czwartek, 15 października 2020

Nowe aparaty – nie tylko burza w szklance wody

     Tydzień temu obiecałem napisać kilka zdań o świeżo ogłoszonych cyfrówkach, bądź takich których premiery są dopiero planowane. Niekoniecznie w najbliższej przyszłości. Czekałem jednak z publikacją tekstu na oficjalnie zapowiedzianą premierę następców Nikonów Z6 i Z7. Raz, żeby o nich napisać, dwa, żeby zobaczyć co się wykluje przy okazji. Bo wiadomo, jeśli Nikon z czymś wyskakuje, to konkurencja musi pokazać że nie śpi. Rzeczywiście, nie spała. Jednak po kolei.

 


     Nikon zgodnie z zapowiedziami ogłosił wczoraj poprawione wersje swoich dwóch małoobrazkowych bezlustrowców. Poprawionych, nie bójmy się używać tego słowa. Te Z7 i Z6 powinny od początku wyglądać tak jak obecnie prezentują się Z7 II i Z6 II. Czyli, przede wszystkim, powinny mieć po dwa sloty kart pamięci, a uchwyt do zdjęć w pionie winien od razu znaleźć się na liście akcesoriów. Za to miłym, mało spodziewanym dodatkiem, jest rozmnożenie procesorów obsługujących aparat. Teraz zamiast jednego Expeed 6 są dwa, co pozwoliło zwiększyć częstość zdjęć seryjnych (14 klatek/s w Z6 II i 9 klatek/s w Z7 II), wydłużyć serie (dobrze ponad 100 RAWów w Z6 II i wyraźnie poniżej setki w Z7 II) oraz obniżyć próg działania AF (do -3 EV w Z7 II i -4,5 EV w Z6 II).

     Z pozostałych poprawek koniecznie należy wymienić możliwość zasilania aparatu przez port USB-C oraz zmniejszenie – podobno wręcz do zera – czasu oczekiwania na natychmiastowy podgląd wykonanego zdjęcia. Zwiększono też elastyczność łączenia poszczególnych trybów pola ostrości z wykrywaniem oka / twarzy. Filmowców ucieszy obecność trybu 4K 60 klatek/s.

     Na koniec doprecyzuję kwestię najważniejszą, czyli te gniazda kart. Niektórzy może liczyli na obecność rozwiązania znanego z Sony A7S III, czyli dwóch slotów, z których każdy umie obsłużyć zarówno kartę SD, jak i CF Express. Niestety, Nikon do istniejącego gniazda XQD/CFX dołożył SD. To rozsądny kompromis, sensowniejszy niż dwa gniazda XQD. Nie bardzo mógł postąpić inaczej, chcąc zachować ciągłość standardów stosowanych nośników pamięci. Używane przez niego wcześniej karty XQD są, czy raczej mogą być, zgodne wyłącznie z CFX typu B. Natomiast Sony w A7s III skorzystało z typu A. Co prawda wolniejszego (tylko jedna linia PCIe, a nie dwie), ale mniejszego rozmiarowo, i pewnie to drugie pozwoliło zaprojektować wspólny slot dla SD i CFX. Cyfrówki Sony wcześniej nie korzystały z kart XQD, więc teraz producent nie musiał ładować się w typ B, a miał swobodę wyboru typu kart CFX. W odróżnieniu od Nikona.

     Tak czy inaczej, Nikony Z6 i Z7 wreszcie prezentują się porządnie. Niestety sporządniały także ich ceny. Sugerowana cena detaliczna Z6 II to 10000 zł, a Z7 II jest dokładnie półtora raza droższy. Znaczy, ma być, bo na półkach sklepowych oba modele z pewnością okażą się nieco mniej kosztowne. Choć i tak modele „pierwszej serii” będą wyraźnie tańsze. Obecnie Nikona Z6 kupić można za 7000 zł, a Z7 za 12000 zł.

     Tyle Nikon. A nie, przepraszam! Jest jeszcze jedna informacja od niego. Nie tak upowszechniana jak ta o Z6 II i Z7 II, a wręcz skrywana. Czegóż to wstydzi się? Zakończenia sprzedaży Nikona F6. Z jednej strony rozumiem, bo z pewnością nie było już na niego chętnych. Z drugiej przykro, że umiera TAKI aparat. To według mnie była najlepsza małoobrazkowa lustrzanka AF na film. Pojawiła się co prawda trochę na „do widzenia”, bo jesienią 2004 roku, gdy cyfra wyszła już z okresu raczkowania, rozwijała się prężnie i widać było że szybko przejmie rynek. Niemal jednocześnie z nim zostały ogłoszone takie tuzy, jak Canon 1Ds Mark II, Nikon D2X, czy Canon 1D. Jednak Nikon F6 wcale nie wyglądał przy nich na dziadka i cieszę się, że miałem okazję go wówczas poznać i trochę nim pofotografować. A dziś żegnam go, może nie w żałobie, ale jednak trochę na smutno.  

     OK, wracam do aktualności. Czym na Nikony Z6 i Z7 odpowiedziała konkurencja? I która konkurencja? Tym razem nie Sony, nie Panasonic, a Canon. Nie, nie pojawił się wysokorozdzielczy EOS R5s, ani filmowy R5c ani bezlustrowa wersja 1DX III, czyli EOS R1. Wspominam o nich, bo podobno są w planach. Dalekich czy nie, na dzień dzisiejszy niesfinalizowanych. Canon wczoraj spróbował błysnąć nie aparatem, a…. tak, zgadliście, fleszem. Nazwano go EL-1, i jest on naprawdę wyrafinowany. Ma liczbę przewodnią 60, czyli niby dużą, ale trzeba wziąć pod uwagę, że dotyczy ona najwęższego kąta rozsyłu światła, czyli odpowiadającego ogniskowej 200 mm. Duży jest też sam flesz. Wrażenie robi wielkość reflektora, ale i szerokość korpusu lampy. To drugie wrażenie jest raczej negatywne, ale okazuje się, że konstruktorzy nie mieli wyjścia. Wewnątrz upchnięto bowiem litowo-jonowy akumulator LP-EL nieco podobny do klasycznego canonowskiego LP-E6. Podobny kształtem, ale większy, stąd niekompatybilny z „wzorcem”. Jedynym punktem styku są ładowarki, wspólne dla LP-EL i linii akumulatorów LP-E6.

     Nowy akumulator ładuje kondensator flesza w zaledwie 0,9 s i zapewnia wykonanie 335 pełnych błysków. Wyniki godne pochwały! Ciekawostką są ogromne możliwości ręcznego zmniejszania energii błysku, aż do 1/8192. Ta dziwnie wyglądająca liczba oznacza po prostu błysk słabszy od pełnego o 13 EV.

     Obraz tego flesza uzupełnię jeszcze informacjami o uszczelnieniach przeciwpogodowych, systemie aktywnego chłodzenia (po polsku: wentylator), radiowym sterowaniu 15 grup fleszy i LEDowym świetle modelującym. By dopełnić obraz, dodam, że Speedlite E-L1 jest mniej więcej dwukrotnie droższy od obecnego flagowca, czyli 600EX II-RT: 1099 dolarów vs. 499 dolarów – ceny z nowojorskiego B&H. Po polsku to będzie z pięć patoli. No, pojechali! 


     Oprócz tej lampy Canon ogłosił dwa drobiazgi. Pierwszym jest luneto-cyfrówka, czy raczej lunetko-cyfróweczka PowerShot Zoom. To takie jak widać na zdjęciu obok maleństwo, z matrycą 12 Mpx i zoomem będącym odpowiednikiem małoobrazkowego 100-400 mm. Plus przedłużeniem do 800 mm. Cyfrowym przedłużeniem, co niby nie brzmi ładnie, ale w końcu z obrazu i tak zostaje wówczas 3 Mpx. Czyli nie jest źle. Tak czy inaczej, to raczej zabaweczka. Tyle że… podobnie pisałem początkowo o tele-szkłach 600 mm f/11 i 800 mm f/11. W polskiej informacji prasowej aparat nazywany jest koncepcyjnym, lecz Amerykanie widzą go zdecydowanie bardziej konkretnie, z ceną  300 dolarów i sklepową premierą w listopadzie.

     Drugim – może nie tyle drobiazgiem, co aparatem z drobniusieńkimi unowocześnieniami – jest EOS M50 Mark II. Jego chyba – tym razem w Canonie, a nie Nikonie – też się wstydzą, gdyż wczoraj polski Canon nie rozesłał na jego temat informacji prasowej. O M50 II dowiedziałem się z amerykańskich portali, bo tam jakoś wstydu nie czują. Wręcz chwalą się, że pierwsza wersja aparatu była w tym roku najlepiej sprzedającym się w Stanach bezlustrowcem. Kto by przypuszczał, szczególnie u nas, gdzie EOSy M nie są szczególnie cenione – pisząc bardzo oględnie. Zresztą o tych Stanach sam nie wiedziałem, słyszałem tylko o sporej popularności M50 w Japonii. A na poważnie, w Polsce o M50 II cicho, gdyż wczorajsza premiera dotyczyła wyłącznie niektórych rynków. Dopytywani o to ludzie z amerykańskiego Canona powiedzieli niewiele, choć znacząco: nie wiadomo kiedy i czy w ogóle M50 II będzie sprzedawany w krajach EMEA – czyli w Europie, na Bliskim Wschodzie i w Afryce.

     Sam bardzo lubię EOSa M50, więc uważnie śledziłem przecieki (i wymysły) na temat jego następcy. W przewidywaną stabilizację matrycy nie wierzyłem, ale w jej rozdzielczość 32 Mpx (jak w EOSach 90D i M6 II), owszem. Nie spełniło się nic z tego. Pojawiły się duperele, w postaci śledzenia oka przez autofokus oraz opcji kręcenia filmów kadrowanych w pionie. Jedyną istotniejszą techniczną zmianą na plus jest zwiększenie liczby zdjęć z pełnego akumulatora z 235 do 305. Dobre i to. Nastąpiła też miła dla kieszeni korekta ceny w stosunku do EOSa M50. Dziwne to i rzadko spotykane zjawisko, że następca okazuje się tańszy od poprzednika. Wiadomo, w sklepach może nie będzie to widoczne od razu, ale sugerowana cena amerykańska EOSa M50 Mark II to 600 dolarów, natomiast podczas premiery M50 obowiązywało 780 dolarów. A istotne unowocześnienia trafią, jak podejrzewam, dopiero do EOSa M5 Mark II. Jeśli w ogóle…

     Drugim producentem, który odpowiedział na wyzwanie Nikona, było Fuji. W odróżnieniu od tajnych nowości Canona, o Fuji X-S10 było conieco wiadomo już wcześniej. Conieco, ale nie wszystko, a gdy aparat całkiem się odsłonił, okazał się naprawdę ciekawy. Niby dla ludu, ale jak na taki, prezentuje się świetnie. Od zewnątrz: duży grip, ekran na bocznym, pełnym przegubie oraz nieduża liczba elementów sterujących. W tej koncepcji obsługi aparatu brakuje między innymi nawigatora, którego rolę przejmuje mikrojoystick. Znamy to już choćby z Fuji X-T200, ale dopiero tu, w X-S10 joystick zajął wygodne do sięgania kciukiem, wysokie miejsce na tylnej ściance. Matryca to X-Trans 26 Mpx, czyli ta sama co w X-T4, podobnie jak X-Processor 4. Natomiast zaprojektowany zupełnie na nowo i mocno odchudzony moduł jej stabilizacji zapewnia skuteczność 6 działek czasu. To ciut skromniej niż w X-T4, lecz z pewnością oszczędza się sporo prądu. Choć z wydajności akumulatora (325 zdjęć wg. CIPA) raczej to nie wynika. 

     Wizjer z mniejszą rozdzielczością (2,36 mln punktów) niż w X-T4, co może nie cieszyć, ale pamiętajmy że cały czas porównujemy X-S10 z modelem flagowym. Dlatego nie czepiałbym się braku uszczelnień i pojedynczego slotu kart pamięci, jednak uważam, że na standard jego szybkości, czyli UHS-I mam prawo narzekać. Obecność wbudowanej lampy błyskowej jest słabym pocieszeniem. Przy filmowaniu da się podłączyć zarówno mikrofon, jak i słuchawki, a nawet wypuścić 10-bitowy sygnał 4K przez HDMI. No i cena (sugerowana): 4600 zł. Miło! Wszystko to składa się na zachęcającą, bardzo rozsądnie (w pozytywnym tego słowa znaczeniu!) skonfigurowaną całość. Inna sprawa, w jakim stopniu przełoży się to na sukces rynkowy.

 

     Na koniec dwa słowa o aparatach, które pojawiają się tylko w plotkach. Ba, może to w ogóle nie aparaty, a jeden aparat, o którym nic nie wiadomo, więc wymyśla się różności. Chodzi o to, że Sony coś knuje. Pojawiają się – zupełnie oficjalne – zapowiedzi Całkiem Stuprocentowo Profesjonalnej cyfrówki. Zaraz, to A9/II takie nie było? To co wciskaliście kit biednym zawodowcom? Jedno co z plotek wygląda prawdopodobnie, to duży korpus tego aparatu. Duży, czyli zintegrowany z gripem do zdjęć w pionie. Już nie trzeba będzie radzić marudom: za niski aparat, to dokup sobie gripa!

     Inna sprawa, jak będzie z rozdzielczością matrycy. Pozostanie „sportowe” 24 Mpx, czy może odwrotnie, Sony szarpnie się na 60 Mpx napędzane czterema procesorami, z czego da się wycisnąć i 20 klatek/s.

     Jeszcze jedną koncepcją, która pojawia się na giełdzie pomysłów (wymysłów) jest A7 IV. W końcu A7 III ma już dwa i pół roku, więc to i owo dałoby się w niej zmienić na plus. Dwa „podwójne” sloty kart pamięci przywitano by z radością. Bo ekran na bocznym przegubie, taki jak w A7C i A7S III, to już niekoniecznie. No, chyba że ta zmiana konstrukcji ekranu to nowy, obowiązkowy trend w Sony. Zobaczymy!

4 komentarze:

  1. Wyglada na to ze skonczyla sie rewolucja a zaczyna sie ewolucja w rozwoju cyfrowych aparatow fotograficznych.
    Ulepszenia, poprawki, zmiany kosmetyczne.
    Skonczy sie juz niedlugo tak jak z PCtami - juz nikogo nie interesuje jaki szybki jest procesor i ile pamieci ma komputer. Bo i po co?
    Wystarczy mi to co mam.
    Kompakty juz padly, zalatwione przez doskonale smartfony, pora na aparaty z wymienna optyka. Sytuacja wroci do normy, to znaczy do tego jak bylo przed rewolucja cyfrowa. Pomijajac oczywiscie brak kompaktow.
    Moze kiedys zwiekszy sie format matrycy do srednioformatowej, 6x6, pojawia sie nowe -sixy, ale to szerokiej masy konsumentow juz nie bedzie interesowac.
    Zobaczymy jakie firmy przetrwaja.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Racja, sporo parametrów osiągnęło wartości (niemal) każdemu wystarczające. Zdjęcia seryjne, na przykład, bądź rozdzielczość matrycy. Jednak coś tam jeszcze można zmienić. Migawkę globalną wprowadzić, na przykład. I dodać "inteligentne" upiększanie, czy też poprawianie zdjęć a la smartfony. Czasem to może się przydawać... A, i jeszcze prądożerność - tu jest dużo do zrobienia.

      Usuń
    2. Ulepszyc da sie wszystko, bo nic nie jest idealne. Ale to juz jest raczej kosmetyka. W aparaturze ktora ja sie profesjonalnie zajmowalem byly normy na dokladnosc. 1°, 1%, 1mm itd. Jak dali mi niewiele czasu na przeglad, to bylo OK jak normy byly spelnione, bo fizycy odbierajacy sprzet po przegladzie nie mogli sie czepiac. Jak bylo nieco wiecej czasu to dalo sie ustawic 0,5, a jak czasu bylo jeszcze wiecej, to mozna bylo wyregulowac ponizej 0,5. Ale to raczej dla zabawy, bo tak naprawde nikt takiej dokladnosci nie potrzebowal i nie wymagal.
      Ale fakt, wszystko da sie zrobic lepiej, pytanie - czy ktos to doceni? Czy komus to potrzebne?

      Usuń
    3. Oj tak, kilka rzeczy by się przydało. Wymieniłem je wcześniej. Niektóre wielu przyjmie z radością, niektóre są dla wybranej garstki. Tyle, że jeden chce lepszego wizjera, a ma w nosie globalną migawkę, inny klnie że musi nosić po kieszeniach kilogram akumulatorów, ale nic go nie obchodzi dynamika przy ISO 1600 itd. A jeszcze inny dostał kompakta z 4K, szarym filtrem i H.265, i nie ma pojęcia czego więcej mógłby chcieć. Przy tym nic go nie obchodzi, że ten kompakt ma najlepszą na świecie stabilizację obrazu. Nie da się dogodzić wszystkim na raz. Dlatego jeden woli Canona, drugi Nikona...

      Usuń