Ilu producentów superszerokich zoomów, tyle pomysłów na rozegranie
kompromisowych kwestii. Sigma i Canon: chcemy jak najszerzej, więc musimy
uwypuklić przednią soczewkę i ograniczyć jasność. Nikon: chcę możliwie jak
najszerzej przy f/2.8, więc mogę zjechać tylko do 14 mm. Canon w wariancie II:
chcę płaski przód (filtry!) i otwór f/2.8, więc nie ma szans na krócej niż 16
mm. Tamron wybrał jeszcze inny wariant. Zdecydował się na wysoką jasność i wydłużenie
góry zooma do 30 mm, czyli bardziej niż wszyscy „wypukli” konkurenci, którzy
kończą się na 24 mm. Przy tym na dole jest ciut szerszy niż jasny zoom Canona.
A wisienką na torcie jest stabilizacja obrazu, którą nie dysponuje żaden z
konkurentów.
Czyli pięknie jest? Niby tak, ale od samego początku
obecności obiektywu na rynku słychać narzekania. Po pierwsze na niemożność
stosowania filtrów. Racja, o gwincie z przodu można tylko pomarzyć, a z tyłu
brak kieszonki na filtry. Jednak skoro dla Canona 11-24 znalazło się
rozwiązanie w postaci specjalnego uchwytu i filtrów rozmiaru talerza, to pewnie
i do Tamrona da się coś dopasować. Druga sprawa wyszła po pierwszych testach,
gdy okazało się, że przy zdjęciach pod światło obiektyw nie błyszczy. Czego trochę
można się było po nim spodziewać, bo takie zachowanie sugeruje bardzo wypukła
przednia soczewka. I część narzekających kończy na tych dwóch kwestiach, ale
inni posuwają się do standardowej krytyki: „a w ogóle po co mi to całe f/2.8?”
oraz „nie wiem komu w szerokim kącie potrzebna stabilizacja”. Jasne, pejzażyści,
czyli miłośnicy statywu i f/11, traktują tego Tamrona jako sztukę dla sztuki.
Ale przecież nie samym krajobrazem fotografia żyje. Niektórzy używać mogą tego
szkła w reportażu, gdzie wysoka jasność bardzo się przyda, jeszcze inni będą
tym Tamronem filmować, więc stabilizacja jest jak najbardziej na miejscu. I
dlatego uznałem, że szkiełko warte jest przetestowania.
Mechanikę zoomowania zorganizowano w taki sposób, by przy krótszych ogniskowych przedni człon optyczny wysuwał się do przodu, a przy dłuższych cofał. Dzięki temu zintegrowana z obudową obiektywu osłona przeciwsłoneczna staje się realnie płytsza dla szerszego kąta widzenia i głębsza dla węższego.
Szkiełko, hm… to przecież ponad kilogram żywej wagi! Ale gdy
chciałem ten ogrom i ciężar pokazać na zdjęciu, to jakoś mi nie szło – no
chyba, że fotografowałbym szerokim kątem. Spójrzcie na zdjęcie w nagłówku – ten
Tamron wcale nie jest tam taki wielki. Niby swoje waży, ale z pełnoklatkową
lustrzanką, zwłaszcza z gripem, nie robił na mnie wrażenia słonia. A bez
dodatkowego uchwytu, z testowym Canonem 5D Mk II komponował się świetnie,
zarówno jeśli idzie o wyważenie całości, położenie pierścienia ogniskowych, jak
i wygodę trzymania zestawu wyłącznie w prawej dłoni. Pierścień ostrości położony
jest bliżej aparatu, czyli inaczej niż w większości firmowych zoomów Canona. Mi
to jednak pasuje, a podczas testu zauważyłem, że dobrze mi się do niego sięgało
samym kciukiem lewej dłoni. I on mi w zupełności wystarczał do precyzyjnego
ręcznego ostrzenia. Opór ruchu tego pierścienia jest bowiem nieduży (choć wyraźny),
a przy tym bardzo płynny i równy. Praca w „reporterskim” zakresie 1 m - ∞
oznacza ruchy pierścienia na dystansie zaledwie 1 cm, ale przejechanie całej
skali odległości wymaga obrócenia pierścienia o ok. 90°. Łatwo się domyślić
dlaczego tak dużo: po prostu Tamron 15-30 mm ma niedużą minimalną odległość
ostrzenia. Wynosi ona 28 cm, co oznacza mniej niż 10 cm licząc od przodu
zintegrowanej osłony przeciwsłonecznej. Oczywiście nie ma co liczyć na dużą
maksymalną skalę odwzorowania – osiągnąć można zaledwie 1:5.
Silnik autofokusa to oczywiście pierścieniowy
ultradźwiękowiec USD: cichy, szybki, a według producenta również precyzyjny.
No, z tą precyzją bywa różnie, bo podczas testu, raz na jakiś czas Tamron
ostrzył trochę od czapy. Najczęściej błąd pojawiał się przy dużych
odległościach fotografowania, a ostrość była wówczas ustawiana poza ∞. Jeśli
przysłona była mocniej przymknięta, to problemu można było nie zauważyć. Ale
przy f/2,8-4 już tak.
Źródło: Tamron |
Soczewek obiektyw zawiera aż 18, w tym 3 niskodyspersyjne,
dwie „klasyczne” asferyczne (szklane rzecz jasna) oraz jedną soczewkę XGM
(eXpanded Glass Molded aspherical) – czyli mocno pogiętą asferyczną o dużej
powierzchni. Została ona użyta w celu lepszej korekcji aberracji oraz dla
zmniejszenia rozmiarów zooma. Przednia soczewka została pokryta hydrofobową warstwą
zapobiegającą osadzaniu się pyłu i kropel cieczy. Natomiast za ograniczenie
odblasków odpowiadają firmowe powłoki BBAR i nanopowłoki eBAND. Brzmi bojowo. Przysłonę
można przymknąć maksymalnie do f/22, a w zakresie f/2.8-5.6 odpowiednio dobrany
kształt listków zapewnia kołowy jej otwór.
Wśród warstw przeciwodblaskowych na soczewkach tego zooma znajdziemy też nanopowłoki. Źródło: Tamron |
Co jeszcze znajdziemy wewnątrz? Jasne, stabilizację obrazu
VC! No, niby nie zawsze, bo tylko w wersjach zooma z mocowaniem do Canona i
Nikona. Trzecia odmiana, z bagnetem Sony A, jest tego podzespołu pozbawiona. Tamron
nie deklaruje wprost poziomu skuteczności systemu VC. W katalogu można jednak
znaleźć zupełnie nieporuszone zdjęcie wykonane ogniskową 15 mm przy czasie 1/2
s. Sugeruje to skuteczność na poziomie 3 działek, czyli wartość przyzwoitą, ale
nie wartą szczególnego chwalenia się. A skoro w ten pośredni sposób deklarowane
są 3 działki, to rzeczywisty wynik powinien – jak podpowiada mi doświadczenie –
oscylować koło 2 działek. I rzeczywiście tak jest. Test wykonałem przy
ogniskowej 30 mm, a obiektyw z wyłączoną stabilizacją, w towarzystwie EOSa 5DII
wykazywał silne tendencje do rozmazywania obrazu już przy nieznacznym
przekroczeniu reguły odwrotności ogniskowej. Stąd przydatność systemu Vibration
Compensation, ale on nie daje zbyt wiele. Pewność ostrych zdjęć miałem
właściwie tylko do 1/15, bo dalsze wydłużanie już wnosiło trochę ryzyka. No,
1/8 s jeszcze dawała 80-90% nieporuszonych ujęć, ale 1/4 s to było już fifty-fifty.
Jednym słowem, średnio.
Kupując obiektyw otrzymujemy dostęp do wywoływarki RAWów SilkyPix Developer Studio for Tamron. Pewnie niektórzy się z tego dodatku ucieszą, ale wiem że innym jest on obojętny. Rozumiem to dobrze, ja też nie trawię SilkyPixa… A, jeszcze jedno: zoom 15-30 mm został zaprojektowany zbyt wcześnie, by objęło go dobrodziejstwo inteligentnego kapturka TAP-in Console. Jest to urządzenie analogiczne do sigmowskiego USB Dock i ma podobne funkcje: pozwala skalibrować autofokus, system stabilizacji, limiter odległości oraz aktualizować oprogramowanie obiektywu. Może w przyszłości jakiś firmware’owy cud umożliwi współpracę tego zooma z TAPem?
Jednak już w kwestii szczegółowości obrazu nie musimy liczyć na żadne przyszłe cuda. Po prostu już teraz Tamron 15-30 mm sprawuje się w tym względzie bardzo dobrze. Jeśli gdziekolwiek mógłbym mieć uwagi, to jedynie dla brzegów kadru przy otwartej przysłonie. Ale – aż sam się zdziwiłem – nawet tam nie ma mowy o złych, czy tragicznych wynikach. Ot, jest gorzej niż przy optymalnym przymknięciu, ale i tak bardzo przyzwoicie jak na taki obiektyw. To przecież ultraszerokokątny zoom! Owe brzegi, dla skrajnych ogniskowych osiągają najwyższy poziom szczegółowości przy przysłonie f/8. Stopniowe przymykanie najpierw daje wyraźny zysk (f/2.8→f/4), potem mamy plateau i skok jakości dla f/8. Środek zakresu zooma wypada wyraźnie lepiej, gdyż maksimum szczegółowości obserwujemy już przy f/4. Centrum kadru, dla całego zakresu ogniskowych prezentuje się świetnie także już dla f/4, przy czym pełna dziura wygląda tylko symbolicznie gorzej. Wysoka, zbliżona do maksymalnej szczegółowość obrazu w środku klatki utrzymuje się do f/8 włącznie. Przysłona f/11 będąca dla EOSa 5DII granicą działania dyfrakcji, niby już zaczyna symbolicznie „mydlić”, ale zupełnie nie ma co się tym przejmować. Jednak przy f/16 zjawisko jest już dobrze widoczne.
Osiowej aberracji chromatycznej praktycznie brak, jednak jej
poprzecznej odmiany trochę widać. Nawet spore trochę, ale bez żadnej tragedii.
Przy tym wspomniany problem(ik) dotyczy praktycznie wyłącznie samego dołu
zooma. Ogniskowe rzędu 20 mm prezentują się znacznie lepiej, a 30 mm nie mam
prawa się już czepiać.
Kadr do oceny szczegółowości obrazu przy ogniskowej 15 mm. Wycinki widać poniżej. |
Ogniskowa 15 mm. Wycinki z brzegu kadru widać na górze, ze środka na dole. Kliknij by obejrzeć w pełnej rozdzielczości. |
Kadr do oceny szczegółowości obrazu przy ogniskowej 21 mm. Wycinki widać poniżej. |
Ogniskowa 21 mm. Wycinki z brzegu kadru widać na górze, ze środka na dole. Kliknij by obejrzeć w pełnej rozdzielczości. |
Kadr do oceny szczegółowości obrazu przy ogniskowej 30 mm. Wycinki widać poniżej. |
Ogniskowa 30 mm. Wycinki z brzegu kadru widać na górze, ze środka na dole. Kliknij by obejrzeć w pełnej rozdzielczości. |
Nieostrościom obrazu nie mogę wiele zarzucić. Jasne punkty spoza
głębi ostrości odwzorowywane są jako krążki o równej jasności, a inne elementy
też prezentują się nieźle. Nieźle, ale nie idealnie – to nie jest mydlane bokeh
dobrych stałek. Widać trochę nerwowości w tle z drobnymi szczegółami, tym jej
więcej, im przysłona mocniej przymknięta. Ale powtórzę się: to jest test zooma
UWA, a nie portretówki. Uzyskane tu wyniki nie dają podstaw do narzekania.
Ogniskowa 30 mm. |
Ogniskowa 30 mm. |
Ogniskowa 30 mm. |
No to
może dystorsja pozwoli mi pomarudzić? Racja, ona tak. Ale tylko w samym dole
zakresu ogniskowych, tam gdzie odkształca proste biegnące wzdłuż brzegu klatki
o ponad 4%. Sporo! Jest to jednak klasyczna, nie pogięta wąsowatością „beczka”,
dająca się łatwo korygować. Oczywiście wtedy gdy jest to konieczne, bo przy
niektórych motywach taki zabieg będzie po prostu zbędny. Dystorsja zeruje się w
środku zakresu zooma, a przy dalszym wydłużaniu ogniskowej pojawia się
poduszka. Ta, nawet dla 30 mm, pozostaje słaba.
Z winietowaniem jest równie źle? A skądże! Nie ma co
ukrywać, że dla 15 mm otwarta przysłona oznacza nie tylko dość silne, ale i
ostre ściemnienie samych rogów klatki. Jednak użycie f/4 wyraźnie poprawia
sytuację, a f/5,6 praktycznie likwiduje problem. Kto by się tego spodziewał? Bo
przypominam: piszę o jasnym, superszerokokątnym zoomie. Dłuższe ogniskowe
prezentują się lepiej. Po pierwsze dlatego, że przy f/2,8 winietowanie jest
słabsze i mnie ostre. Po drugie dlatego, że – trudno się temu dziwić – jego
usunięcie wymaga słabszego przymykania przysłony. Przy 20 mm warto jeszcze
skorzystać z f/4.5, ale przy 30 mm wystarcza f/4. Brawo!
Winietowanie, ogniskowa 21 mm. |
Na deser zostawiłem… łyżkę dziegciu. Tak, chodzi o te
zdjęcia pod światło, o których napomknąłem na samym początku artykułu. Bo
rzeczywiście Tamron 15-30 mm nie sprawuje się tu najlepiej. Najmniejszym
problemem są średnie i dłuższe ogniskowe, kiedy to obiektyw zachowuje się
całkiem nienajgorzej, a przy tym obliczalnie. Ot, maksymalnie kilka ostrych
blików gdy źródło ostrego światła mamy w kadrze, a przysłona została mocniej
przymknięta. Słabsze przymknięcie albo używanie f/2.8, podobnie jak wyprowadzenie
słońca poza kadr, zapobiega kłopotom. Zupełnie inaczej jest w przypadku
najkrótszej ogniskowej. Póki słońce mamy w kadrze, sprawy z blikami przeważnie
mają się tak jak przy dłuższych ogniskowych. Z naciskiem na przeważnie, gdyż
zdarzają się sytuacje, gdy bliki mnożą się na potęgę, a po stronie kadru przeciwległej
do źródła światła pojawiają się spore plamy. Wygonienie słońca poza kadr wcale
nie gwarantuje sukcesu. Na kilka ostrych plamek w środku zdjęcia zawsze możemy
liczyć, a i wspomniane duże plamy w kącie też mogą się objawić. I to nie tylko
gdy słońce mamy tuż poza kadrem, ale także gdy jest ono daleko od pola
widzenia. Ba, wcale niepotrzebne jest źródło ostrego światła – wystarczy okno. Cóż,
z wieloma problemami konstruktorzy optyki – nawet tej „trudnej” – sobie radzą,
ale widać, że ze zdjęciami pod światło coś słabiej im wychodzi. Fotografując
tym Tamronem trzeba po prostu dobrze przyglądać się kadrowi, korzystać z
funkcji przymykania przysłony, a razie potrzeby osłaniać przednią soczewkę przed
promieniami ostrego światła.
Trzy ogniskowe, za każdym razem f/11. |
Ogniskowa 20 mm, f/8. |
Ogniskowa 15 mm, f/5,6, słońce daleeeko poza kadrem. |
Ogniskowa 15 mm, f/11. |
No, przyznaję, te bliki obniżyły ocenę tamronowskiego zooma.
Gdyby nie one, zasłużyłby na ocenę bardzo dobrą, nawet pomimo innych
niedociągnięć: kaprysów autofokusa, mocnego winietowania przy f/2.8 i beczki
przy 15 mm. Ale czy ja narzekam? Wcale! Przed blikami niemal zawsze można się
obronić – wystarczy do tego wolna jedna ręka. Ściemnienie rogów klatki nie
przeszkadza praktycznie już przy f/4, a te wykonane przy f/2.8 wypada
potraktować Photoshopem. W każdym razie w przypadku fotografowania Canonem, bo
Nikony jakoś tam radzą sobie z winietowaniem nieoryginalnej optyki. Na
dystorsję... Bednar… też Photoshop. Pozostaje ten autofokus – cóż, po prostu
trzeba na bieżąco kontrolować jego działania. Całe szczęście, to czego nie dałoby
się sztucznie poprawić, czyli ostrość zdjęć, jest na wysokim poziomie. Przyznaję,
że tak wysokiego nie spodziewałem się. Może dlatego, że długo miałem do
czynienia z Sigmą 12-24 mm, która (w obu wersjach) jest mało używalna bez
przymknięcia do f/11. A tu, w Tamronie, bardzo miła niespodzianka. Jasne, warto
korzystać z f/8, ale nie ma co się obawiać pracy mocno otwartą przysłoną. Wisienka
na torcie, czyli stabilizacja obrazu, mogłaby być trochę słodsza, ale cóż – jak
na razie VC i tak nie ma konkurencji w superszerokokątnej optyce. Cena, hm…
niska nie jest, bo bez 4500 zł nie ma co do tego zooma startować. Tańsza jest
Sigma 12-24 mm, wyraźnie szersza, ale też ciemniejsza, niestabilizowana i
gorsza optycznie. Równie jasny Canon 16-35 mm, bez stabilizacji i nie grzeszący
ostrością, jest o tysiąc złotych droższy. O cenie Canona 11-24/4 nawet nie
wspomnę. Odniesieniem może być bardzo dobry Nikkor 14-24/2,8 – on kosztuje
minimum 7000 zł. Tak więc i cenowo Tamron prezentuje się zachęcająco. Brać go?
Brać! W każdym razie ja wziąłem J
Podoba mi się:
+ ostrość obrazu
+ ergonomia
Nie podoba mi się:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz