/2.8-5.6 i wielkości optyki 14-140/150 mm z systemu μ4/3. Zyski są więc spore: na dole 24 mm a nie 28, na górze 600 mm a nie 300, a na dokładkę w dole zooma jasność o pół działki do działki wyższa. Czy wynikły jakieś straty w funkcjonalności aparatu?

Dokupujemy elektroniczny wizjer, osłonę przeciwsłoneczną
i mamy kompletny aparat. 
     Ja widzę jedną, ale istotną: brak wizjera. Jasne, większości PENów go brak, ale w podobnej wielkości Panasonicu GX7, czy PENie-F, wizjer dało się upchnąć. O Lumiksie GM5 nie wspominając. Jeśli ktoś wizjera bardzo potrzebuje, może kupić opcjonalny, montowany na sankach flesza. Tyle, że wymaga to dołożenia tysiąca złotych do aparatu który sam kosztuje trochę ponad trzy tysiące. I robi się spora sumka. Ja bym jeszcze dokupił dedykowaną osłonę przeciwsłoneczną LH-DC100. Ale trochę mnie ścięło, gdy poznałem jej cenę. Canon życzy sobie za nią 200 zł, czyli prawie tyle, co za osłony do L-kowych zoomów. Całe szczęście, da radę kupić zamiennik za 1/3 tej sumy. Z zapasowym akumulatorem zmieścimy się więc w 4500 zł. Tanio nie jest…

      Nie jest tanio, lecz otrzymujemy całkiem sporo. Po pierwsze przyzwoitą ergonomię z mocno wystającym, wyprofilowanym uchwytem dla prawej dłoni. Nie miałbym jednak nic przeciw temu, by był on jeszcze większy. Dysponujemy dwoma pokrętłami sterującymi (przednie plus nawigator) pokrętłem automatyk naświetlania oraz jeszcze jednym dla korekcji ekspozycji. Sami możemy wybrać funkcje dla czterech przycisków oraz dla pokrętła na obiektywie, standardowo służącego ręcznemu ustawianiu ostrości. Pomocą jest też Q – podręczne menu z tuzinem funkcji oraz dotykowy ekran pozwalający wybrać położenie pola ostrości, wyzwolić migawkę oraz wejść do wspomnianego podręcznego menu. I obsługiwać je, podobnie jak menu główne. Do tego dochodzą cztery funkcje na nawigatorze i klawisz łączenia ze smartfonem. Wystarczy? Mi w zupełności.

     Funkcji też nie brakuje. Gdy konfigurowałem PowerShota do testu, w menu rzuciła mi się w oczy funkcja sprzężenia pola ostrości z polem pomiaru punktowego. Ech, a w lustrzankach Canona mają to tylko „jedynki”! Druga dostrzeżona na samym początku testu kwestia mocno mnie zdziwiła – negatywnie tym razem. Chodzi o zapis RAWów, czy też RAW+JPEG i związane z tym wyjątkowo szerokie ograniczenia funkcjonalności. Brak cyfrowego zooma i podwyższania dynamiki – OK, można to zrozumieć. Ale już niedostępność doboru trybów barw i funkcji rozjaśniania cieni mocno martwi. No dobra, tryby barw, czyli My Colors można dodać w edycji zdjęcia z poziomu aparatu, ale na nic innego nie liczmy. Przy okazji: dostępna obróbka zdjęć w aparacie obejmuje jeszcze tylko kadrowanie, zmianę rozmiaru, usuwanie czerwonych oczu oraz zmniejszenie kontrastu. Wołania RAWów nie ma.

     A zupełnie mnie rozłożyła niemożność regulacji poziomu odszumiania przy włączonych RAWach. Ale to wcale nie koniec. RAWy automatycznie „znikają” nie tylko gdy włączamy efekty cyfrowe (miniatura, posteryzacja, dwuklatkowe rozostrzenie tła itd.), ale również przy pełnej automatyce i programach tematycznych. Komu one tak przeszkadzały? Nie wystarczyło domyślnie ich wyłączyć, by pstrykaczom nie zapychały kart pamięci, ale pozwolić na aktywację ich zapisu? Nie rozumiem filozofii Canona… 

Akumulator jest całkiem spory, więc o ilość energii martwić się nie musimy.
Flesz za to malutki, ale trudno się temu dziwić. To w końcu nieduży aparat.
     Pociągnę temat braków i wspomnę o nieobecności przyzwoitego ciągłego autofokusa. Niby Servo AF jest dostępne, stara się jak może, ale nie bardzo to wychodzi. Jedna klatka ostra, druga nie, trzecia znowu OK, potem dwie do kosza… liczyć na ten tryb nie można. Co ciekawe, z One-Shot AF też bywają problemy – rzadko, ale jednak. Podczas testu kilka razy zdarzyły mi się próby ostrzenia na daleki plan, podczas gdy na pierwszym, w polu AF był wyrazisty obiekt. Warto też pamiętać, że sprawność autofokusa w G3X wyraźnie się pogarsza gdy włączymy szary filtr (3 EV). W sumie nic dziwnego. A ten filtr przydaje się, gdyż migawka „kończy się” na 1/2000 s.

Gniazda mikrofonu można
było oczekiwać, ale gniazdo
słuchawek to miły dodatek.
     Dokończę jeszcze sprawy ustawiania ostrości. Mamy Focus Peaking (koniecznie ustawiać silne podświetlanie), AF+MF, opcję powiększania fragmentu kadru po automatycznym zogniskowaniu obiektywu, autobraketing ostrości oraz tryb makro. A, z tym trybem makro miałem trochę kłopotów. Gdy się go uaktywnia, linijka na ekranie pokazuje zakresy dystansów ostrości dostępnych przy poszczególnych ogniskowych: 5-50 cm, 20-50 cm itd. Ale praktyka nijak się miała do tych liczb. Obiekt w podawanym zakresie, wciskam spust, a autofokus jeździ wte i wewte. Może to po prostu sugestia, że do makro wypada startować z ręcznym ostrzeniem?
     Chyba już wystarczająco opisałem niedociągnięcia w zasobach Canona G3X i jego funkcjonowaniu. Ale cała reszta to pozytywy. Paletę trybów naświetlania dobrze widać na zdjęciach aparatu od góry. Nie widać, więc muszę o nich wspomnieć, spore możliwości regulacji obrazu przy efektach cyfrowych: odcień, stopień rozostrzenia, szerokość i położenie pasa ostrości w Miniaturze itd. Ważne również, że tych efektów możemy używać nie tylko podczas fotografowania, lecz także przy kręceniu filmów. Jeśli będziecie tym PowerShotem fotografowali pamiętajcie, że można tam znaleźć ciekawe, czasem mogące się przydać rodzynki. Wiem, żaden Poważny Fotograf nie zniża się do korzystania z takich efektów, ale co szkodzi zajrzeć do nich?


Sztuczne światło? Najlepiej od razu aktywować balans
bieli według wzorca.
     O kilku funkcjach wspomniałem już niejako mimochodem. Zaliczają się do nich dwa tryby regulacji kontrastu (podwyższenie dynamiki i rozjaśnianie cieni), a jest też HDR dostępny wśród efektów cyfrowych. Niestety, jest on mało efektywny, a po jego aktywacji w zasadzie lądujemy w pełnej automatyce, bez możności wyboru choćby położenia pola AF. Ciekawostka: nie ma trybu zdjęć panoramicznych!

     Balans bieli ma spore możliwości, z korekcją na dwóch osiach włącznie oraz łatwym i szybkim ustawianiem bieli według wzorca. Rzecz przydatna, bo w sztucznym świetle AWB zupełnie się nie sprawdza. Świetlówki kompaktowe – barwy jeżdżą od ciepłej do zimniej zieleni. Klasyczne żarówki – od żółci do czerwieni. Do tego niestabilność przy neutralnych barwnie motywach: raz idealne szarości, raz wyraźny pomarańcz. Zdecydowanie złe wyniki. Ale już przy świetle naturalnym balans automatyczny sprawuje się idealnie.

Przy jasnym motywie, z automatu
aktywujmy korekcję +1 EV.
    Funkcjonowanie matrycowego pomiaru światła zasadniczo nie budzi zastrzeżeń. Warto jedynie pamiętać, by przy jasnych motywach od razu sięgać po korekcję ekspozycji na plus. Za to ciemne wcale nie wymagają „minusa”.
     Zdjęcia seryjne prezentują się świetnie, ale pod warunkiem, że zapisujemy tylko JPEGi. Dane techniczne mówią raz o 7 klatkach/s, raz o 5,9 klatki/s, ale rzecz jest bardziej skomplikowana. Przez pierwszą sekundę aparat strzela ok. 9 klatek/s, a potem zauważalnie zwalnia. Tak czy inaczej, przez 5 sekund nieprzerwanej serii, może pochwalić się wykonaniem 30 ujęć. Tyle, że przejście na RAWy oznacza zgodę na częstość 1 klatki/s. Jednak w każdym przypadku ograniczeniem długości serii jest wyłącznie pojemność karty pamięci. O, i to jest osiągnięcie! Byle jednak karta była szybka – w teście każda wolniejsza od UHS-I wcześniej lub później zaczynała ograniczać aparat.
     Przy filmowaniu nie ma co liczyć na 4K, bo to przecież nie XC10. Ale oczywiście znajdziemy Full HD 60p, rejestrację w formacie iFrame (też FHD, ale tylko 25 klatek/s) i sporo opcji ręcznego doboru parametrów: szary filtr, tryby barw, balans bieli. Spodobał mi się sposób bezgłośnej regulacji ekspozycji podczas filmowania, realizowany pokrętłem ostrości na obiektywie. Miło zdziwiła mnie obecność gniazda słuchawek, bo gniazdo zewnętrznego mikrofonu to oczywistość.    
     Łączność? Klasyka, czyli WiFi z NFC. GPS tylko z pomocą skomunikowanego smartfona. Ten przydać się też może do zdalnego sterowania aparatem oraz do tworzenia kopii zapasowych wykonanych zdjęć.

Kilka z trybów barw My Colors: Standardowy, Żywy, Neutralny, Sepia, Cz-b.


A może by tak rozjaśniać cienie tradycyjnie, czyli fleszem? Można, ale pilnujmy balansu
bieli, bo w trybie automatycznym, po aktywacji flesza obraz zauważalnie się ociepla.
   Tyle o funkcjach, teraz obiektyw. Canon dobrze przemyślał jego koncepcję. Uzyskał w zakresie długich ogniskowych tyle samo albo więcej niż konkurenci z jednocalowymi matrycami, jednocześnie nie przekraczając psychologicznej granicy jasności f/5.6. Sony RX10 III i Panasonic FZ1000 mają co prawda optykę o działkę jaśniejszą, ale w porównaniu z G3X są gigantami. Ale te liczby jeszcze nie w pełni prezentują zagadnienie. Chodzi o to, że zoom Canona szybko ciemnieje wraz z wydłużaniem. Z początkowego f/2.8, przy ok. 45 mm robi się f/4, a f/5.6 obowiązuje już od 170 mm. Czyli efektywnie jest sporo ciemniejszy niż optyka konkurentów.

Zakres kątów widzenia zooma. Rzeźba na zdjęciu to ta lewa na samej górze pałacu.
     Wewnątrz ma on sporo wyrafinowanego szkła, z soczewkami sferycznymi, UD i Hi-UD włącznie. Z elementów mechaniki wnętrza obiektywu wspomnę system stabilizacji obrazu. Jego obecność czuć świetnie przy wyłączonym aparacie, gdy podzespoły luźno sobie latają, sprawiając wrażenie, że coś tam w środku po prostu się urwało. Efekt jest znacznie silniejszy niż „paluszek Filipinki” znany z lustrzanek Pentaxa. Żeby być uczciwym, obecność stabilizacji objawia się nie tylko owym grzechotaniem, ale też redukcją rozmazań obrazu. Może nie rewelacyjną, ale przyzwoitą. Canon deklaruje skuteczność 3,5 działki czasu przy ogniskowej 350 mm. Ja sprawdziłem przy 130 mm – wyszły 3 działki. I jeszcze trochę bardziej praktyczny parametr: przy ogniskowej 600 mm i czasie naświetlania 1/60 s (o trochę ponad 3 działki przekroczona zasada odwrotności ogniskowej), uzyskałem ze stabilizacją dokładnie połowę zupełnie nieporuszonych zdjęć.

Ostre światło wali wprost w obiektyw, a blików jak na lekarstwo.
Zdjęcia trzy, bo przy okazji prezentuję działanie funkcji obniżania kontrastu.
Od lewej: bez żadnych wspomagaczy, z dynamiką 200%, z dodatkowo włączanym
rozjaśnianiem cieni. Na drugim widać uratowane niebo w środku kadru, a na trzecim
wyraźnie poprawione najgłębsze cienie.
     Obraz tworzony przez ten obiektyw nie dał mi podstaw do szczególnych narzekań. Trochę brak ostrości (głównie na brzegach) dla najszerszego kąta i otwartej przysłony – warto ją przymknąć do f/4, a i f/5.6 nie zaszkodzi. Po drugie, trochę miękko robi się na długim krańcu zakresu zooma. 400 mm jest jeszcze zupełnie OK, lecz zdjęcia wykonane przy 500-600 mm już proszą o lekkie wyostrzenie. Ale róbmy to z czuciem, bo nawet przy nieznacznym przesadzeniu wyłażą artefakty. Innych problemów brak. Na zdjęciach nie widać ani winietowania, ani dystorsji, a aberracje chromatyczne występują z symbolicznym natężeniem. Bliki pod światło? Musiałem się mocno postarać, by uzyskać jedną drobną fioletową smużkę na zdjęciu.

Ogniskowa 24 mm. Wycinki poniżej.

Okolice środka i brzegu kadru przy 24 mm i przysłonach f/2.8 i f/5.6.
Kliknij by obejrzeć w pełnej rozdzielczości. 


Ogniskowa ok. 70 mm.
Wycinki obok.
Środek kadru (na dole) i brzeg, przy ogniskowej ok. 70 mm i otwartej
przysłonie. Kliknij by obejrzeć w pełnej rozdzielczości. 


Ogniskowa ok. 130 mm. Wycinki poniżej.


Środek kadru (po prawej) i brzeg, przy ogniskowej ok. 130 mm i otwartej
przysłonie. Kliknij by obejrzeć w pełnej rozdzielczości.

Ogniskowa ok. 320 mm.
Wycinki obok.
Środek kadru (na górze) i brzeg, przy ogniskowej ok. 320 mm i otwartej
przysłonie. Kliknij by obejrzeć w pełnej rozdzielczości.



Ogniskowa 600 mm.
Wycinki obok.
Środek kadru (na górze) i brzeg, przy ogniskowej 600 mm i otwartej
przysłonie. Kliknij by obejrzeć w pełnej rozdzielczości.













   
     Były przykłady ostrości zdjęć, więc przyda się też trochę nieostrości. Wszystkie zdjęcia poniżej wykonałem przy otwartej przysłonie, chyba że w opisie oznaczyłem inaczej.

Ogniskowa ok. 200 mm. 

Ogniskowa ok. 320 mm.

Ogniskowa ok. 130 mm. Przysłona f/11.

Ogniskowa ok. 260 mm.

Ogniskowa 600 mm.

     No i matryca. Jednocalowa i 20-megapikselowa, tak jak i w niemal wszystkich pozostałych Canonach „premium”, czyli G…X. Wyjątkiem jest G1X II, korzystający z nieco większego przetwornika. Proporcja boków matrycy jest mało kompaktowa, wynosi 3:2. Natywna czułość to ISO 125, a górną granicą jest ISO 12800. Wiadomo, że przy tej wielkości matrycy, ta najwyższa wartość będzie mało użyteczna. Nieraz w swoich testach pisałem, że rzeczywistą, dającą się jeszcze wykorzystać wysoką czułość można poznać, zaglądając do menu i sprawdzając ile wynosi domyślna wartość w trybie ISO Auto. Ją bowiem ustalają inżynierowie, a nie dział marketingu. Ale w przypadku Canona G3X marketing i tam sięgnął swymi mackami, bo ze dziwieniem nie dostrzegłem spodziewanego ISO 1600, a ISO 6400. Oczywista bzdura.

     Pochwalę jednak tryb ISO Auto za możliwość ustawienia tempa podwyższania czułości, a konkretnie czasu ekspozycji, którego przekroczenie (w dół) powoduje wzrost czułości. Możemy sobie zażyczyć, by nie następowało to dla czasu będącego odwrotnością ogniskowej, a dla dwu- albo czterokrotnie krótszego / dłuższego.

Kadr do oceny szczegółowości obrazu przy poszczególnych czułościach.
Wycinki (poniżej) pochodzą z JPEGów wprost z aparatu.

100-procentowe wycinki ze zdjęć przy poszczególnych czułościach.
Kliknij by obejrzeć w pełnej rozdzielczości.
     Jakością tworzonych zdjęć matryca tego Canona mnie nie ujęła. Na plus zaliczę jej oddanie barw, także przy wysokich czułościach i całkiem przyzwoity zakres dynamiczny. Jego trochę się obawiałem, wiedząc jak lustrzanki Canona odstają pod tym względem od konkurentów. A tu miłe zaskoczenie, że wcale nie jest źle. Zajrzałem na dxomark.com i tam znalazłem „oficjalne” potwierdzenie. W kwestii dynamiki jednocalowe kompakty Canona wypadły w ich testach identycznie jak EOSy 5DS/R i 6D oraz symbolicznie gorzej niż Sony z rodziny RX10 i RX100. W G3X niby jeszcze możemy się wspomóc „korekcją dynamiki”, ale ona działa słabiutko. Coś tam pomaga w światłach, lecz widać to głównie na histogramie ekspozycji, bo efekty zdjęciowe przeważnie (choć nie zawsze) są mizerne. Już lepiej sprawdza się rozjaśnianie cieni, ale i tu pamiętajmy - to tylko gdy pracujemy na samych JPEGach.

Motyw z dużą, choć na pewno nie ogromną rozpiętością tonalną, ale na JPEGu widać, że
G3X niemal sobie z nią poradził. Wywołując RAWa dodałem niedużą korekcję ekspozycji
na minus i rozjaśniłem cienie. Nie było konieczności używania funkcji ratowania świateł.

     Rzeczą która mi się na zdjęciach z G3X nie podoba, jest „kultura” obrazu. Na JPEGach, już przy ISO 125 w cieniach czają się ślady usuniętych szumów, a zdjęcia są w brzydki sposób nieostre. To znaczy, że brakuje ostrości szczegółów, ale już lekkie tknięcie zdjęcia UnsharpMaskiem daje efekt przeostrzenia. Rzecz widać głównie na motywach / w obszarach o niedużym kontraście, bo wysoki kontrast nieźle się broni. Zdjęcia z RAWów prezentują się trochę lepiej, wyższa jest szczegółowość w niskim kontraście, ale w sumie też bez rewelacji. Przy tym RAWy już przy ISO 125 wymagają usuwania szumów chrominancji, ale ciekawe, że podwyższanie czułości wcale nie skutkuje koniecznością bardziej zdecydowanego ich traktowania. To w odróżnieniu od szumów luminancji, których w dole zakresu czułości nie ma ani śladu, a zaczynają się pojawiać przy ISO 400 w formie ostrego, drobnego ziarna. Tak ładnego, że aż przykro je usuwać ze zdjęć. Lecz już przy ISO 800 jest to konieczne, a przy ISO 1600 ziarno wymaga tak intensywnych działań, że wyraźnie widać znikanie szczegółów. By uzyskać sensowne efekty trzeba się trochę napracować, choć sporo zależy od motywu. Nie rekomendowałbym tej czułości jako bezpiecznej górnej granicy użytecznego zakresu. Ale już ISO 800-1000 owszem. Gdy używamy samych JPEGów, warto pobawić się regulacją poziomu odszumiania. Do ISO 800 włącznie, optimum efektów jeśli chodzi  szumy / szczegóły uzyskujemy przy osłabionej redukcji. Dla ISO 1600 najlepiej sprawdza się średni poziom, a jeśli uprzemy się wdrapać z czułościami jeszcze wyżej, aktywujmy najwyższy poziom redukcji szumów. W sumie, „liczbowo” wyniki są podobne do tych z Sony RX10 II i Panasonica FZ1000, lecz kulturą odwzorowania rzeczywistości Canon wypada gorzej od nich.

     Ten Canon trochę mnie rozczarował. Trochę, czyli miejscami, bo w wielu aspektach jest fajnym aparatem. Podoba mi się przede wszystkim jego koncepcja: dobrze rozegrany kompromis wielkości (uszczelnionego!) aparatu, matrycy i obiektywu oraz zakresu i światła zooma. Cena bez wątpienia wysoka, ale nie ociera się o stratosferę do której dotarło Sony RX10 II, a do kosmosu osiągniętego przez RX10 III jeszcze jej daleko. Obiektyw daje radę, stabilizacja obrazu też. Zestaw funkcji OK, ale na grzyba tak go wykastrowano przy zapisie RAWów? Dziwi mnie niska kultura obrazu: ślady po odszumianiu JPEGów przy ISO 125, nie dające się wyostrzyć szczegóły. Czy to wszystko nie jest przypadkiem ceną, którą G3X płaci za podwyższoną dynamikę? Bo ona prezentuje się naprawdę dobrze. Rzekłbym, podejrzanie dobrze.
     Tym Canonem zasadniczo fajnie mi się fotografowało, ma on swój przyjemny feeling, ale coraz to napotykałem na zgrzyty. A to autofokus nie dawał rady, a to automatyczny balans bieli poddawał się w sztucznym świetle, a to okazywało się że RAWy blokują funkcję której chciałem użyć. Nie, „mój ci on!” nie jest.


Podoba mi się:
+ koncepcja aparatu

Nie podoba mi się:
- braki w funkcjach przy zapisie RAWów
- marna kultura obrazu

2 komentarze:

  1. Mam pytanko: czy ten aparat sprawdzi się do zdjęć przyrodniczych. Robię foty półprofesjonalnie jako dodatki do projektów przyrodniczych, które prowadzę (głównie ptaki, ale również rośliny i owady). Miałem już kilka aparatów i dla mnie "bridge" są bardziej przydatne w terenie aniżeli lustrzanki. Zamierzam sprzedać Canona Powershota SX70 HS i myślę o czymś z tej trójki: Panasonic FZ1000 (nówka), Sony RX10 III (używka), Canon G3X (używka plus wizjer). Ogólnie co warto wybrać, największym minusem Canona jest brak wizjera (plus za małe gabaryty), natomiast FZ1000 robi świetne fotki ale ogniskowa ciut mała, choć na i-zoom czyli 32x zoomie zdjęcia dalej są niezłe, natomiast Sony RX10 III jest już spory gabarytowo. Chodzi mi głównie o optykę, jaka jakość RAWów, czy sporo można podziałać na samym aparacie nie przechodząc do programu typu Digital Photo Proffessional czy Photoshop. Ogólnie świetny blog i bardzo profesjonalne opisy. Z góry dziękuję za odpowiedź

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za uznanie i przepraszam za opóźnienie z odpowiedzią. Jeśli w FZ1000 zoom jest za krótki, to bez wahania radzę RX10 III. Jasne, spory, ale w tej klasie nie ma lepszej kombinacji parametrów, zarówno katalogowych i jakościowych. Jedno, co mu brakuje w stosunku do FZ1000, to "pełny" przegub ekranu. Ale to nie każdemu przeszkadza. Przepraszam, jeszcze jedno: autofokus czasem nie daje rady. Pisałem o tym w teście aparatu na blogu. Z kolei RX10 IV ma lepszy AF, ale za to cenę wręcz kosmiczną. A, Sony nie ma obróbki RAWów w aparacie - przypominam na wszelki wypadek. Jednak tę metodę uzyskiwania JPEGów traktowałbym raczej jako awaryjną, a bazowałbym na obróbce w komputerze.

      Usuń