niedziela, 26 stycznia 2020

TEST: Wielki Spóźnialski – Sony FE 35 mm f/1.8


     Nie mam bladego pojęcia dlaczego Sony tak długo czekało z zaprezentowaniem tego obiektywu. Pokazało go niemal 6 lat po premierze A7! A przecież to jedna z najważniejszych ogniskowych, przy tym jej połączenie z jasnością f/1.8-2 daje gabaryty i ciężar świetnie pasujące do niedużych małoobrazkowych bezlustrowców Sony. Zresztą nie tylko w przypadku 35 mm, ale wszystkich niezbyt długich stałek W ofercie było już 28 mm f/2, 85 mm f/1.8, 55 mm f/1.8, 50 mm f/1.8, ale trzydziestkipiątki ani śladu. Sony tworzyło i wypuszczało na rynek sporo szkieł, ale tak podstawowe jak średniojasne 35 mm jakoś  nie mogło się przebić. 
     Ale wreszcie, jest! Myślę, że mniej było w tym zamysłu samego Sony, a więcej kłucia ze strony konkurentów. Taki Canon ogłosił 35/1.8 jednocześnie z premierą EOSa R, jako jedną z dwóch zaprezentowanych wówczas stałek. Identycznie postąpił Nikon wypuszczając w zeszłym roku swoje Zetki. On na dokładkę w ciągu roku stworzył i pokazał rodzinę czterech najważniejszych obiektywów (f/1.8 rzecz jasna): 24, 35, 50, 85 mm. W ciągu jednego roku! A nie sześciu, jak Sony.
     No dobrze, Sony FE 35/1.8 wreszcie się objawił, wpadł mi w ręce, więc go testuję.

     Jest to prosta, zgrabna, trzycalowej długości rurka, wydłużana o kolejny cal firmową osłoną przeciwsłoneczną. Mam pewne wątpliwości, co do materiału obudowy. Pierwsze wrażenie mówi o metalu, ale podejrzewam, że mamy tu do czynienia z cienką warstwą metalu pokrywającą elementy wykonane z tworzyw sztucznych. O tym świadczyłaby też masa obiektywu w stanie gotowości do pracy: niemal dokładnie 0,3 kg. Zresztą nie oszukujmy się, to nie szkło G, czy GM, więc na cuda nie liczmy. Choć z drugiej strony, obiektywowi nie poskąpiono uszczelnień. Nie znalazłem jednak ich schematu, trudno powiedzieć jak wygląda poziom ich skuteczności. 

Źródło: Sony
     Niezbyt wyrafinowany jest też układ optyczny. Składa się on z 11 soczewek, w tym jednej asferycznej i skonstruowano go tak, by ogniskowanie odbywało się wewnętrznie. Autofokus napędzany jest przez silnik liniowy, a liniowo odbywa się także ręczne ostrzenie. Chodzi o sposób wykorzystania przez silnik informacji o ruchu pierścienia ostrości. Prędkość ogniskowania nie potęguje się przy szybszym obracaniu pierścienia, a pozostaje proporcjonalna do szybkości kręcenia. Inaczej: obrócenie pierścienia o dany kąt skutkuje zawsze takim samym przesunięciem płaszczyzny ostrości, bez względu na szybkość z jaką kręcimy pierścieniem. Bez względu jak to ujmiemy, ta cecha spodoba się ręcznie ostrzącym filmowcom, a może zostać przyjęta negatywnie przez fotografów. Albo i zupełnie obojętnie – w zależności od tego co kto lubi, a co komu przeszkadza. Mi nie przeszkadzało, a bardzo pomagał świetnie zaprojektowany pierścień ostrości. Z początku wydał mi się trochę za drobno ząbkowany, ale w rzeczywistości zupełnie mi to nie wadziło. Liczyło się to, że jest szeroki i umieszczony blisko przodu obiektywu. Dzięki temu znajduje się w odległości od aparatu takiej, że moje palce trafiają akurat na niego.

     A jeśli kciuk cofnę o dwa centymetry, trafiam nim na przełącznik AF/MF oraz na przycisk funkcyjny. Poświęciłem minutkę, by policzyć ile funkcji Sony A7 R III można mu przypisać. No, nie tyle ile, a z ilu można wybrać tę jedyną. Jest ich aż 87. Nieźle!
     Producent obiektywu chwali się niedużą minimalną odległością ogniskowania wynoszącą 22 cm, co oznacza dystans ok. 10 cm liczony od przodu osłony przeciwsłonecznej. Szczyci się też dużą szybkością automatycznego ostrzenia swej nowej trzydziestkipiątki, a ja z przyjemnością to potwierdzam.

     Sony nie próbuje epatować szczególnie niską ceną tego szkiełka, ale też w żadnym stopniu nie musi się jej wstydzić. Analogiczny Canon RF 35mm F1.8 IS STM Macro kosztuje co prawda 2100 zł, ale już za Nikkora Z 35mm F1.8 S trzeba zapłacić 3200 zł. Obiektyw Sony plasuje się pośrodku tego przedziału, z ceną 2600 zł. Czyli przyzwoicie i zachęcająco.

     Czas sprawdzić co otrzymujemy za tę sumę, jeśli chodzi o jakość obrazka.
     Tak się złożyło, że jedyna posiadana przeze mnie podczas testu tablica do testu rozdzielczości sięgała „zaledwie” 4000 lph. Wiedziałem, że to za mało by pokazać co potrafi dobry obiektyw współpracujący z 42-megapikselową matrycą. Jednak i ona mogłaby zasygnalizować ewentualne problemy na brzegach kadru lub przy otwartej przysłonie. Nic z tego! Spojrzałem w rogi klatek wykonanych przy f/1.8 i wiedziałem, że obiektyw śmiał się robiąc te zdjęcia. Tam nie było nawet najsłabszych zapowiedzi śladu początków spadku jakości. 4000 lph to dla niego kaczka z mleczkiem. Ptasim mleczkiem.
     Cyferek więc żadnych tu nie będzie, a jedynie opis tego co widać na zdjęciach plenerowych. Ooo, dużo widać! Już wcześniej słyszałem, że obiektyw wypada świetnie także przy otwartej przysłonie, ale nie byłem pewien na ile jest to wyłącznie powtarzanie przechwałek Sony, a na ile  rzeczywista rzeczywistość. Wychodzi, że to drugie. No, on może nie jest przy f/1.8 ideałem na całej powierzchni kadru, lecz niewiele mu do tego określenia brakuje.
     Środek prezentuje się bardzo dobrze już przy otwartej przysłonie, a świetnie po przymknięciu do f/2.8. Ten stan świetności trwa aż do f/8, a słabiutki – naprawdę słabiutki! – wpływ dyfrakcji widać dopiero po przymknięciu przysłony do f/11. I nawet przy f/16 szczegółowość jakoś wyraźnie nie spada. Zresztą spójrzcie na wycinki, które prezentuję niżej.
     Brzegi? No, dla pełnej dziury wygląda to lepiej niż średnio, no, powiedzmy że dobrze z minusem. Jednak już ustawienie przysłony f/2 daje zauważalną poprawę, a użycie f/2.8 powoduje że – jak na rogi klatki – nie bardzo jest do czego się przyczepić. Ale żeby być w pełni szczerym, sprawy mają się bardzo dobrze dopiero przy f/4. A świetnie przy f/5.6. Tak jak w przypadku centrum kadru, leciutkie pogorszenie szczegółowości można zauważyć przy f/11, wyraźniejsze przy f/16.
     W sumie w tej konkurencji obiektyw wypada bardzo dobrze.

Kadr do testu szczegółowości obrazu. Wycinki poniżej.

Środek klatki. Kliknij zdjęcie, by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.

Brzeg klatki. Kliknij zdjęcie, by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.

     Na powyższych wycinkach z brzegu klatki z pewnością zauważyliście fioletowe i zielone obwódki spowodowane niedokorygowaniem poprzecznej aberracji chromatycznej. Nie są one zbyt intensywne, a mogą przeszkadzać – jeśli już – to gdy korzystamy z przysłon rzędu f/4-8. Wycinki pochodzą ze zdjęć wykonanych z wyłączoną korekcją tej wady w aparacie, a jej aktywacja uzdrawia problem w stu procentach.
     To była dobra wiadomość. Teraz ta zła, dotycząca siostrzyczki bocznej AC, czyli osiowej aberracji chromatycznej. O, ta to umie się pokazać! Bo nie dość, że dobrze widoczna, to wcale nie ma ochoty ustępować wraz z przymykaniem przysłony. Trafia się nawet na zdjęciach wykonanych przy f/5.6. I o ile poprzeczna aberracja chromatyczna daje się łatwo i automatycznie usuwać, to osiowa jej odmiana jest nie do ruszenia. Bieda. Straszna bieda!

Kadr prezentujący poziom osiowej aberracji chromatycznej przy zdjęciach
wykonywanych z małej odległości. Wycinki dla różnych przysłon widzicie poniżej. 

Kliknij zdjęcie, by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.

Kliknij zdjęcie, by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.

Kliknij zdjęcie, by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.

Osiowa AC przy fotografowaniu dalekim od makro.
Przysłona f/1.8. Wycinek poniżej.

Kliknij zdjęcie, by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.

     Dla odmiany, dobre wieści na temat dystorsji. Teoretycznie jakaś tam jest, konkretnie to słaba „poduszka”. Test studyjny wykazał, że odkształca ona linie biegnące wzdłuż brzegów klatki o niecały 1%. To może więcej niż nic, ale nie bardzo jest się czym przejmować. Zwłaszcza, że nie w każdej sytuacji tę wadę widać na zdjęciach. Analiza zdjęć budynków wykonanych podczas testu doprowadziła mnie do wniosku, że gdy budynek przechylony jest w lewo, to dystorsji nie widać. Gdy w prawo, też nie. Jednak gdy umieścimy go w kadrze prosto, wówczas owszem, pojawia się. Nie wierzycie? Spójrzcie na zdjęcia poniżej. Od razu uzupełniam, że jeśli nie chcecie przeżywać katuszy niepewności co do tej poduszki (wejdzie? nie wejdzie?) włączcie korekcję dystorsji w aparacie. Wówczas dystorsji nie będzie na zdjęciach ani śladu.




     To samo zalecenie mam w kwestii winietowania. Jednak o ile dla dystorsji była to jedynie kosmetyka obrazka, to przy winietowaniu jest to już konieczność. Po prostu konstruktorzy niemal zupełnie odpuścili sobie optyczną korekcję winietowania. Przy otwartej przysłonie jest ono dość silne, choć wcale nie ostre. Dzięki temu nie przy każdym motywie wadzi. Gorzej, że przymykanie przysłony tylko trochę je osłabia, a bardziej spycha do narożnika, czy raczej narożników kadru. Stąd staje się ono ostre, a więc dobrze widoczne. I to nawet przy f/11. Nie wygląda to ładnie.

Zdjęcia wykonane z wyłączoną korekcją winietowania.

Widać, że cyfrowa korekcja winietowania dla f/1.8 jest skuteczniejsza
niż samo przymknięcie przysłony do f/11.

     Grunt, że cyfrowa korekcja pomaga, i jest to bardzo skuteczna pomoc. Rekomenduję włączenie jej na stałe, nawet gdy zdjęcia zapisujemy w RAWach. Szczególnie jeśli korzystacie z firmowej wywoływarki RAWów, czyli Sony Imaging Edge. Ona nie dysponuje funkcją automatycznego rozjaśnienia brzegów kadru przy wykorzystaniu danych o charakterystyce obiektywu. Niby ma wyrafinowane narzędzie pozwalające dobrać zarówno promień obszaru słabiej rozjaśnianego, jak i intensywność rozjaśniania w nim oraz w rogach klatki. Ale to wszystko ręczna, zupełnie niezautomatyzowana robota. Dobrze, że są wywoływarki niezależne, które wiedzą co trzeba zrobić, by ściemnienie rogów znikło zupełnie. Najlepsze efekty uzyskałem na RAWach naświetlonych z włączoną korekcją aparatu, a potem dodatkowo potraktowanych automatyczną, „profilowaną” korekcją Adobe Camera Raw.

     Pod światło obiektyw Sony daje sobie radę bardzo dobrze. No, powiedzmy że bardzo dobrze z minusem, bo jednak z rzadka udawało mi się go zmusić do „bliknięcia”. Warunkiem było przymknięcie przysłony do f/5.6 lub mocniejsze, i oczywiście złośliwe umieszczenie słońca w kadrze. To były warunki konieczne, ale nie zawsze wystarczające. Bywało, że i one nie zmuszały obiektywu do jakichkolwiek uchybień. Zarówno jeśli chodzi o odblaski, jak i spadek kontrastu. Tego w ogóle nie udało mi się zauważyć.

Przysłona f/5.6. Właściwie bez uwag.

Przysłona f/11. Blików po prawej na dole już nie mogę całkiem
zignorować. Mimo wszystko, nie jest źle.

Słońce w prawym dolnym rogu, a blików ani śladu.
Przysłona f/11.

     Boke bez istotnych zastrzeżeń, ale do ideału daleko. Choć problemem są właściwie tylko gałęzie i inne nieostre zielsko, których obraz często bywa wyraźnie nerwowy. Ogólnie rzecz biorąc, mocne nieostrości prezentują się gorzej od tych słabszych. Trójka z plusem. Dla tych co lubią widzieć pół szklanki pełne, czwórka z minusem.






     W sumie raz świetnie, raz dobrze, ówdzie średnio. Ale wiecie co, ten obiektyw wydał mi się całkiem OK. Rozdzielczość bardzo dobra, dystorsja nie wadzi, winietowanie da się usunąć, podobnie jak boczną aberrację chromatyczną. Plastyka może i nie jest najwyższych lotów, ale do przełknięcia. Cena też. Ale co strzeliło do głowy konstruktorom tego szkła, by pozostawić tak silną osiową AC?! Przecież ona jest nie do ruszenia. Jasne, czasem można jej w ogóle nie zauważyć, ale wiadomo że czai się i w każdej chwili może ugryźć nas w odwłok. Nie dało się przehandlować tej wady za silniejszą dystorsję, większą masę, wyższą cenę? Pewnie uznano, że nie warto. Co w moich oczach wcale nie usprawiedliwia twórców. Po prostu nie podoba mi się takie ustawienie priorytetów.

     Niemniej powtórzę: to naprawdę niezły obiektyw i całkiem szczerze mogę go polecić. Co nie znaczy, że go polubiłem. A widząc wyniki jakie osiąga, nabrałem chęci na przetestowanie analogicznego szkła Canona. Mam oczywiście na myśli RF 35/1.8, o którym wspominałem na początku artykułu. Bo Nikkora Z 35 mm f/1.8 S już przetestowałem na blogu. On miejscami wypada ciekawiej niż obiektyw Sony, miejscami nie dorównuje mu. Za to Canon na którego ostrzę zęby jest tańszy od konkurentów, stabilizowany, a z tego co czytałem, jeszcze inaczej ustawiono mu priorytety dla poszczególnych parametrów jakościowych. Bardzo jestem ciekaw jak wygląda canonowska recepta na takie zwykłe, niepozorne trzydzieści pięć – jeden – osiem.


Podoba mi się:
+ szczegółowość obrazu
+ dobrze opanowana większość wad optycznych
+ rozsądna cena

Nie podoba mi się:
- osiowa aberracja chromatyczna!


Zajrzyjcie też tu:

11 komentarzy:

  1. "Prędkość ogniskowania nie potęguje się przy szybszym obracaniu pierścienia, a pozostaje proporcjonalna do szybkości kręcenia. Inaczej: obrócenie pierścienia o dany kąt skutkuje zawsze takim samym przesunięciem płaszczyzny ostrości, bez względu na szybkość z jaką kręcimy pierścieniem."

    Hmm!
    Tu przypominaja mi sie wypracowania z jezyka polskiego z cyklu "co autor chcial przez to powiedziec" :-)
    Jak wtedy nie kumalem tak i teraz czytajac ten opis - nie kumam jak to dziala :-) !

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cholercia! Dwa razy przeradagowywałem ten fragment, tak by był możliwie zwięzły, treściwy i jasny. Ale może wystarczyłoby, gdybym napisał o stałej wartości przełożenia między pierścieniem, a członem ostrzącym? Wystarczyło? :-)

      Usuń
  2. "pozostaje proporcjonalna do szybkości kręcenia" i "bez względu na szybkość z jaką kręcimy pierścieniem." :-)
    Chyba bede musial ten obiektyw kupic i sprawdzic jak to dziala :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie kupuj! To moim zadaniem jest wyjaśnienie zagadnienia. Ale w tym celu muszę napisać obszerniej.
      Obiektyw taki jak ten ma, używając slangu, liniowe ostrzenie. Czyli: kręcimy pierścieniem ostrości powoli – płaszczyzna ostrości przesuwa się powoli; kręcimy szybko – płaszczyzna przesuwa się szybko. I zawsze, bez względu jak szybko kręcimy, całą skalę odległości przejeżdżamy obracając pierścień o ten sam kąt – np. 2/3 pełnego obrotu. Czyli sprawy wyglądają dokładnie tak jak w klasycznych, manualnych obiektywach, gdzie pierścień ostrości jest na stałe połączony przekładniami z członem optycznym odpowiedzialnym za ustawianie ostrości.
      W momencie gdy – jak w bezlustrowcach Sony (i innych) – nie ma takiego mechanicznego połączenia, a ruchem pierścienia jedynie przekazujemy sygnały do silnika poruszającego członem optycznym, łatwo rzecz zorganizować inaczej. Czyli: kręcimy pierścieniem ostrości powoli – płaszczyzna ostrości przesuwa się bardzo, bardzo powoli; kręcimy szybko – płaszczyzna przesuwa się bardzo, bardzo szybko. Takie rozwiązanie bardzo uelastycznia ręczne ostrzenie, gdyż łączy dwie przeciwstawne potrzeby. Z jednej strony pozwala błyskawicznie przejechać nawet przez całą skalę odległości. Wystarczy szybko pokręcić pierścieniem, a wówczas 1/8 pełnego obrotu wystarcza do zmiany dystansu ostrości z ∞ na 0,2 m. Z drugiej, umożliwia bardzo precyzyjnie ogniskować obiektyw. Wystarczy kręcić powolutku, a ostrość zmienia się wielce powolutku. Ale gdybyśmy tak kręcąc chcieli przejechać całą skalę odległości, potrzebowalibyśmy trzech pełnych obrotów pierścienia.
      Pierwsze, klasyczne, czy też liniowe podejście zasadniczo wolą filmujący, drugie, fotografujący.
      A, oczywiście da się połączyć wymagania jednych i drugich. Da się, jeśli się chce. W menu niektórych aparatów (kojarzę pełnoklatkowe bezlustrowce Canona i Panasonica) można zdecydować której metody przekładania ruchu pierścienia na człon ogniskujący chcemy używać. U Panasonica dodatkowo da się określić kąt obrotu pierścienia wymagany dla przejścia całej skali odległości. To w trybie liniowym, rzecz jasna.
      Liczę, że tym razem udało mi się w pełni wyjaśnić o co chodzi.

      Usuń
    2. Udalo ci sie. Dziekuje.

      Usuń
  3. "(...)dobrze opanowana większość wad optycznych" - ona nie jest dobrze opanowana, lecz korygowana programowo. A wady te są irytująco ponadprzeciętne. Wypada pamiętać że softwarowa korekcja wpływa degradująco na jakość obrazka. I CA i dystorsji i winietowania. Psujemy więc ujęcie na wszystkie sposoby. A pracując na ARW trzeba sobie do tego instrumentu profile robić... To szkło Sony domaga się i wymaga poprawek automatycznie, o ile wiem po jego zapięciu w menu funkcja korekcji zostaje aktywowana bez możliwości wyłączenia! Można więc uznać że jest to całkiem miły i zgrabny obiektyw dla amatora cykającego jpegi A7 II.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przyznam, że miałem wątpliwości pisząc, że mi się podoba poziom optycznej korekcji. Ale uzasadniłem (sobie), że przeszkadzają wyłącznie osiowa AC i winietowanie. Gdy już opublikowałem tekst, naszło mnie że to przecież nie jakieś ekstremalne szkło, a zwykłe 35/1.8, więc powinno być lepiej niż jest. Ale uznałem że już nie będę edytował. Teraz też już nie będę, ale przyznaję rację.

      Usuń
  4. Ciekawe, ze w starych analogowych obiektywach nie wystepowaly takie wyrazne "bledy" w korekcji. Widac je w digitalach gdy zrobimy zdjecia w RAWach. Digitalne obiektywy jak widac sa gorzej korygowane, poniewaz zdawano sie na programowa poprawe.
    Fotografujac analogiem nie widzialem aby obiektywy byly az tak "kiepsko" skorygowane.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Współczesnym obiektywom stawia się znacznie większe wymagania. Rzutują obraz na matrycę, a nie na film. Raz, chodzi o sposób rzutowania. Dwa, o rozdzielczość. Żeby tu nie nawalić, poświęca się inne aspekty jakości. Dobrze, gdy niedokorygowuje się wady optyczne, które dają się skorygować cyfrowo - najlepiej bezboleśnie. Tu pozostawiono osiową AC, która jest bardzo trudna do ruszenia.

      Usuń
  5. Dziękuję za ten test i opis. Zastanawiałem się nad tym obiektywem. Pomimo kilku minusów jestem zdecydowany na zakup tego modelu. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No, są minusy. Ale plusy też. Wśród nich ważne jest samo pojawienie się tego szkła na rynku. Drugiego podobnego, pod bagnet FE po prostu nie ma.

      Usuń