czwartek, 28 kwietnia 2016

TEST: Tamron 15-30 mm f/2.8 – superszeroko i ze stabilizacją

     Ilu producentów superszerokich zoomów, tyle pomysłów na rozegranie kompromisowych kwestii. Sigma i Canon: chcemy jak najszerzej, więc musimy uwypuklić przednią soczewkę i ograniczyć jasność. Nikon: chcę możliwie jak najszerzej przy f/2.8, więc mogę zjechać tylko do 14 mm. Canon w wariancie II: chcę płaski przód (filtry!) i otwór f/2.8, więc nie ma szans na krócej niż 16 mm. Tamron wybrał jeszcze inny wariant. Zdecydował się na wysoką jasność i wydłużenie góry zooma do 30 mm, czyli bardziej niż wszyscy „wypukli” konkurenci, którzy kończą się na 24 mm. Przy tym na dole jest ciut szerszy niż jasny zoom Canona. A wisienką na torcie jest stabilizacja obrazu, którą nie dysponuje żaden z konkurentów.

Formalnie przedstawię: Tamron 15-30 mm f/2.8 Di VC USD.
Canonierzy z pewnością od razu dostrzegli, że pierścień zooma obraca się
w przeciwną stronę niż w firmowej optyce Canona. Niektórym może się też
nie spodobać odmienne ustawienie pierścieni: zoom z przodu, ostrość z tyłu.
     Czyli pięknie jest? Niby tak, ale od samego początku obecności obiektywu na rynku słychać narzekania. Po pierwsze na niemożność stosowania filtrów. Racja, o gwincie z przodu można tylko pomarzyć, a z tyłu brak kieszonki na filtry. Jednak skoro dla Canona 11-24 znalazło się rozwiązanie w postaci specjalnego uchwytu i filtrów rozmiaru talerza, to pewnie i do Tamrona da się coś dopasować. Druga sprawa wyszła po pierwszych testach, gdy okazało się, że przy zdjęciach pod światło obiektyw nie błyszczy. Czego trochę można się było po nim spodziewać, bo takie zachowanie sugeruje bardzo wypukła przednia soczewka. I część narzekających kończy na tych dwóch kwestiach, ale inni posuwają się do standardowej krytyki: „a w ogóle po co mi to całe f/2.8?” oraz „nie wiem komu w szerokim kącie potrzebna stabilizacja”. Jasne, pejzażyści, czyli miłośnicy statywu i f/11, traktują tego Tamrona jako sztukę dla sztuki. Ale przecież nie samym krajobrazem fotografia żyje. Niektórzy używać mogą tego szkła w reportażu, gdzie wysoka jasność bardzo się przyda, jeszcze inni będą tym Tamronem filmować, więc stabilizacja jest jak najbardziej na miejscu. I dlatego uznałem, że szkiełko warte jest przetestowania.

   Mechanikę zoomowania zorganizowano w taki sposób, by przy krótszych ogniskowych przedni człon optyczny wysuwał się do przodu, a przy dłuższych cofał. Dzięki temu zintegrowana z obudową obiektywu osłona przeciwsłoneczna staje się realnie płytsza dla szerszego kąta widzenia i głębsza dla węższego. 

Suwakowe wyłączniki stabilizacji i autofokusa były na tyle od siebie
oddalone, że podczas testu nie myliły mi się ze sobą. Jednak co innego
mi przeszkadzało: umieszczenie ich zbyt wysoko ponad osią obiektywu.
Rozumiem, że znaczek SP jest istotny, ale czy nie dało się upchnąć go
gdzie indziej, a suwaczki obniżyć, by były łatwiej dostępne dla kciuka?
     Szkiełko, hm… to przecież ponad kilogram żywej wagi! Ale gdy chciałem ten ogrom i ciężar pokazać na zdjęciu, to jakoś mi nie szło – no chyba, że fotografowałbym szerokim kątem. Spójrzcie na zdjęcie w nagłówku – ten Tamron wcale nie jest tam taki wielki. Niby swoje waży, ale z pełnoklatkową lustrzanką, zwłaszcza z gripem, nie robił na mnie wrażenia słonia. A bez dodatkowego uchwytu, z testowym Canonem 5D Mk II komponował się świetnie, zarówno jeśli idzie o wyważenie całości, położenie pierścienia ogniskowych, jak i wygodę trzymania zestawu wyłącznie w prawej dłoni. Pierścień ostrości położony jest bliżej aparatu, czyli inaczej niż w większości firmowych zoomów Canona. Mi to jednak pasuje, a podczas testu zauważyłem, że dobrze mi się do niego sięgało samym kciukiem lewej dłoni. I on mi w zupełności wystarczał do precyzyjnego ręcznego ostrzenia. Opór ruchu tego pierścienia jest bowiem nieduży (choć wyraźny), a przy tym bardzo płynny i równy. Praca w „reporterskim” zakresie 1 m - ∞ oznacza ruchy pierścienia na dystansie zaledwie 1 cm, ale przejechanie całej skali odległości wymaga obrócenia pierścienia o ok. 90°. Łatwo się domyślić dlaczego tak dużo: po prostu Tamron 15-30 mm ma niedużą minimalną odległość ostrzenia. Wynosi ona 28 cm, co oznacza mniej niż 10 cm licząc od przodu zintegrowanej osłony przeciwsłonecznej. Oczywiście nie ma co liczyć na dużą maksymalną skalę odwzorowania – osiągnąć można zaledwie 1:5.

Niektórzy pewnie spodziewali się tu kieszonki na filtry, ale nic z tego.
Spostrzegawcze oko dostrzeże natomiast uszczelkę zabezpieczającą
połączenie bagnetowe przed przenikaniem pyłu i kropel. To oczywiście
nie jedyne uszczelnienie w tym zoomie.
     Silnik autofokusa to oczywiście pierścieniowy ultradźwiękowiec USD: cichy, szybki, a według producenta również precyzyjny. No, z tą precyzją bywa różnie, bo podczas testu, raz na jakiś czas Tamron ostrzył trochę od czapy. Najczęściej błąd pojawiał się przy dużych odległościach fotografowania, a ostrość była wówczas ustawiana poza ∞. Jeśli przysłona była mocniej przymknięta, to problemu można było nie zauważyć. Ale przy f/2,8-4 już tak.





Źródło: Tamron
      Soczewek obiektyw zawiera aż 18, w tym 3 niskodyspersyjne, dwie „klasyczne” asferyczne (szklane rzecz jasna) oraz jedną soczewkę XGM (eXpanded Glass Molded aspherical) – czyli mocno pogiętą asferyczną o dużej powierzchni. Została ona użyta w celu lepszej korekcji aberracji oraz dla zmniejszenia rozmiarów zooma. Przednia soczewka została pokryta hydrofobową warstwą zapobiegającą osadzaniu się pyłu i kropel cieczy. Natomiast za ograniczenie odblasków odpowiadają firmowe powłoki BBAR i nanopowłoki eBAND. Brzmi bojowo. Przysłonę można przymknąć maksymalnie do f/22, a w zakresie f/2.8-5.6 odpowiednio dobrany kształt listków zapewnia kołowy jej otwór.

Wśród warstw przeciwodblaskowych na soczewkach
tego zooma znajdziemy też nanopowłoki.
Źródło: Tamron
     Co jeszcze znajdziemy wewnątrz? Jasne, stabilizację obrazu VC! No, niby nie zawsze, bo tylko w wersjach zooma z mocowaniem do Canona i Nikona. Trzecia odmiana, z bagnetem Sony A, jest tego podzespołu pozbawiona. Tamron nie deklaruje wprost poziomu skuteczności systemu VC. W katalogu można jednak znaleźć zupełnie nieporuszone zdjęcie wykonane ogniskową 15 mm przy czasie 1/2 s. Sugeruje to skuteczność na poziomie 3 działek, czyli wartość przyzwoitą, ale nie wartą szczególnego chwalenia się. A skoro w ten pośredni sposób deklarowane są 3 działki, to rzeczywisty wynik powinien – jak podpowiada mi doświadczenie – oscylować koło 2 działek. I rzeczywiście tak jest. Test wykonałem przy ogniskowej 30 mm, a obiektyw z wyłączoną stabilizacją, w towarzystwie EOSa 5DII wykazywał silne tendencje do rozmazywania obrazu już przy nieznacznym przekroczeniu reguły odwrotności ogniskowej. Stąd przydatność systemu Vibration Compensation, ale on nie daje zbyt wiele. Pewność ostrych zdjęć miałem właściwie tylko do 1/15, bo dalsze wydłużanie już wnosiło trochę ryzyka. No, 1/8 s jeszcze dawała 80-90% nieporuszonych ujęć, ale 1/4 s to było już fifty-fifty. Jednym słowem, średnio.

     Kupując obiektyw otrzymujemy dostęp do wywoływarki RAWów SilkyPix Developer Studio for Tamron. Pewnie niektórzy się z tego dodatku ucieszą, ale wiem że innym jest on obojętny. Rozumiem to dobrze, ja też nie trawię SilkyPixa… A, jeszcze jedno: zoom 15-30 mm został zaprojektowany zbyt wcześnie, by objęło go dobrodziejstwo inteligentnego kapturka TAP-in Console. Jest to urządzenie analogiczne do sigmowskiego USB Dock i ma podobne funkcje: pozwala skalibrować autofokus, system stabilizacji, limiter odległości oraz aktualizować oprogramowanie obiektywu. Może w przyszłości jakiś firmware’owy cud umożliwi współpracę tego zooma z TAPem?

Porównanie najszerszych kątów widzenia czterech zoomów UWA.
Od góry: Canon 11-24 mm, Sigma 12-24 mm, Tamron 15-30 mm, Canon 16-35 mm.
Ten ostatni w wersji f/2,8, ale ta f/4 ma identyczny kąt widzenia.
Co tu widać? Przede wszystkim przepaść w kącie widzenia pomiędzy 11/12 mm,
a 15/16 mm. Jeśli zależy nam na posiadaniu NAPRAWDĘ szerokiego kąta, to odpuśćmy
sobie zarówno testowanego tu Tamrona, jak i optykę 16-35 mm.
Prezentowany kadr może i mało artystyczny, ale tylko taki mogłem uzyskać fotografując
z okna sklepu-komisu InterFoto, który udostępnił mi do porównania dodatkowe "szkiełka".

     Jednak już w kwestii szczegółowości obrazu nie musimy liczyć na żadne przyszłe cuda. Po prostu już teraz Tamron 15-30 mm sprawuje się w tym względzie bardzo dobrze. Jeśli gdziekolwiek mógłbym mieć uwagi, to jedynie dla brzegów kadru przy otwartej przysłonie. Ale – aż sam się zdziwiłem – nawet tam nie ma mowy o złych, czy tragicznych wynikach. Ot, jest gorzej niż przy optymalnym przymknięciu, ale i tak bardzo przyzwoicie jak na taki obiektyw. To przecież ultraszerokokątny zoom! Owe brzegi, dla skrajnych ogniskowych osiągają najwyższy poziom szczegółowości przy przysłonie f/8. Stopniowe przymykanie najpierw daje wyraźny zysk (f/2.8→f/4), potem mamy plateau i skok jakości dla f/8. Środek zakresu zooma wypada wyraźnie lepiej, gdyż maksimum szczegółowości obserwujemy już przy f/4. Centrum kadru, dla całego zakresu ogniskowych prezentuje się świetnie także już dla f/4, przy czym pełna dziura wygląda tylko symbolicznie gorzej. Wysoka, zbliżona do maksymalnej szczegółowość obrazu w środku klatki utrzymuje się do f/8 włącznie. Przysłona f/11 będąca dla EOSa 5DII granicą działania dyfrakcji, niby już zaczyna symbolicznie „mydlić”, ale zupełnie nie ma co się tym przejmować. Jednak przy f/16 zjawisko jest już dobrze widoczne.
     Osiowej aberracji chromatycznej praktycznie brak, jednak jej poprzecznej odmiany trochę widać. Nawet spore trochę, ale bez żadnej tragedii. Przy tym wspomniany problem(ik) dotyczy praktycznie wyłącznie samego dołu zooma. Ogniskowe rzędu 20 mm prezentują się znacznie lepiej, a 30 mm nie mam prawa się już czepiać.

Kadr do oceny szczegółowości obrazu przy ogniskowej 15 mm. Wycinki widać poniżej.

Ogniskowa 15 mm. Wycinki z brzegu kadru widać na górze, ze środka na dole.
Kliknij by obejrzeć w pełnej rozdzielczości.

Kadr do oceny szczegółowości obrazu przy ogniskowej 21 mm. Wycinki widać poniżej.

Ogniskowa 21 mm. Wycinki z brzegu kadru widać na górze, ze środka na dole.
Kliknij by obejrzeć w pełnej rozdzielczości.

Kadr do oceny szczegółowości obrazu przy
ogniskowej 30 mm. Wycinki widać poniżej.

Ogniskowa 30 mm. Wycinki z brzegu kadru widać na górze, ze środka na dole.
Kliknij by obejrzeć w pełnej rozdzielczości.

     Nieostrościom obrazu nie mogę wiele zarzucić. Jasne punkty spoza głębi ostrości odwzorowywane są jako krążki o równej jasności, a inne elementy też prezentują się nieźle. Nieźle, ale nie idealnie – to nie jest mydlane bokeh dobrych stałek. Widać trochę nerwowości w tle z drobnymi szczegółami, tym jej więcej, im przysłona mocniej przymknięta. Ale powtórzę się: to jest test zooma UWA, a nie portretówki. Uzyskane tu wyniki nie dają podstaw do narzekania.
 
Ogniskowa 15 mm, f/2.8.

Ogniskowa 30 mm.

Ogniskowa 30 mm.

Ogniskowa 30 mm.
      No to może dystorsja pozwoli mi pomarudzić? Racja, ona tak. Ale tylko w samym dole zakresu ogniskowych, tam gdzie odkształca proste biegnące wzdłuż brzegu klatki o ponad 4%. Sporo! Jest to jednak klasyczna, nie pogięta wąsowatością „beczka”, dająca się łatwo korygować. Oczywiście wtedy gdy jest to konieczne, bo przy niektórych motywach taki zabieg będzie po prostu zbędny. Dystorsja zeruje się w środku zakresu zooma, a przy dalszym wydłużaniu ogniskowej pojawia się poduszka. Ta, nawet dla 30 mm, pozostaje słaba. 
    





    Z winietowaniem jest równie źle? A skądże! Nie ma co ukrywać, że dla 15 mm otwarta przysłona oznacza nie tylko dość silne, ale i ostre ściemnienie samych rogów klatki. Jednak użycie f/4 wyraźnie poprawia sytuację, a f/5,6 praktycznie likwiduje problem. Kto by się tego spodziewał? Bo przypominam: piszę o jasnym, superszerokokątnym zoomie. Dłuższe ogniskowe prezentują się lepiej. Po pierwsze dlatego, że przy f/2,8 winietowanie jest słabsze i mnie ostre. Po drugie dlatego, że – trudno się temu dziwić – jego usunięcie wymaga słabszego przymykania przysłony. Przy 20 mm warto jeszcze skorzystać z f/4.5, ale przy 30 mm wystarcza f/4. Brawo!
 
Winietowanie, ogniskowa 15 mm.

Winietowanie, ogniskowa 21 mm.

     Na deser zostawiłem… łyżkę dziegciu. Tak, chodzi o te zdjęcia pod światło, o których napomknąłem na samym początku artykułu. Bo rzeczywiście Tamron 15-30 mm nie sprawuje się tu najlepiej. Najmniejszym problemem są średnie i dłuższe ogniskowe, kiedy to obiektyw zachowuje się całkiem nienajgorzej, a przy tym obliczalnie. Ot, maksymalnie kilka ostrych blików gdy źródło ostrego światła mamy w kadrze, a przysłona została mocniej przymknięta. Słabsze przymknięcie albo używanie f/2.8, podobnie jak wyprowadzenie słońca poza kadr, zapobiega kłopotom. Zupełnie inaczej jest w przypadku najkrótszej ogniskowej. Póki słońce mamy w kadrze, sprawy z blikami przeważnie mają się tak jak przy dłuższych ogniskowych. Z naciskiem na przeważnie, gdyż zdarzają się sytuacje, gdy bliki mnożą się na potęgę, a po stronie kadru przeciwległej do źródła światła pojawiają się spore plamy. Wygonienie słońca poza kadr wcale nie gwarantuje sukcesu. Na kilka ostrych plamek w środku zdjęcia zawsze możemy liczyć, a i wspomniane duże plamy w kącie też mogą się objawić. I to nie tylko gdy słońce mamy tuż poza kadrem, ale także gdy jest ono daleko od pola widzenia. Ba, wcale niepotrzebne jest źródło ostrego światła – wystarczy okno. Cóż, z wieloma problemami konstruktorzy optyki – nawet tej „trudnej” – sobie radzą, ale widać, że ze zdjęciami pod światło coś słabiej im wychodzi. Fotografując tym Tamronem trzeba po prostu dobrze przyglądać się kadrowi, korzystać z funkcji przymykania przysłony, a razie potrzeby osłaniać przednią soczewkę przed promieniami ostrego światła.

Trzy ogniskowe, za każdym razem f/11.

Ogniskowa 20 mm, f/8.

Ogniskowa 15 mm, f/5,6, słońce daleeeko poza kadrem.
Ogniskowa 15 mm, f/11.
























             No, przyznaję, te bliki obniżyły ocenę tamronowskiego zooma. Gdyby nie one, zasłużyłby na ocenę bardzo dobrą, nawet pomimo innych niedociągnięć: kaprysów autofokusa, mocnego winietowania przy f/2.8 i beczki przy 15 mm. Ale czy ja narzekam? Wcale! Przed blikami niemal zawsze można się obronić – wystarczy do tego wolna jedna ręka. Ściemnienie rogów klatki nie przeszkadza praktycznie już przy f/4, a te wykonane przy f/2.8 wypada potraktować Photoshopem. W każdym razie w przypadku fotografowania Canonem, bo Nikony jakoś tam radzą sobie z winietowaniem nieoryginalnej optyki. Na dystorsję... Bednar… też Photoshop. Pozostaje ten autofokus – cóż, po prostu trzeba na bieżąco kontrolować jego działania. Całe szczęście, to czego nie dałoby się sztucznie poprawić, czyli ostrość zdjęć, jest na wysokim poziomie. Przyznaję, że tak wysokiego nie spodziewałem się. Może dlatego, że długo miałem do czynienia z Sigmą 12-24 mm, która (w obu wersjach) jest mało używalna bez przymknięcia do f/11. A tu, w Tamronie, bardzo miła niespodzianka. Jasne, warto korzystać z f/8, ale nie ma co się obawiać pracy mocno otwartą przysłoną. Wisienka na torcie, czyli stabilizacja obrazu, mogłaby być trochę słodsza, ale cóż – jak na razie VC i tak nie ma konkurencji w superszerokokątnej optyce. Cena, hm… niska nie jest, bo bez 4500 zł nie ma co do tego zooma startować. Tańsza jest Sigma 12-24 mm, wyraźnie szersza, ale też ciemniejsza, niestabilizowana i gorsza optycznie. Równie jasny Canon 16-35 mm, bez stabilizacji i nie grzeszący ostrością, jest o tysiąc złotych droższy. O cenie Canona 11-24/4 nawet nie wspomnę. Odniesieniem może być bardzo dobry Nikkor 14-24/2,8 – on kosztuje minimum 7000 zł. Tak więc i cenowo Tamron prezentuje się zachęcająco. Brać go? Brać! W każdym razie ja wziąłem J
  


Podoba mi się:
+ ostrość obrazu
+ ergonomia

Nie podoba mi się:
- praca pod światło przy 15 mm

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz