niedziela, 8 marca 2015

TEST: Olympus 40-150 mm f/2,8 + TC 1,4×

Super małe super tele

     Zakres ogniskowych 40-150 mm może i nie wygląda efektownie, ale gdy „przetłumaczymy” go na matrycę 4/3 cala, otrzymamy 80-300 mm, co prezentuje się znacznie lepiej. Po dodaniu informacji o jasności f/2,8, spostrzegamy, że świat stał się piękniejszy. Zapraszam to testu tego szkiełka oraz współpracującego z nim telekonwertera. „Szkiełka”, bo to naprawdę nieduży obiektyw. Używając go, miałem wrażenie fotografowania canonowską dwusetką f/2,8 albo Nikkorem 180/2,8. I słusznie, bo oba te obiektywy, choć ciut krótsze, ważą tyle samo co Olympus. Właściwie to nie żaden Olympus, a M.ZUIKO DIGITAL ED 40‑150mm 1:2.8 PRO. No, to oficjalną prezentację mamy załatwioną.

     A praktycznie, to jest małoobrazkowe 80-300 mm f/2,8, czy nie jest? Niewątpliwie jest, jeśli chodzi o zakres kątów widzenia. Tym właśnie system μ4/3 przebija mały obrazek i APSC. W tym pierwszym, ze światłem f/2,8 mamy tylko Sigmę 120-300 mm, a w APSC zoomy 70-200 mm. A to oznacza, że w dole zakresu ogniskowych Olympusa widzimy wyraźnie szerzej. A światło? Właśnie, tu już M.Zuiko prezentuje się mniej pięknie. Dopóki jest w miarę jasno, problemów nie ma. Przykładem choćby moje testy autofokusa z poprzedniego wpisu na blogu. Wtedy, w pochmurny zimowy dzień, mogłem korzystać z czasu 1/3200 s, nie musząc wychodzić z czułością ponad ISO 1600. Z ISO 800 też dałbym radę. Jeśli jednak jest ciemno, to rzeczywiście maksymalny otwór względny f/2,8 w μ4/3 znaczy co innego niż w aparatach z większymi matrycami, bo nie możemy posiłkować się tak wysokimi jak tam czułościami. „Małoobrazkowym odpowiednikiem jasności f/2,8” byłby w μ4/3 f/1,4. Ale o czymś takim nie ma co marzyć. Trzecia kwestia to głębia ostrości, z którą czasami jest gorzej niż w większych formatach, a czasami lepiej. Najgorzej, gdy używamy tego zooma na jego najszerszym kącie do zdjęć ludzi. Tu, zwłaszcza przy zdjęciach całych sylwetek, trudno odciąć postacie od tła. Ciasny portret, hm… ja tam nie lubię zdjęć z ostrym tylko kawałkiem jednej źrenicy, więc na „małoobrazkowe f/5,6” tego zooma pewnie nie bardzo bym narzekał. Ale przyznaję, że do tego typu prac wolałbym 45 mm f/1,8. Z kolei przy małoobrazkowym reportażu z użyciem 300 mm f/2,8, nigdy nie cierpiałem na nadmiar głębi ostrości. Cieszę się więc, że w 150/2,8 μ4/3 mam tej głębi ze dwa razy więcej.

Konstrukcja optyczna niewątpliwie należy do wyrafinowanych.
     Teraz trochę techniki. Obiektyw z rodziny Pro, więc jest to konstrukcja na najwyższym poziomie. Sam się jednak zdziwiłem, gdy okazało się, że cała obudowa jest metalowa i to razem z (niegumowanymi) pierścieniami! No, prawie cała, gdyż z plastiku wykonany jest bagnet mocowania osłony przeciwsłonecznej. Dla równowagi, tył osłony jest metalowy. Długość zooma to 16 cm, masa wynosi 880 g z pierścieniem i stopką statywową. Można ją zdjąć i oszczędzić 120 g. Pomysł mi się spodobał… ale pierścienia nie zdjąłem, bo świetnie leżał na dłoni, której palce obsługują pierścień ogniskowych. Uszczelnienia? Jasne! Wewnątrz mamy 16 soczewek, w tym aż połowa to asferyczne, niskodyspersyjne lub o wysokim współczynniku załamania światła. Napęd autofokusa zapewniają dwa silniki liniowe odpowiedzialne za przesuwanie dwóch niezależnych członów optycznych współpracujących przy ogniskowaniu obiektywu. Ten napęd jest cichutki i szybki, ale w tym drugim aspekcie cudów nie widać. 
     Przełączanie na ostrzenie ręczne odbywa się za pomocą osiowego przesunięcia pierścienia ostrości w tył. Pokazuje się wtedy skala odległości, co w połączeniu z ostro ząbkowanym, metalowym pierścieniem skutecznie sugeruje, że mamy w ręku manualny obiektyw. Miłe wrażenie, niemniej ręczne ogniskowanie to nic innego jak Power Focus. Jego działanie w tym zoomie bardzo mi się spodobało. Niby nie pracuje on idealnie płynnie, a skokami. Ale są to mikroskoki, co pozwala łatwo zauważyć przesuwanie się płaszczyzny ostrości, a jednocześnie zapewnia wystarczająco wysoką dokładność. I drugi plus tego elektrycznego pośrednictwa w ręcznym ostrzeniu: brak jakiegokolwiek luzu na połączeniu pierścień – człony ogniskujące. W bardzo wielu obiektywach, nawet w niektórych wysokiej klasy stałkach, taki luz występuje. Leciutko przejechaliśmy z ostrością, więc próbujemy delikatnie wrócić. Kręcimy, a tu nic… najpierw musimy skasować luz, a dopiero potem przekładnie łapią. Denerwujące, zwłaszcza przy makro. A propos, testowany zoom zapewnia minimalny dystans ostrości 0,7 m, co przy 150 mm przekłada się na maksymalną skalę odwzorowania 0,21, co oznacza, że obejmuje wtedy taki kadr, jak małoobrazkowy obiektyw o skali 0,41. Bardzo przyzwoicie! Skale zooma i odległości na pierścieniach są rozpisane na nieco mniej niż 1/4 obrotu. Dla ustawiania ostrości bardzo mi to pasuje, przy zoomie wolałbym troszkę mniejszy zakres ruchu.



 Wysuwane osłony przeciwsłoneczne nie są niczym nowym. Jednak Olympus zaprojektował swoją w bardzo pomysłowy sposób. Nie jest ona zintegrowana z obiektywem, a zdejmowana. Można więc pracować bez niej. Jeśli już jest założona, to wysunięcie z pozycji transportowej odbywa się poprzez zwykłe pociągnięcie osłony do przodu, a kliknięcie sygnalizuje osiągnięcie pozycji roboczej i zablokowanie osłony. Dla jej schowania trzeba lekko obrócić otaczający ją moletowany pierścień, a blokada zostaje zwolniona i osłonę można cofnąć. 
Jedyny minus tego rozwiązania jaki wynalazłem, to niemożność postawienia obiektywu (z aparatem) pionowo, na wysuniętej osłonie. Działająca wówczas blokada nie jest zaprojektowana dla takich obciążeń i może (choć nie musi) puścić. 

     L-Fn – przycisk, który domyślnie wyłącza autofokus, ale poprzez menu aparatu można mu przypisać inną, jedną z dwudziestu kilku funkcji. W każdym razie w Olympusie E-M1, bo już na przykład mój staruszek E-PL2 w ogóle nie ma w menu opcji przedefiniowania funkcji tego przycisku.




     Tak, na tym zdjęciu widać telekonwerter. Malutki, prawda? Zaledwie 13 mm długości, znikoma masa, świetne uzupełnienie tego zooma. 

     Dzięki niedużej minimalnej odległości ostrzenia 0,7 m, możemy uzyskać całkiem spore skale odwzorowania. Sytuacja jeszcze się poprawia, gdy dołączymy telekonwerter. Prawe zdjęcie wykonane w jego towarzystwie, lewe bez niego. 


   Test
Środek zakresu zooma. Tylko tu lekkie
przymknięcie przysłony wyraźniej
poprawia ostrość obrazu, co prezentuję.
     Zacznę od rozdzielczości, którą warto mocno pochwalić. Tyle i tylko tyle, bo jakichś super-hiper rewelacji się nie spodziewajmy. Obiektyw bez problemu i dla każdej ogniskowej osiąga w centrum kadru 2500 lph, czyli maksimum, co można wyciągnąć z olympusowych 16 Mpx. Wymaga to jednak przymknięcia przysłony do f/5,6 dla krańców zooma i o działkę mniej dla środka zakresu. 
Mocniejsze otwarcie oznacza 2400 lph, podobnie jak f/11, a f/16 już tylko 2200 lph. Cóż, dyfrakcja nie wybacza. Brzegi wykazują 2500 lph wyłącznie przy 70 mm i przysłonie f/5,6-8. Ale też  dla żadnej innej kombinacji ogniskowej / przysłony nie spadają poniżej 2400 lph. No, z wyjątkiem f/16. Jedna uwaga: dla 40 mm zoom wykazuje pewną krzywiznę pola, więc warto ustawiać ostrość bez przekadrowywania. Zwiększenie głębi ostrości (otwór f/5,6 lub mniejszy) też likwiduje problem. Przy skrajnych ogniskowych RAWy wykazują trochę bocznej aberracji chromatycznej, ale bez żadnej tragedii. Na JPEGach jest ona znacznie słabsza. Z kolei aberracja osiowa pokazuje się przy 150 mm, ale wyłącznie dla otwartej przysłony.

Ogniskowa 40 mm,
otwarta przysłona.
     


     Tak wygląda sprawa ostrości obrazu z „gołego obiektywu”. Bardzo liczyłem, że konwerter pogorszy ją zaledwie symbolicznie – to w końcu tylko 1,4×. Niestety nie miałem racji. Test z telekonwerterem wykonałem wyłącznie dla najdłuższej ogniskowej. Otwarta przysłona, czyli f/4 nie daje podstaw do zachwytów, bo widzimy tu 2300 lph w środku kadru i zaledwie 2000 lph na brzegach. Całe szczęście przymykanie przysłony wyraźnie poprawia sytuację i dla f/8 mamy 2500 / 2400 lph (środek / brzeg). No i fajnie, ale jak często dla odpowiednika 420 mm możemy używać przysłony f/8? Trochę się na tym konwerterze zawiodłem.

Najdłuższa ogniskowa, otwarta przysłona.
Bez telekonwertera oraz z nim.
Nie podejrzewałem, że TC 1,4x aż tak
pogorszy ostrość obrazu. Przyznać jednak
muszę, że obraz na brzegach klatki
prezentuje się lepiej, niż by to wynikało
z zaledwie 2000 lph uzyskanych
na zdjęciu tablicy testowej.









       Inne cechy obrazu? Najciekawsza jest totalnie zerowa dystorsja dla całego zakresu zooma. Pewnie uzyskiwana programowo, ale co mi to szkodzi? Bardziej widać winietowanie, choć rzeczywistym problemem może być ono wyłącznie dla 150 mm, otwartej przysłony, a i to pod warunkiem, że nie korzystamy z wbudowanej w aparat korekcji tej wady. Płynne ściemnienie rogów klatki o 1 EV nie jest jednak bardzo istotnym problemem. Krótsze ogniskowe to winietowanie słabsze (1/2-2/3 EV), ale też przebiegające trochę ostrzej. Tu korekcja właściwie nic nie pomaga, ale – zresztą tak jak i dla 150 mm – użycie f/4 w pełni likwiduje problem. Założenie konwertera mocno uzdrawia długi kraniec zooma, bo winietowanie wyraźnie wtedy słabnie. Nawet dla otwartej przysłony mało przeszkadza, a znika po przymknięciu jej o jedną działkę. 










          Tak wygląda ściemnienie rogów kadru dla najkrótszej i najdłuższej ogniskowej przy przysłonie f/2,8 i wyłączonej redukcji winietowania. Po prawej porównanie zdjęć wykonanych bez tej korekcji (dolne) i z nią, przy 150 mm. Przy dolnych krawędziach zdjęć widać jak bardzo tego zooma pozbawiono dystorsji. 



     Wszystko to składało się na ładny obrazek, ale (prawie) zepsuł go studyjny test zdjęć pod światło. Co prawda niemal zupełnie brak drobnych blików, ale zoom Olympusa naprodukował mnóstwo smug i rozświetleń w pobliżu źródła ostrego światła (jeśli było ono w kadrze). I już wydawało mi się, że trafiłem zooma w jego piętę olympusową… tfu! achillesową, ale okazało się że spudłowałem. Po prostu w plenerze nie byłem w stanie powtórzyć tak złego zachowania. A naprawdę starałem się. Zmartwiony? Wcale!

 









     Powyżej zdjęcie studyjne, które przeraża efektami świetlnymi. Po prawej próba zmuszenia obiektywu, by w plenerze zrobił to samo. Nie dało rady, pomimo że kombinowałem z różnymi ogniskowymi i nawet silnymi przymknięciami przysłony.




     I jeszcze kilka słów o plastyce nieostrości. Po zoomie nie spodziewałem się rewelacji w tym względzie i miałem rację. Co prawda żadnych strasznych efektów nie widać, ale bokeh tego zooma do najładniejszych nie należy. W dole zakresu ogniskowych nieostrości są  "sztuczne" i "kompaktowe". Z kolei przy długich, problem stanowią drobne szczególiki wprowadzające w nieostrościach nerwowość. Widać to w gałęziach drzew i na znakach drogowych. Kolejne zdjęcia i towarzyszące im wycinki wykonane zostały przy otwartej przysłonie ogniskowymi: 40 mm, 150 mm, 150 mm  + TC.


























     Ten obiektyw bardzo mi przypadł do gustu. Może jakość tworzonego obrazu nie bije rekordów, ale zdecydowanie trzyma bardzo wysoki poziom. Rekordowa nie jest też – całe szczęście – cena. Podejrzewać można było Olympusa o zaserwowanie sumy rzędu 8000 zł, a tu mamy „zaledwie” 6300 zł. To bardzo rozsądna wycena tego szkiełka. Natomiast rzeczą, która najbardziej cieszyła mnie podczas testu, była poręczność tego zooma. 16 cm długości i masa 3/4 kg to przecież nic w porównaniu z odpowiednikami w APSC i małym obrazku. 70-200/2,8 (przyznaję, pełnoklatkowy, ale innych brak) oznacza bowiem 20 cm i 1,5 kg, a Sigma 120-300/2,8 to niemal 30 cm i 3 kg. Wiem, wiem, 40-150/2,8 dedykowane dla matryc 4/3 cala to nie w pełni to samo co wymienione potwory, ale tak czy inaczej baaardzo przyjemnie i komfortowo się takiego maleństwa używa. Można fotografować nim cały dzień i nawet nie przyjdzie do głowy pomysł, by jednak zapisać się na siłownię. Gdybym używał Olympusa do czegoś więcej niż fotografii „wakacyjnej”, obowiązkowo bym tego zooma przygarnął.


Podoba mi się:
+ gabaryty i ciężar
+ solidność i ergonomia

Nie podoba mi się:
- telekonwerter



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz