piątek, 13 marca 2015

TEST: Olympus OM-D E-M5 Mark II

Skok na megapiksele, czyli Olympus E-M5 Mark II w akcji

     Oj, dużo ostatnio piszę o Olympusie, ale tak się złożyło, że dostarcza on sporo nowości. Raz sprzętowych, raz firmware’owych, innym razem plotek. Teraz udało mi się wskoczyć w lukę pomiędzy Wielkimi Redakcjami i na krótko wyrwałem z Olympusa jego najnowszego bezlusterkowca, czyli E-M5 II. Na krótko, więc nawet nie planowałem pełnego testu, a zależało mi przede wszystkim na sprawdzeniu czy uzyskiwane kilkoma naświetleniami 40 (64) megapikseli to tylko marketingowa ściema, czy może coś więcej…

      Ale że nie samymi megapikselami człowiek żyje, więc przyjrzałem się też innym unowocześnieniom wprowadzonym do odmłodzonej „piątki”. No i zaskoczony byłem, ile tych nowości jest. Owo „Mark II” to nie tylko kosmetyczne liźnięcie, ale naprawdę sporo ciekawych funkcji i możliwości. Zaczyna się już na zewnątrz, gdzie najbardziej mnie ucieszył w pełni gibany ekran – po raz pierwszy w Olympusach μ4/3! Lubię fotografować w pionie, więc dotychczas do takich zdjęć wolałem Panasoniki. Dobrze, że Olympus wreszcie zrobił coś, co w jego „wyższych” lustrzankach 4/3 było normą. Druga rzecz to niby drobiazg, ale miły: znikło gniazdo akcesoriów znad wizjera. Cieszę się nie z tego że znikło (ciekawe, ile osób używało „Pszczółki Mai”?), ale że dzięki temu obudowa celownika nabrała normalnych kształtów. Podobnie jak wcześniej w E-M10, tak i teraz w E-M5 II, wreszcie zaczyna przypominać to co pamiętamy z Olympusów OM, a nie jakiś Matterhorn. Urwanie dobrych kilku milimetrów z wysokości aparatu też się liczy. W porównaniu do pierwszej „piątki” zdecydowanie zmieniono sposób sterowania. Dodano dźwigienkę „2 × 2” zwiększającą liczbę funkcji obsługiwanych pokrętłami, więcej jest przycisków bezpośredniego dostępu do wybranych trybów. Wybranych przez konstruktorów, ale można je przeprogramować po swojemu. Pojawiło się też klasyczne gniazdo synchronizacji fleszy studyjnych, a pokrętła sterujące są wyższe, co przekłada się na znacznie wygodniejsze ich obracanie.
Do trybu  High Res Shot nie ma co startować
bez statywu. Czy aż tak potężnego jak ten tu?
No, ja bym nie oszczędzał w tym względzie.
To nie jest HDR, w którym cyfrówki dopasowują
do siebie poszczególne ujęcia. Tu liczy się
mikronowa stabilność. Jeśli jej zabraknie,
możemy pożegnać się z ostrością. 

     Wewnątrz też sporo ciekawych nowości. Podciągnięto filmowanie, które teraz ma już Full HD 50p, a przy 25p trafiamy na bitrate 77 Mb/s (All-I). Obraz uzupełniają: wyjście nieskompresowanego sygnału HDMI, kod czasowy i gniazdo mikrofonu. Migawka potrafi odmierzyć 1/8000 s, a doszła jeszcze funkcja migawki elektronicznej z 1/16000 s. Dla niektórych istotniejszą jej cechą jest zupełnie bezgłośna praca. Pojawiła się łączność Wi-Fi oraz nieco podciągnięto zdjęcia seryjne: do 10 klatek/s w S-AF i MF oraz 5 klatek/s przy C-AF i ostrzeniu do każdego zdjęcia. Nie miałem czasu sprawdzić, jak to działa w praktyce, ale cudów bym się nie spodziewał. Matrycy nie doposażono bowiem detekcją fazy, pewnie żeby nie zagrozić pozycji E-M1, który z nowym firmwarem 3.0 ostro sobie w C-AF poczyna.
     Matryca ma być stabilizowana lepiej niż w poprzednich OM-D – Olympus deklaruje skuteczność na poziomie aż 5 działek czasu. Nie bardzo mi się chciało w to wierzyć, więc szybciutko sprawdziłem jak sprawy się mają. I okazało się, że choć w moich dłoniach „pięcioosiowa” stabilizacja Olympusów E-M5 i E-M1 nie błyszczała, to jej wcielenie w E-M5 II jest zupełnie inną bajką. Cóż, o skuteczności 5 działek nie ma mowy, ale na 4 działki możemy liczyć. Bardzo dobry wynik.

     A czego w E-M5 II nie zmieniono, choć może powinno się? Kształtu gripa, który pozostał płytki, zwłaszcza gdy porówna się z uchwytem z E-M1. Ale, jak już napisałem już w teście podobnego Olympusa E-M10, jakoś szczególnie mocno narzekać na taki kształt nie trzeba. Ten płaski grip jest bowiem skutecznie wspierany przez mocno wyprofilowany „języczek” na tylnej ściance, służący jako podparcie kciuka. Oba te elementy zapewniają naprawdę pewny i komfortowy chwyt, choć przyznaję, że nie da rady „zawiesić” aparatu na trzech palcach prawej dłoni. Nadal brakuje też wbudowanego flesza, ale producent tradycyjnie dodaje małą lampkę zewnętrzną. No, tym razem już nie bardzo małą, ale za to wyposażoną w mocno ruchomą głowicę.

     To ile jest tych megapikseli?
     Teoretycznie to 64, bo taka liczba wynika ze złożenia 8 „przesuniętych” ekspozycji. Matryca, wykorzystując mechanizm stabilizacji najpierw przesuwa się po kwadracie ze skokiem o podziałkę, potem na ukos o „pół podziałki” i powtarza ruchy po kwadracie. Przepytywany na tę okoliczność przedstawiciel Olympusa zeznał, że podczas konstruowania aparatu sprawdzano efekty składania 4, 8 i 16 ekspozycji, a wybrano 8 jako optimum jakości obrazu i czasu trwania całej procedury. Przy 4 efekty nie były satysfakcjonujące, a przy 16 rozdzielczość obrazu rosła już tylko nieznacznie, przy wyraźnym wydłużeniu naświetlania, obróbki, zapisu oraz wzroście wagi plików zdjęciowych. W wybranej metodzie całe naświetlanie trwa sekundę, oczywiście przy odpowiednio krótkich czasach ekspozycji składowych. To długo, jeśli tylko na zdjęciu mają znaleźć się ruchome elementy. Chodzi nie tylko o poważne „duchy” w postaci choćby jadących samochodów, ale także (jeśli nie przede wszystkim) poruszające się na wietrze liście, płynącą wodę. Zmiana ich pozycji pomiędzy poszczególnymi zdjęciami składowymi powoduje bowiem zmniejszenie ostrości zdjęcia. Wspomniany człowiek z Olympusa wspomniał, że trwają prace nad znacznym skróceniem tej procedury naświetlania. Celem jest 1/60 s, co brzmi świetnie, ale też wymaga ograniczenia czasu poszczególnych ekspozycji. Teoretycznie do 1/500 s, ale biorąc pod uwagę czas konieczny na przesunięcie matrycy, to pewnie będzie 1/1000 s. Trochę krótko…

Cegły to chyba ulubiony motyw testerów obiektywów, ale i tu
się nada. Wycinek z RAWa wygląda na mniej ostry, ale tak musi być.
Próba dalszego wyostrzania wyraźnie pogarsza plastykę.
Kliknij by powiększyć do pełnej rozdzielczości. 
     Dobrze jednak, że OM-D E-M5 II nie zwleka z obróbką i zapisem tej potężnej ilości informacji. Całość trwa nie dłużej niż 5 s łącznie z przelaniem zdjęcia na kartę. W sumie to niedużo – mniej więcej tyle, ile czekamy na zmontowanie w aparacie HDRa. Test przeprowadziłem z kartą o deklarowanej maksymalnej prędkości zapisu 80 MB/s, a w czasie owych 5 s przyjmowała ona 130-140 MB. Było tam 102 MB RAWa 64 Mpx, 16-20 MB JPEGa 40 Mpx (Fine, bo SuperFine nie ma w tym trybie) oraz 14-19 MB nieco tajemniczego pliku .ORI. Jest to dodatkowy „zwykły” RAW 16 Mpx, z pierwszej ekspozycji.
     Problemem jest jak na razie obróbka tych RAWów 64 Mpx. Nie pozwala na to żaden z programów Olympusa, podobno radę daje Raw Therapee, ale oficjalnie do wołania nadaje się jedynie wtyczka do Photoshopa. Wtyczka o skromnych możliwościach, pozwalająca jedynie na korekcję jasności, ustawienie balansu bieli, przestrzeni barw oraz kontrastu, nasycenia kolorów oraz poziomu wyostrzenia. Po tym wywołaniu otwiera się w Photoshopie ORF, którego nie można jednak dalej obrabiać jak RAWa, a jedynie zapisać jako gotowe zdjęcie. Na przykład jako TIFFa ważącego 373 MB. Nieźle, co! Nawet JPEG spakowany photoshopową kompresją 10 waży kilkanaście megabajtów.

Jedyne zdjęcie, przy którym skorzystałem z trybu barw i-Enhance.
Rzadko go używam, bo nieobliczalnie podbija czerwienie.
Jednak tu sprawdził się świetnie.
To zdjęcie uzyskałem z RAWa 64 Mpx. Szczegóły o niskim
kontraście oddane są delikatnie, ale wystarczająco wyraźnie.
Na gładkich powierzchniach widać już ślady "brudu" powstającego
podczas wyostrzania.
Kliknij, by obejrzeć w pełnej rozdzielczości. 
No dobra, efektowne to liczby, ale czy coś równie niesamowitego z nich wynika? Trochę tak, ale nie do końca. Dokładne oglądanie wykonanych zdjęć zacząłem od tych pokazujących tablicę testową pozwalającą liczbowo ocenić rozdzielczość zdjęć. No i cudu nie było. 64 Mpx powinno przełożyć się na ok. 5000 lph, a z tablicy nijak nie wynika więcej niż 4000 lph. Za to widać sporą liczbę artefaktów mocno utrudniających ocenę wzorku kreskowego. Owe 4000 lph przekłada się na rozdzielczość matrycy 41 MPx. Chyba wcześniej już tę liczbę napisałem… Tak, bo tyle – a dokładnie 40 Mpx – wynosi rozdzielczość JPEGa tworzonego przez aparat. Jego konstruktorzy doszli do identycznych wniosków co ja: teoria teorią, ale 64 Mpx w praktyce oznacza tylko 40 Mpx i nie będziemy kłamać, że więcej. I jeszcze jeden plus dla inżynierów Olympusa: przekonali dział marketingu, żeby nie wypuszczać JPEGa 64 Mpx.

     Zdjęcia plenerowe potwierdziły wyniki z testu studyjnego i to w dwóch aspektach. Po pierwsze jeśli chodzi o szczegółowość, a po drugie w kwestii artefaktów. Zresztą, co tu pisać, najlepiej obejrzeć zdjęcia. Na tych uzyskanych z 64-magapikselowych RAWów wcale nie widać więcej szczegółów niż na 40-megapikselowych JPEGach. 

Efekt wielokrotnej ekspozycji w wielu sytuacjach może przeszkadzać, ale czasem pomaga. Choćby dla uzyskania smug świateł jadących samochodów. Co prawda po powiększeniu widać króciutkie przerwy w smugach, ale to łatwo skorygować, jeśli tylko komuś przeszkadza. Gorzej z artefaktami w postaci ukośnych prążków widocznych na dolnym wycinku. Na górnym nie ma ich ani śladu. Kliknij, by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.


Kliknij, by obejrzeć w pełnej rozdzielczości.










  Ludzie, pojazdy, zwierzęta, to elementy kadru, które poruszając się zdecydowanie psują zdjęcie w trybie High Res Shot. To jednak można przewidzieć. Natomiast ząbkowania pionowych i poziomych linii już nie. Widać je dobrze na prawym wycinku.


Kliknij by obejrzeć w pełnej rozdzielczości. 

     Zarówno JPEGi 40 Mpx, jak i RAWy 64 Mpx  charakteryzują się trudnością w wyostrzaniu. Porównawcze zdjęcie z 36-megapikselowego Nikona D800 mogłem brutalnie traktować Unsharp Maskiem, a ono nie traciło plastyczności. Natomiast obrazy z Olympusa wymagały bardzo delikatnych działań. Na konturach bardzo szybko pojawiały się obwódki, a gładkie obszary pokrywały się „brudem” wyglądającym trochę jak monochromatyczny szum. Choć szum to raczej nie był, bo testy wykonywałem przy czułości Low, czyli ISO 100. E-M5 II niemal cały czas współpracował z chyba najostrzejszym olympusowym obiektywem, 75 mm f/1,8 przymykanym optymalnie, czyli do f/4-4,5. Jedynie rzadko, między innymi do porównania z Nikonem D800, użyłem 45 mm f/1,8, by kąt widzenia był taki jak Nikkora 85 mm PC-E, z którego korzystał Nikon.

     Tak więc, choć troszkę zawiodłem się na tych 64 megapikselach, to muszę uczciwie przyznać, że nie bardzo na nie liczyłem. Trochę więcej nadziei pokładałem w 40 MPx i te nadzieje w zasadzie się spełniły. Co prawda wyostrzanie zdjęć wymaga uwagi i delikatności, ale szczegółowości zdjęcia nie muszą się wstydzić. Gorzej z artefaktami, zwłaszcza że ich obecność trudno przewidzieć. Nie sprawdzałem działania matrycy pod innymi względami, choćby przy wysokich czułościach, ale nie było to celem mojego króciutkiego – z konieczności – testu. Natomiast bardzo miłym zaskoczeniem jest zakres unowocześnienia aparatu w stosunku do poprzednika. Nie była to tylko kosmetyka tak denerwująca w działaniach Sony lub Nikona. Tu naprawdę sporo zmieniono! High Res Shot, sterowanie, migawka, ekran na pełnym przegubie… to już zupełnie inny aparat niż E-M5. Ale też Olympus nieźle wycenił swoją nowość. Wiadomo, że na razie w cenie zawarty jest spory podatek od nowości, ale 4800 zł to bardzo dużo, jak na mój gust. Zwłaszcza, że schodzący z rynku E-M5 dostępny jest za zaledwie 2200 zł. Nie zdziwiłbym się, gdyby dla niektórych czytelników właśnie ta informacja okazała się najbardziej interesującą w całym artykule J

EDIT 20.03.2015: Adobe wypuściło dziś ACR 8.8 i DNG Converter 8.8 ze wsparciem m. in. dla Olympusa E-M5 II. Możemy już więc wywoływać 64-megapikselowe RAWy z pełnym dostępem do funkcji Adobe Camera Raw, bez konieczności korzystania z dotychczasowej, prymitywnej wtyczki.


Podoba mi się:
+ 40 Mpx
gibany ekran

Nie podoba mi się:
- nieobliczalne artefakty
- cena 

4 komentarze:

  1. Witam, można wiedzieć, gdzie takie fajne ruinki ceglane się znajdują?

    OdpowiedzUsuń
  2. Okocim... tfu, co mi łazi po głowie! Okuniew oczywiście.

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo ciekawy wpis ja mam starsze modele i jestem z nich zadowolona.
    Można z stworzyć bardzo fajne zdjęcia z rożnymi efektami.
    Nie jest to model dla profesjonalistów ale robi ładne i wyraziste zdjęcia można powiedzieć że oddaje wiernie kolory natury.

    OdpowiedzUsuń
  4. Właściwie wszystkie OM-D dają ładny obrazek. PENa F nie miałem okazji testować, ale nie powinien odstawać w dół. Nie dla profesjonalistów? Racja, fotoreporter potrzebujący ISO 6400 nawet nie pomyśli o wzięciu czegoś μ4/3 do ręki, ale ktoś kto robi fotografię podróżniczą i ma na uwadze gabaryty i masę sprzętu, już tak. Ostatnio widziałem świetne portrety studyjne robione Olympusem (chyba PENem F)- widać i tu zawodowcom mała matryca przestaje przeszkadzać.
    Pozdrawiam
    Paweł Baldwin

    OdpowiedzUsuń