czwartek, 22 stycznia 2015

Jarosław Brzeziński: myśli sfotografowane


Rajd Viva Polonia Classic, Gnijąca Panna Młoda oraz piękno włoskiego wzornictwa przemysłowego

  W 2005 roku otrzymałem propozycję pracy w roli oficjalnego fotografa Międzynarodowego Rajdu Zabytkowych Samochodów Sportowych „Viva Polonia Classic”. Nie wiedziałem, że będzie to jedno z ostatnich zleceń jakie wykonam sprzętem Canon EOS ani tego, że rajd przypomni mi o pięknie włoskiego wzornictwa przemysłowego. 

     Firma CTL Logistics była moim klientem przez wiele lat, Wykonywałem dla niej głównie reportaże z imprez korporacyjnych. Historyczne samochody sportowe były jedną z rozlicznych  pasji prezesa firmy, który w roku 2005 postanowić zorganizować rajd we współpracy z The Classic Concept, niemiecką firmą specjalizująca się w tego typu imprezach. Miał to być pierwszy z całej serii takich ekskluzywnych rajdów w Polsce, lecz niestety z rozmaitych powodów był jednocześnie ostatnim.
 
Organizatorom udało się ściągnąć do Polski ponad 40 pięknych zabytkowych samochodów sportowych – wśród nich był Bugatti T37 z roku 1927, Jaguar SS100 z roku 1937 czy Mercedes Benz SSK z roku 1929 z 7-litro­wym silnikiem wyposażonym w mechaniczny kompresor – i międzynarodowe załogi, głównie z Niemiec, Szwajcarii i Hiszpanii. 8 czerwca 2005 roku załogi przybyły na Rynek we Wrocławiu, gdzie był zlokalizowany park maszyn i gdzie samochody codziennie miały start i metę. Każdego dnia rajdu, od 9 do 11 czerwca, ekipy pokonywały ponad 200-kilometrowy etap wiodący przez Dolny Śląsk i Kotlinę Kłodzką, a trasa została przygotowana tak, aby uczestnicy mogli zobaczyć wybrane pałace i zamki Dolnego Śląska. W ciągu trzech dni odwiedzili pałace w Łomnicy i Mosznej, zamki w Książu i Bolkowie, Sanktuarium Św. Jacka w Kamieniu Śląskim i Fundację w Krzyżowej. Rajd oce­nia­ny był wy­łącz­nie w ka­te­go­rii zwy­kłych prze­jaz­dów, a uczest­ni­cy po­ru­szali się po dro­gach pu­blicz­nych zgod­nie z obo­wią­zu­ją­cy­mi prze­pi­sa­mi. Otrzy­ma­li spe­cjal­ną książ­kę dro­go­wą za­wie­rającą do­kład­ny opis trasy wraz z okre­śle­niem czasu w jakim trasa po­win­na zo­stać po­ko­na­na. Uczest­ni­cy rajdu musieli prze­je­chać trasę zgod­nie ze wska­zów­ka­mi oraz w cza­sie prze­wi­dzia­nym w książce.

     Miałem doświadczenia w fotografowaniu Rajdu Barbórki, zatem wiedziałem jak najlepiej „panoramować” przejeżdżające samochody tak, aby sam pojazd był ostry a tło rozmyte. To dotyczyło jednak wyłączne sytuacji, gdy ja byłem stacjonarny i czekałem w jednym miejscu na przejeżdżające bolidy. Z warunków nowego zlecenia wyraźnie wynikało, że chodzi o coś innego. Byłem jedynym fotografem rajdu, a ten nieustannie się przemieszczał; każdy etap był ważny dla organizatorów z fotograficznego punktu widzenia: start, przejazdy, przystanki na lunch, mety, imprezy towarzyszące. Nie było zatem mowy o czekaniu w jednym miejscu: musiałem był równie mobilny jak sam rajd.  Wybrałem najprostsze rozwiązanie i to zarówno dla kwestii nadążania za rajdem jak i fotografowania samochodów w trakcie przejazdów: zatrudniłem kolegę jako swojego kierowcę.


       Mieszkaliśmy w hotelu oddalonym o 200 metrów od wrocławskiego rynku. Każdego dnia fotografowałem start, a następnie wskakiwałem do samochodu kierowanego przez kolegę; musieliśmy dogonić rajdowców i wyprzedzać ich; ja siedziałem na tylnej kanapie, odkręcałem szybę, wychylałem się i – gdy zrównaliśmy się z wyprzedzanym samochodem i jechaliśmy przez pewien czas z jednakową prędkością – robiłem serię zdjęć. Na polskich jednopasmowych drogach nie mogło to trwać długo, więc mój kierowca, widząc, że jedzie na czołowe zderzenie z pojazdem nadjeżdżającym z naprzeciwka, musiał nagle hamować i zjeżdżać przed fotografowany przeze mnie samochód. To powodowało, że nagle z prędkości 130-140 km/h schodziliśmy do 80 km/h. Wróciłem z rajdu cały poobijany, ale te fazy fotografowania przyniosły najciekawsze ujęcia z rajdu. Na zakończenie każdego dnia była jeszcze impreza nocna we Wrocławiu, na której też robiłem zdjęcia, po czym wracałem do pokoju hotelowego, przeglądałem zdjęcia, wybierałem około 10 najciekawszych i robiłem wydruki na przywiezionej drukarce atramentowej, które rano zawieszano na tablicy. W sumie kładłem się około 4 nad ranem a trzeba było wstać przed 8. To było wyczerpujące, ale i dawało ogromną frajdę.

Gdy jestem na zleceniu myślę cały czas w kategoriach kadru i tak naprawdę „zaczynam widzieć” rzeczy dopiero, gdy pojawią się w wizjerze aparatu. Kiedy po raz pierwszy przyszedłem na wrocławski rynek i spojrzałem przez wizjer Canona, zobaczyłem niebieską torpedę o ponadczasowych kształtach. To był Bugatti T37 z roku 1927 i od razu przypomniałem sobie dlaczego włoskie wzornictwo przemysłowe nie ma sobie równych. Mimo, że sumiennie fotografowałem wszystkie pojazdy, zauważyłem że podświadomie „faworyzuję” Bugattiego.


Sprzęt

Źródło: materiały prasowe firmy Canon
     To było jedno z ostatnich zleceń, jakie zrealizowałem przy użyciu sprzętu Canon EOS. Powody, dla których po latach korzystania z systemu przypieczętowanych napisaniem i wydaniem książki „Canon EOS System”, to temat na oddzielny wpis. Ze względu na to, że ogromną większość wykonywanych przeze mnie w tamtych czasach zawodowych zleceń stanowiły imprezy korporacyjne, moim głównym aparatem był wtedy Canon EOS-1D Mark II, szybki reporterski korpus zawodowy (8,5 klatki na sekundę) z matrycą 8,2 megapikseli formatu APS-H. Oczywiście nigdy nie można wybrać się na zlecenie bez korpusu rezerwowego – na rajd zabrałem amatorskiego EOS-a 350D,  z matrycą 8 megapikseli, ale dość wolnego (2,8 klatki na sekundę).  Jeśli chodzi o optykę, zabrałem triadę: obiektywy Canon EF 16-35 mm f/2.8L USM, EF 24-70 mm f/2,8L USM, EF 70-200 mm f/2,8L USM, a do tego ostatniego dwa telekonwertery: Canon EF 1,4x oraz EF 2x. Do portretów bez flesza w czasie imprez towarzyszących miałem Canona EF 85 mm f/1,2L USM, a do EOS-a 350D amatorski zoom Sigma 18-125 mm f/3,5-5,6 DC ASP IF. Do błyskania zabrałem Canon Speedlite 550EX.


Gnijąca Panna Młoda

Źródło: www.filmweb.pl
     Nawiasem mówiąc o tym, jak dobry był Canon EOS-1D Mark II w swoim czasie świadczy to, że wielokrotnie nagradzany animowany film „Gnijąca panna młoda” Tima Burtona z 2005 roku został w całości „nakręcony” metodą poklatkową przy wykorzystaniu właśnie tego modelu aparatu.
Pierwotnie - ze względu na to, że szefowie wytwórni Warner Bros uważali jakość kamer cyfrowych za zbyt kiepską - produkcję miano nakręcić na tradycyjnej taśmie filmowej, ale w ostatniej chwili operator Pete Kozachik wymyślił takie rozwiązanie wykorzystujące sprzęt cyfrowy, które wytwórnia zaakceptowała. Otóż Kozachik przetestował szereg modeli seryjnie produkowanych lustrzanek cyfrowych i uznał, że jakość obrazu z Canona EOS-1D Mark II jest znakomita bez konieczności jakichkolwiek modyfikacji. Co ciekawe, nie użyto żadnego obiektywu firmy Canon; zespół produkujący film dysponował arsenałem obiektywów Nikona i dlatego na korpusy Canona zakładano przez adaptery stałoogniskowe Nikkory o ogniskowych od  14 mm do 105 mm. Kozachik tak uzasadnił swój wybór: „Jednym z powodów, dla których postanowiłem wykorzystać ten konkretny model aparatu była wielkość matrycy - bardzo  zbliżona do negatywu filmowego w standardzie Super 35; dzięki temu mogliśmy używać obiektywy Nikona w taki sposób, jakby to były obiektywy do kamer filmowych i uzyskać bardzo zbliżony efekt pod względem głębi ostrości i kąta widzenia. Wiedziałem, że nie będzie nam łatwo sprawić, aby film kręcony cyfrowo wyglądał jak „prawdziwy” film wiec przynajmniej chciałem, żeby optyka dawała efekt jak najbardziej zbliżony do tego, jaki uzyskuje się z obiektywów powszechnie używanych w przemyśle filmowym”. Animatorzy  pracowali jednocześnie na 25-35 oddzielnych planach filmowych posługując się łącznie 32 aparatami Canon EOS-1D Mark II; jeszcze raz warte podkreślenia jest to, że nie były to żadne egzemplarze „specjalnie” dostosowane do pracy nad tym filmem, lecz seryjne sztuki kupione w sklepie.


Bugatti: encore

     Kiedy kilka lat temu szukaliśmy nowego czajnika wcale nie zdziwiło mnie to, że odkryty na stronach internetowych wzór, który nas zachwycił był sygnowany właśnie przez firmę Bugatti. Czajnik do dzisiaj gotuje wodę w naszej kuchni a jego oryginalne, śmiałe linie nigdy nam się nie znudziły. Pijąc herbatę co pewien czas wracam myślami do tamtych czerwcowych dni 2005 roku, gdy w wizjerze mojego aparatu po raz pierwszy pojawił się Bugatti model T37. Klasyczna włoska robota.






































7 komentarzy:

  1. My nieustannie fotografujemy Canonen EOS 1 D Mark II i potwierdzam - zacny sprzęt. Świetnie sprawdza się również przy psach - szybki, stabilny w ręku. A o Gnijącej Pannie Młodej nie wiedziałam - bardzo sympatyczna ciekawostka!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Olu, podejrzewam, że w Twoim ręku nawet za najgorszego aparatu wyszłyby świetne psie zdjęcia.
      Jarek

      Usuń
  2. Sporo ciekawostek. Wspaniałe zdjęcia, śmiałe i z wigorem.
    Kolejny przyciągający oko i uwagę wpis.
    Pozdrawiam!
    Anna Ż.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aniu, obiekty były wspaniałe; wystarczyło naciskać spust.
      Jarek

      Usuń
    2. Jarku, nie dam się nabrać na taką odpowiedź :-)
      A

      Usuń
  3. Wspaniała pogoda do zdjęć....śliczne samochody i cudne ujęcia :)
    Pozdrowienia!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Panie Piotrze, dziękuję! Podziwiam Pańskie prace nad Chatą nad Wisłokiem. Pozdrawiam
      Jarek Brzeziński

      Usuń