wtorek, 3 marca 2015

TEST: Olympus OM-D E-M1 + firmware 3.0 i C-AF


Dzień na wyścigach, czyli z nowym softem nowy duch

    Test zrobiłem trochę przypadkiem. Umówiony byłem na wypożyczenie olympusowego zooma 40-150 mm f/2,8 (test wkrótce), a w emailu z informacją, że sprzęt czeka, dostrzegłem że obiektyw dostanę wraz z E-M1. I tego samego dnia Olympus oficjalnie ogłosił możliwość wgrania do tego aparatu nowego firmware’u, znacznie poprawiającego sprawność ciągłego ogniskowania. Grzechem byłoby nie sprawdzić, czy to prawda z tą poprawą…

     Schody zaczęły się już przy instalacji nowego softu. Obietnica Olympusa, że operacja potrwa 2 minuty okazała się zwykłą obiecanką. A nie dość że aparat „mielił” aż pół godziny, to na jego ekranie nie było ani śladu standardowych obrazków ostrzegawczych. Nic, ciemność. Uprzedzam więc chętnych na firmware 3.0, by podczas jego wgrywania zachowali zimną krew. I jeszcze ciekawostka. Otrzymany z polskiego Olympusa OM-D E-M1 nie miał wgranej poprzedniej wersji oprogramowania (2.0), ani wcześniejszej 1.4, a jeszcze starszą 1.3. Ciekawe w ilu testach, szkoleniach i warsztatach brał on udział, nie będąc w pełni dysponowany?

     Firmware 3.0 wprowadził dwie nowości: usprawnił rejestrację filmów przy sterowaniu aparatem ze smartfona oraz – co mnie znacznie bardziej zainteresowało – wyraźnie zwiększył częstość zdjęć seryjnych, przy których E-M1 potrafi ogniskować obiektyw w sposób ciągły. Dotychczas było to 6,5 klatki/s, czyli górna granica serii L. Teraz możemy wejść w strefę szybkich serii H, aż do 9 klatek/s. Jedynie 10 klatek/s pozostało zarezerwowane dla autofokusa pojedynczego. Rzecz opiera się na udoskonalonych algorytmach obsługujących detekcję fazy, natomiast po staremu pozostał sposób wyświetlania obrazu. Do 6,5 klatki/s aparat działa „lustrzankowo”, czyli przy seriach widzimy na przemian ciemność (rejestrację zdjęcia) oraz podgląd kadru. Powyżej tej częstości oglądamy wyłącznie odtworzenia już wykonanych zdjęć. A to oznacza, że śledzenie przez nas fotografowanego obiektu w wizjerze / na ekranie, odbywa się nie na podstawie aktualnego obrazu kadru, a już naświetlonych ujęć, czyli o opóźnienie w śledzeniu nietrudno. W bardzo wielu sytuacjach nie bardzo to przeszkadza, ale przy pędzących samochodach owszem i to mocno.

     No i dochodzimy do tytułowych wyścigów, choć w rzeczywistości był to trening rajdowy zorganizowany w podwarszawskim Mysiadle przez ProRally School. Szybkości jakichś strasznych auta nie rozwijały, ale nie było co narzekać, bo i 90 km/h osiągane na najdłuższej prostej w zupełności wystarczało. A to dzięki temu, że stałem o 1,5 m o toru ich jazdy, więc gdy zbliżały się na kilka metrów, autofokus miał pełne ręce roboty. A ja przecież nie miałem w rękach żadnego 1Dx ani D4s, a zaledwie bezlusterkowca z detekcją fazy zaimplementowaną na matrycy.


     Dawał radę? Dawał i to lepiej niż się spodziewałem, choć wyraźnie zauważałem, że do wspomnianych reporterskich maszyn trochę mu brakuje. Widać to było już na samym początku śledzenia, gdy Olympus wymagał sekundy przy wciśniętym do połowy spuście migawki na „obserwację” i "przyklejenie się" do samochodu. Bez tego, jeśli od razu strzelaliśmy serię, autofokus strasznie się gubił. Podczas prowadzenia aut w wizjerze celowałem w tablice rejestracyjne, co dla ostatnich ujęć w serii było bardzo trudne. Przełączyłem się więc z jednego na grupę 9 pól… i szybko wróciłem do pojedynczego. Bo w szybkości analizy potrzebnej do wyznaczenia aktywnego pola AF, Olympus zdecydowanie nie błyszczał. Okazało się też, że dla tego typu zdjęć lepiej jest, wbrew zaleceniom, wyłączyć funkcję C-AF Lock. Dodam, że cały czas pracowałem z priorytetem spustu migawki, ogniskową 100 mm,  pełną dziurą f/2,8 i czasem naświetlania 1/3200 s.
     Zrobiłem kilkadziesiąt serii przy częstościach 6,5, 7, 8 i 9 klatek/s. Przy dwóch niższych, udział „udanych” serii, czyli takich, że autofokus ani na chwilę nie zgubił ostrości, był trochę wyższy. Ale już bez względu na częstość, odległość w jakiej przód samochodu „zaliczał” ostatnie ostre ujęcie, wynosiła 5 m. I było niemal regułą, że następna klatka pokazywała ostre wycieraczki.

     Może to oznaczać, że algorytmy detekcji fazy reprezentują wyższy poziom skuteczności niż mechanizmy realizujące ogniskowanie obiektywu. Wygląda, że to napęd autofokusa okazuje się być wąskim gardłem, choć nie na tyle, by pogrzebać szanse Olympusa. Pamiętajmy, te samochody były naprawdę bardzo trudnym motywem. Pewnie autofokus najlepszych reporterskich lustrzanek pozwoliłyby śledzić auta do odległości 2-3 m, ale i swoich 5 m E-M1 zupełnie nie musi się wstydzić. Ogromna większość innych, szybko poruszających się motywów będzie dla niego bułeczką z masłem. Bardzo cieszę się, że Olympus wdrapał się wreszcie na poziom sprawności ciągłego autofokusa reprezentowany przez konkurentów. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz