czwartek, 24 listopada 2016

TEST: Vanguard VEO 235AB - statyw na lekko

   „Dawniej fotografowaliśmy lustrzankami i nie chciało nam się dźwigać do nich odpowiednio solidnych statywów. Teraz, przy znacznie mniejszych bezlusterkowcach, nie mamy już tego problemu, gdyż możemy korzystać ze statywów lekkich i niekłopotliwych w transporcie.”
    Usłyszałem to od Jacka Boneckiego, gdy na jakichś targach spotkaliśmy się przy statywach, gdzie oglądałem model „lustrzankowy”, a on szukał czegoś leciutkiego. Utkwiło mi w pamięci jego podejście do sprawy, więc do najbliższego testu statywu który mi się nadarzył, wybrałem taki właśnie, „bezlusterkowy” model.

     Vanguard VEO 235AB to średni model w rodzinie VEO, o której dalej jeszcze wspomnę. Jest statywem przeznaczonym do raczej lekkich aparatów, gdyż charakteryzuje się nośnością 6 kg. To oczywiście nośność „katalogowa”, a zasady zalecają nie przekraczanie połowy tej wartości. Zwłaszcza gdy sprzęt fotograficzny ma duży moment bezwładności, czyli nie jest ciężkim, ale zwartym klockiem, a zestawem nawet lżejszym, ale sporym – np. aparat z długim (wymiarowo) teleobiektywem. Właściwie jedyną "bezlusterkową" kombinacją, która przychodzi mi do głowy, a której nie stawiałbym na tym Vanguardzie, jest któryś z aparatów Sony z dołączonym jasnym zoomem FE.

Dzięki, między innymi, aż 5 sekcjom, VEO 235AB mocno zmniejsza się po złożeniu.
     Jednak ogromna większość konfiguracji, szczególnie aparatów z matrycami 4/3 cala i APSC, nie będzie sprawiała temu statywowi kłopotów. Podczas mojego testu i podczas trzytygodniowego używania VEO 235AB, stawiałem na nim trzy aparaty. Po pierwsze Olympusa E-M10 II, który występuje na publikowanych zdjęciach, ale też dwa Panasoniki: G80 i FZ1000. Najlżejszym okazał się G80 (ok. 700 g), o ponad 100 g cięższy był Olympus, a wagę ciężką reprezentował jedyny kompakt w zestawieniu, czyli FZ1000 – 900 g w stanie gotowości do pracy.

Pracując tym Vanguardem, bezwiednie nie korzystałem z najcieńszej
sekcji jego nóg, a - wbrew zasadom - wolałem podjechać w górę
kolumną centralną. Z drugiej strony patrząc, nie zawsze musiałem
mocno podwyższać statyw, gdyż do aparatów z odchylanymi ekranami
można łatwo przymierzyć się niekoniecznie dokładnie z ich wysokości.
To kolejna zaleta bezlusterkowców w porównaniu z klasycznymi
lustrzankami.
     O praktyczną nośność VEO 235AB martwię się głównie z powodu pewnej jego cechy, którą twórcy przyjęli jako istotne założenie konstrukcyjne. Chodzi o kompaktowość, a konkretnie niedużą długość w pozycji transportowej, która wymusiła zastosowanie aż 5 sekcji nóg statywu. To dużo. Sam preferuję statywy trzysekcyjne, czterosekcyjnych już nie lubię, więc pięć sekcji to dla mnie hardcore. Ale to pewnie tylko homo reflexicus, który zamieszkał kiedyś w mojej głowie i nie przyjmuje „bezlusterkowej” rzeczywistości. Nie jest łatwo się od tego gościa uwolnić, zwłaszcza gdy widzi się najcieńsze sekcje nóg statywu o zaledwie centymetrowej średnicy. Podczas testu zorientowałem się, że zupełnie bezwiednie nie wysuwam tych dolnych sekcji, a w najlepszym wypadku, przy każdym rozstawianiu statywu zadaję sobie pytanie: czy naprawdę chcesz znowu zobaczyć te „patyczki”? A już na poważnie: średnica średnicą, wrażenie wrażeniem, ale sztywność sztywnością. Jej, mimo filigranowej formy statywu, czepiać się nie mogę. Pod tym względem VEO 235AB zachowuje się o niebo lepiej niż wygląda.

     Jest jeszcze jeden, dość nietypowy, element statywu, który powinien wpływać na sztywność konstrukcji. Chodzi o niepełną „obręcz” centralnego spojenia statywu, czyli miejsca gdzie schodzą się jego nogi i kolumna centralna. Inżynierska część mojego mózgu buntuje się przeciwko temu brakowi symetrii i zamknięcia, zapewniającego optymalne przeniesienie naprężeń. Wrażenie podobne jak przy pojedynczym widelcu w rowerze lub samolocie Blohm & Voss BV 141. Ale znowu, analogicznie jak w przypadku nóg statywu: pewnie jakiś negatywny wpływ tego rozwiązania występuje, jednak wyraźnych sygnałów nie ma. No i dobrze, ale po co w ogóle taki cudaczny patent? Sprawa jest oczywista: chodzi o uproszczenie i odchudzenie mechanizmu obracania kolumny centralnej. Dzięki temu statywy VEO nie tylko są lekkie, ale też potrafią „schować głow(ic)ę między nogami”, co skraca je w pozycji transportowej o ok. 10 cm, w porównaniu z konstrukcjami klasycznymi.

     Żeby nie było za pięknie, taki mechanizm obrotu kolumny uniemożliwia fotografowanie przy kolumnie ustawionej ukośnie. Po prostu w takiej pozycji nie da się skutecznie zacisnąć jej w obrotowym gnieździe. Ale oczywiście nie ma problemu z wykonywaniem zdjęć z głowicą w dolnym położeniu. Byle tylko aparat umożliwiał spojrzenie na ekran. 


Jeśli aparat ma ekran odchylany także w dół, to co za problem zamontować go na odwróconej w dół kolumnie? Dzięki temu rozwiązaniu znajduje się on tuż nad ziemią. I tylko szkoda, że symbole na ekranie  widzimy do góry nogami. Obsługa tak ustawionego aparatu może nie być łatwa, a bardzo przydaje się dotykowy ekran.
     A propos dotyku. Jedna z nóg statywu została ubrana w gumową nakładkę mającą zapewnić dobry chwyt oraz izolację cieplną dla dłoni, przydatną w chłodne dni. O ile pierwszy cel został spełniony, o tyle drugi ani trochę, Nie jest potrzebny mróz, wystarczy temperatura kilku stopni, a dłoń bez rękawiczki wyraźnie czuje odpływ ciepła do statywu. Na zimowe fotografowanie warto więc doposażyć tego Vanguarda w dodatkową piankową osłonę dla jednej nogi. 

     Za to na jednoznaczną pochwałę zasługuje system mimośrodowych zacisków nóg. Pracuje lekko, a mimo to blokady dobrze trzymają. Sprawdziłem to nie tylko w temperaturze pokojowej i obowiązującej obecnie jesienno-zimowej 0-10 °C, lecz również w prawdziwie zimowej -25 °C. Użyłem zamrażarki, po wyjęciu z której wszystkie mechanizmy statywu i głowicy pracowały bez zarzutu. Jasne, nie tak lekko i płynnie jak przy +20 °C. Jednak wyraźniejszą różnicą na minus był większy opór przy panoramowaniu głowicą. Dodatkowo, jedna z 12 blokad nóg ustąpiła przy próbie obciążenia. Ale było to obciążenie jednej nogi, dokładnie w jej osi i siłą mniej więcej trzykrotnie większą niż nośność całego statywu. Ot, w fabryce inaczej dokręcono jedną śrubę regulacyjną. Wkrętak w dłoń i po problemie! Tak więc, w praktycznym użyciu tego Vanguarda na mrozie, nie ma się czego obawiać.

     W nazwie statywu, przy symbolu „235” występuje oznaczenie literowe „AB”. Sygnalizuje ono, że statyw wyposażony jest w kulową głowicę THB-50. Druga wersją jest „AP” z dwukierunkową głowicą „filmową” PH-25. Statywu nie można kupić bez głowicy. Niemniej głowicę można odkręcić i zamontować inną, gdyż kolumna zakończona jest klasycznym, „małym” gwintem statywowym 1/4”.
     THB-50 ma nośność 9 kg, której na statywie VEO 235 nie można w pełni wykorzystać. Jak przystało na porządną głowicę kulową, posiada „wydzielony” obrót wokół osi pionowej z własną blokadą ruchu. Płytka reprezentuje standard Arca Swiss, przy jej mocowaniu umieszczono poziomnicę oczkową. Mocowanie prezentuje się bardzo solidnie i porządnie, jest w pełni metalowe, łącznie z pokrętłem zaciskającym. Widoczny na zdjęciu poniżej jasny kołeczek uniemożliwia przypadkowe wysunięcie się płytki w przypadku zbyt słabego jej zaciśnięcia.

     Płytka, jak to Arca Swiss, ma od spodu niezbyt dużo miejsca na łeb śruby dokręcającej ją do aparatu. Konstruktorzy nie zdecydowali się na wyposażenie śruby w pałąk umożliwiający dokręcanie jej palcami. Jeśli więc nie pasuje nam operowanie kluczem nasadowym, sześciokątnym lub monetą, śrubę z pałąkiem musimy dokupić we własnym zakresie. W głowicy dopatrzyłem się dwóch nieobecnych elementów: poziomnicy przy podstawie głowicy oraz regulacji tarcia kuli. Piszę o nich, ale to braki nieco na wyrost, byłyby one istotnymi wadami dopiero w znacznie poważniejszych głowicach tego rodzaju.

     Wspomniałem o w pełni metalowym mocowaniu płytki, więc uzupełnię, że reszta głowicy oraz statyw są wyjątkowo ubogie w elementy z tworzyw sztucznych. W głowicy plastikowe są jedynie gałki pokręteł blokujących, a w statywie nakładki na zaciski nóg. Przy czym cała reszta to metal. Oczywiście poza gumowymi stopkami nóg.
     Na zdjęciu obok widać oddzielne blokady ruchu kuli (po lewej) i panoramy (po prawej).
     Głowica pracuje bez zarzutu. Obroty (kula i panorama) odbywają się z niedużym oporem. Blokady łapią płynnie i gładko - łatwo zorientować się z jaką siłą należy obrócić dźwignię, by blokada była pewna.

      Uzupełnię jeszcze dane techniczne statywu. Jego masa (razem z głowicą) to ciut ponad półtora kilograma. Podstawowym materiałem w jego konstrukcji jest aluminium. Średnica zewnętrzna rurek pierwszej, najwyższej sekcji wynosi 23 mm. Maksymalna wysokość na której możemy umieścić aparat to 146 cm przy wysuniętej kolumnie centralnej i 123 cm przy schowanej. Najmniejsza wysokość wynosi 38 cm, a uzyskujemy ją gdy kolumna swym dolnym końcem dotyka podłoża. Konstruktorzy statywu sprytnie to wymyślili, bo taką pozycję uzyskujemy przy niewysuniętych nogach statywu, które rozstawiamy na środkowy z trzech dostępnych zaskoków.


     Zjechać można jeszcze niżej i to bez konieczności pracy aparatu do góry nogami. Statyw rozkładamy najszerzej, czyli na trzeci zaskok. Potem wyjmujemy kolumnę, na jej miejsce montujemy „grzybek makro” i już mamy poziom 10 cm. No dobra, jeszcze jakaś głowica by się przydała, by móc ustawić aparat w żądanym kierunku.

     Statyw kupujemy w komplecie z dedykowanym pokrowcem, a ciekawym, wartym przemyślenia dodatkiem, jest dedykowana torba VEO 37. Dedykowana, ale wcale nie dlatego, że ma wewnętrzną długość ok. 40 cm, czyli ciut większą niż długość statywu w pozycji transportowej. Dedykacja polega na osobnym wejściu dla statywu oraz „tunelu” przy dnie torby, w który ten się wsuwa. Torba wyposażone jest we wkładki pozwalające lepiej ułożyć sprzęt, przy czym i je i tunel można wyciągnąć, by torby używać do mniej fotograficznych zadań.

Torba VEO 37. Źródło: Vanguard
     Obiecałem opisać też pozostałe statywy rodziny VEO Vanguarda. Testowany model 235 jest średnim jej modelem. Poniżej niego plasuje się „204”, a powyżej „265”. Różnią się one od „235” przede wszystkim nośnością: 4 kg w przypadku „204” i 8 kg dla „265”. Ale nie tylko, gdyż „204” jest czterosekcyjny, a „265” występuje również w wersji węglowej. Dużego zysku z tego karbonu nie ma (masa 1,5 kg zamiast niecałe 1,7 kg) – mam na myśli wersje statywów „AB”, czyli wyposażone w głowice kulowe. W tej dziedzinie model 204 odstaje od pozostałych, gdyż jako jedyny korzysta z głowicy bez wydzielonego panoramowania z własną blokadą. Przyznaję, że to jedyny argument, który mnie zniechęca do polubienia tego właśnie modelu. Bo już jego cztero-, a nie pięciosekcyjność jest mocnym argumentem za. Cała rodzina prezentuje bardzo zbliżone charakterystyki wymiarowe. W pozycji transportowej liczą 38-40 cm długości, wysuwają się maksymalnie na 135-150 cm, a najmniejsza wysokość w normalnym położeniu kolumny centralnej to 38-39 cm. Ważą od 1,3 kg do 1,7 kg. Najciekawsze znalezione w wyszukiwarkach aktualne ich ceny to (dla wersji aluminiowych AB): „204” – 380 zł, „235” – 480 zł, „265” – 550 zł.

     Który z nich sam bym wybrał? Model 204 raczej nie, chyba że musiałbym zadbać o jak najmniejszy ciężar statywu. Najprawdopodobniej zdecydowałbym się na testowany „235”, bo dodatkowe 2 kg nośności w „265” niezbyt mnie kusi, podobnie jak wyraźnie wyższa cena. To oczywiście dla zastosowań typowo „bezlusterkowych”. Bo gdybym planował korzystanie z nieco cięższego sprzętu fotograficznego, zdecydowanie celowałbym właśnie w model 265.


Podoba mi się:
+ skromne wymiary w pozycji transportowej
+ przyzwoita sztywność (pomimo sprawianych pozorów)

Nie podoba mi się:
- słaba izolacja termiczna gumowej osłony nogi


Zajrzyj też tu:

2 komentarze: