środa, 19 stycznia 2022

Dwie dzisiejsze premiery: Canon R5C, Nikkor 400/2.8 + TC. Która ciekawsza?

     Jasne, że Nikkor! Teraz fotoreporterzy nie muszą już wybierać pomiędzy 400 mm f/2.8, a 600 mm f/4. Wyciągają z kieszeni 70 tysięcy i mają dwa takie szkła w jednym. Racja, wbudowany telekonwerter 1,4× daje 560 mm, a nie 600 mm, ale nie ma co dzielić włosa na czworo. Ogłoszony dziś Nikkor Z 400 mm f/2.8 TC VR S to wcale nie takie wielkie i ciężkie szkło, gdyż ma niecałe 40 cm długości i waży tylko trzy kilogramy. Jego część optyczna liczy ćwierć setki soczewek (chyba rekord?), w dużej części wykonanych z wyrafinowanych gatunków szkła. Niska dyspersja to mały pikuś, jest tam bowiem element o wyjątkowo dużym współczynniku załamania światła, ale wyłącznie dla najkrótszych fal światła. Plus nowy gatunek warstw przeciwodblaskowych Meso Amorphous, napęd autofokusa VCM Silky Shift oraz wbudowany układ stabilizacji optycznej. Piękne szkło!

     Nowość Canona rajcuje mnie znacznie mniej, ale EOS R5C to zwierzę filmowe, a nie fotograficzne. Z tego powodu czuję się usprawiedliwiony. Co wcale nie znaczy, że nie widzę i nie doceniam zalet tego aparatu. Czy raczej kamery, a właściwie to dwóch w jednym. Trochę tak, jak w Nikkorze. Owe canonowskie dwa w jednym widać już przy próbie włączenia sprzętu. Nie ma tu „ogólnego” włącznika i oddzielnego przełącznika zdjęcia / film. Włączamy aparat ALBO kamerę. Niby drobiazg, a już definiuje filozofię R5C: dwa systemy nie działają już razem, a obok siebie.

     Obok, a fotografowanie robi za Kopciuszka. Nowy EOS wręcz epatuje chłodzeniem matrycy. To już nie wąska kratka Lumixa S1H, a dwucentymetrowej szerokości otwory aktywnej wentylacji odsuwające mocno do tyłu ekran i wizjer. By poprawić chłodzenie matrycy zrezygnowano z jej stabilizowania. No, to się Canon naraził użytkownikom! Ale widać, bez przyczepienia matrycy do solidnego radiatora, nie dało rady. Zyskiem jest choćby możliwość kręcenia w 8K 60p bez ograniczenia czasu nagrania. Tyle, że tych parametrów nie pociągnie akumulator EOSa, wymagane jest skorzystanie z zewnętrznego zasilania. Skoro już przy złączach jestem, dodam że dysponujemy wejściem / wyjściem kodów czasowych, stopka flesza zyskała pełną, multimedialną funkcjonalność znaną z EOSa R3, ale nie pojawiło się spodziewane, pełnowymiarowe gniazdo HDMI.

     Karty pamięci pozostawiono po staremu, czyli SD plus CFe typ B. Ogromnym plusem jest możliwość niezależnego zapisywania na nie filmów o różnych rozdzielczościach i kodekach.
     Elementy obsługi pozostały w tym samym układzie co w EOSie R5. Co prawda teraz spust migawki ma „filmowy” czerwony kolor, sensownie, liczbami oznaczono przyciski definiowalne, a z przodu EOSa pojawiła się dioda świecąca informująca o trwającym nagraniu. Oczywiście matryca to te same 45 Mpx co w Canonie R5. Część fotograficzna EOSa R5C pozostała chyba bez zmian.

     I świetnie! Filmowcy pewnie będą zadowoleni. Ale czy nie można było od razu pokazać tak filmowego sprzętu? OK, nawet niekoniecznie jednocześnie z EOSem R5. Można było kilka miesięcy odczekać. Bo czy był sens paskudzić wspaniały fotograficznie aparat kulejącym filmowaniem 8K? Przecież on mógł być narzędziem dedykowanym fotografii, bez filmowych ozdóbek. Trochę nawet liczę, że teraz takim się stanie. Filmowcy dostaną „prawdziwe” 8K, a Canon R5 pozostając wyłącznie na łasce fotografów, nieco stanieje. Tak do poziomu Sony A7RIV na przykład. A EOS R5C niech sobie kosztuje tyle co kamera, czyli ponad 23000 zł. Myślę, że z tą ceną i tak się obroni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz