sobota, 14 sierpnia 2021

TEST: Nikkor Z 24-200 mm f/4-6.3 VR. No, nareszcie!

     Pierwsze „nareszcie” stąd, że udało mi się przetestować ten obiektyw. Rzecz planowałem na poprzednie wakacje, sądząc że skoro premiera zooma miała miejsce w lutym, to do lata w polskim Nikonie z pewnością pojawią się egzemplarze prezentacyjne. Nic z tego, pierwsze przybyły we wrześniu, więc odpuściłem sobie testowanie. Bo skoro zoom wakacyjny, to wypadałoby testować w wakacje. Racja, gdyby takie obiektywy pojawiały się masowo, zmieniłbym sposób działania. Jednak o masowości nie ma mowy, stąd wakacji spokojnie starcza na przetestowanie konstrukcji pojawiających się w ciągu całego roku.  

     Obecnie nie było problemu z dostępnością Nikkora 24-200, a na dokładkę udało mi się go wypożyczyć w komplecie ze świetnie do niego pasującym aparatem, czyli Nikonem Z5. To niby bezlustro z niskiej półki, ale w wielu aspektach podciągnięte do poziomu aktualnych nikonowskich „szóstek” i „siódemek”. Ma dwa sloty kart pamięci UHS-II, mikrojoystik AF, uszczelnienia, migawkę szczelinową 1/8000 s, wygodny i duży uchwyt. Są też i oszczędności, np. starsza 24-megapikselowa matryca rodem z D750, ekran o obniżonej rozdzielczości, silny crop przy filmowaniu 4K, zdjęcia seryjne zaledwie 4,5 klatki/s. Nie jest tak tani jak Canon RP, ale też ma znacznie większe możliwości. Przy tym ceną daleko mu do odpowiedników Sony; plasuje się mniej więcej w połowie drogi pomiędzy wspomnianym Canonem, a Sony A7c. Całkiem przyjemnie mi się nim fotografowało, choć przyznaję, że nie podbił mojego serca. Ale to tak na marginesie, by zwrócić waszą uwagę na ten, niewątpliwie ciekawy, aparat.
     Wracam do Nikkora 24-200. Na początku wstępu wspomniałem o pierwszym „nareszcie”, czas więc na drugie. Nie, nie ma tak dobrze! Drugie napotkacie dopiero pod koniec artykułu.

Ależ to maleństwo!
     Nikon wziął na ambicję i uparł się stworzyć super-mały super-zoom. I udało mu się to wspaniale, w każdym razie biorąc pod uwagę gabaryty i ciężar. Liczbowo wygląda to tak: masa 570 g, długość 114 mm, maksymalna średnica 77 mm, rozmiar filtrów 67 mm. Wszystkie te liczby, szczególnie masa, są niższe niż u konkurencyjnych zoomów 24-240 mm Canona i Sony. Ale to nie koniec: wymiary są wręcz mniejsze niż olympusowego 12-100 mm! Masa jest jednak większa, i to „aż” o 10 g.
     Czym Nikkor zapłacił za tę mikroskopijność? W dalszej części artykułu napiszę czy jakością tworzonego obrazu, tu skupię się na bardziej przyziemnych kwestiach. Pierwsza to oczywiście zakres ogniskowych, czyli „zaledwie” 200 mm na górze. „240 mm” wyglądałoby efektowniej, szczególnie że można by się wówczas – tak jak Canon i Sony – chwalić krotnością zooma 10. Osobiście wolę jednak 24 mm na dole zakresu niż 300 mm na górze, więc dobrze że Nikon uciął tam gdzie uciął.

     Druga sprawa, to maksymalny otwór względny. Katalogowe f/4-6.3 nie wygląda źle, ale diabeł tkwi w środku… zakresu ogniskowych. Chodzi o to, że obiektyw bardzo szybko ściemnia się przy wydłużaniu. Zmniejszenie otworu o pół działki, czyli do f/4.8 następuje przy ogniskowej 32 mm, o działkę (czyli do f/5.6) przy 48 mm, a do f/6.3 (czyli o 1/3 działki od f/5.6) przy 80 mm.
     Nieduża masa Nikkora wzięła się z silnego ograniczenia ilości metalu w jego konstrukcji. Poza mocowaniem obiektywu widać tylko plastik. Zajrzałem nawet – ile się dało – do wnętrza obiektywu, lecz poza wkrętami nie dostrzegłem ani śladu metalu.
     Natomiast rekordowo niską wśród superzoomów długość uzyskano projektując dwuczłonowo wysuwany, wraz z wydłużaniem ogniskowej, przód obiektywu. Co może wróżyć zwiększone opory przy zoomowaniu, ale to się jeszcze okaże.
 
Ergonomia
     I to szybciutko okaże, bo od tej kwestii zacznę. Krótko: każdemu zoomowi życzę tak zaprojektowanego mechanizmu zmiany ogniskowej. Opór jest konkretny, ale nie za duży. Przy tym płynny i równy w całym zakresie liczącym ćwierć pełnego obrotu. Na deser Nikon zafundował nam znikomy dodatkowy opór statyczny, czyli brak wzrostu oporu na początku ruchu. To oznacza łatwość dokonania minimalnej zmiany kąta widzenia. Brawo!
     Pierścień zooma ma dużą szerokość i ostro rowkowane gumowe pokrycie. Zero problemów z trafieniem nań palcami, wygodnym ich ułożeniem, czy obracaniem pierścieniem.

Zakres kątów widzenia - najkrótsza ogniskowa.

Zakres kątów widzenia - najdłuższa ogniskowa.

     Plastikowy pierścień ręcznego ustawiania ostrości położony jest blisko bagnetu. Brak mu gumowej nakładki i jest nieco zbyt drobno rowkowany. Byłoby to problemem, gdyby wykazywał spory opór. Ten jest jednak minimalny, więc niedoróbki ergonomii są tylko teoretyczne. Pod ten pierścień możemy przypisać inne niż ręczne ostrzenie funkcje: ustawianie przysłony, korekcji ekspozycji albo czułości matrycy.

     Podczas mojego testu aparat nosiłem na ramieniu i wisiał on obiektywem w dół. Przód zooma trochę wysuwał się podczas wstrząsów przy chodzeniu, ale maksymalnie o centymetr, może dwa. Gdy jednak testowo potrząsałem  aparatem, obiektyw potrafił wysunąć się do końca. Podejrzewam, że dłużej używany obiektyw może tak się zachowywać również bez celowych zabiegów. Mi osobiście nawet całkiem wysunięty, czyli wydłużony o ponad 6 cm obiektyw, nie przeszkadzał przy noszeniu. Niektórym może to jednak wadzić, więc dobrze że jest blokada. Aktywuje się ją niezbyt mocno wystającym, więc czasem trudnym do przesunięcia suwaczkiem, tradycyjnie działającym wyłącznie w pozycji zooma „24 mm”.
 
Wnętrze
     Optycznie: 19 soczewek, w tym dwie niskodyspersyjne ED, dwie asferyczne i jedna asferyczna ED. Soczewki pokryto nowymi, przeciwodblaskowymi powłokami ARNEO (już nie Nano Crystal Coating), a przednią dodatkowo powłoką fluorową, utrudniającą osadzanie się zanieczyszczeń i kropli wody.


     Przysłona liczy tylko 7 listków, ale pocieszeniem może być oficjalne zapewnienie o okrągłości tworzonego przezeń otworu. Z wykonanych przeze mnie zdjęć wynika jednak, że ta okrągłość występuje wyłącznie przy otwartej przysłonie (co oczywiste) oraz leciutkim jej przymknięciu. Już przymknięcie o jedną działkę może powodować, że jasne punkty w nieostrości wyjdą na zdjęciach jako wielokąty.
     Twórcy tego Nikkora chwalą się ograniczeniem „oddychania” obiektywu (czyli zmiany kąta widzenia przy zmianie odległości ostrzenia) oraz zmiany położenia płaszczyzny ostrości przy zoomowaniu. To wszystko plus cichutki autofokus ma stanowić zalety obiektywu podczas filmowania. Wszystko to potwierdzam, choć przyznaję, że podczas testu nie nakręciłem ani jednego filmu. Niemniej sprawdziłem co trzeba bez filmowania.
     Jedna istotna uwaga: autofokus rzeczywiście jest absolutnie cichutki, ale niestety również absolutnie wolniutki. Nie wiem na ile to problem napędu, na ile niedużego otworu względnego, na ile możliwości / ograniczeń Nikona Z5. Jednak dawno mi się nie trafiła tak ślamazarnie ostrząca para aparat / obiektyw. Nie zdarzało się jeżdżenie tam i z powrotem, bardzo rzadko autofokus się poddawał, natomiast normą było podjeżdżanie do prawidłowego ustawienia i zastanawianie się „czy już wyostrzyłem, czy jeszcze nie”. Denerwujące, choć – całe szczęście - zdarzające się wyłącznie przy słabszym oświetleniu.
 
     Jak miło, że uszczelnienia trafiają także do tak amatorskiego sprzętu. Amatorskiego, choć wcale nie bardzo taniego. Nikkor 24-200 mm pochodzący z polskiej dystrybucji kosztuje 3700-3800 zł, czyli tyle samo co konkurencyjny Canon RF 24-240 i ciut więcej niż analogiczny Sony FE.
 
     Minimalna odległość ostrzenia wynosi katalogowo 0,5 m, ale dotyczy wyłącznie najkrótszej ogniskowej. Wraz z jej wydłużaniem najmniejszy dystans ostrości rośnie, osiągając 0,7 m przy ogniskowej 200 mm. Jednak to właśnie w samej górze zakresu zooma uzyskujemy najwyższą możliwą skalę odwzorowania wynoszącą 0,28×. Czyli do niby-makro, a więc „kwiatki, motylki”, starczy. 
 
Kwiatki, motylki, ale grzybki też. Choć jeśli są tak duże jak ten ze zdjęcia
 (średnica kapelusza >25 cm), to szkło makro nie jest niezbędne.

Maksymalne skale odwzorowania dla wybranych ogniskowych.

     
Wewnątrz Nikkora 24-200 znajdziemy też człon stabilizacji optycznej VR. To miły akcent, gdyż ostatnio wielu szkłom pozostawia się wyłącznie wspomaganie stabilizacją matrycy aparatu. W tym wypadku uznano, że stabilizacja optyczna przyda się. Ciekawe, czy to chęć naprawdę skutecznej redukcji rozmazań obrazu, czy może przygotowanie do współpracy z hipotetycznym, tanim Nikonem Z3, pozbawionym stabilizacji przetwornika obrazu? A może po prostu ukłon w stronę obecnych i potencjalnych użytkowników niestabilizowanego Nikona Z50? Bo z pewnością wielu z nich zakres (małoobrazkowych) ogniskowych 36-300 mm bardzo pasuje.
     Tak czy inaczej, ponieważ Z5, tak jak i wszystkie pozostałe małoobrazkowe bezlustrowce Nikona ma stabilizowany przetwornik obrazu, w teście doznałem pomocy ze strony współpracujących obu systemów stabilizacji. Na obiektywie nie ma wyłącznika VR, stabilizacje – obie razem – wyłącza się i włącza w aparacie.
     Pierwsze zalecenie po moim teście: nie wyłączajcie ich! No, chyba że fotografujecie ze statywu. W innych wypadkach pozostawiajcie stabilizację włączoną, gdyż Nikon (w każdym razie Z5) koszmarnie trzęsie. Dość powiedzieć, że dla ogniskowej 200 mm, czasu 1/200 s i wyłączonej stabilizacji, miałem w teście połowę zdjęć poruszonych! W dole zooma (drugą część testu przeprowadziłem dla 35 mm) było wyraźnie lepiej, ale i tak daleko od ideału.
     Wynik formalny testu brzmi: skuteczność stabilizacji dla ogniskowej 200 mm to 4-5 działek czasu, a dla 35 mm 3-4 działki. Pierwszy wynik niemal bardzo dobry, drugi dobry, a każdym razie więcej niż akceptowalny. Wyniki praktyczne: dla 200 mm 80-90% zdjęć całkowicie ostrych uzyskamy przy czasie 1/15 s, dla 35 mm przy 1/5 s. Czyli robimy dwa albo trzy zdjęcia i mamy niemal pewność że co najmniej jedno będzie zupełnie nieporuszone. Tak to oczywiście wyglądało w moich dłoniach i przy mojej własnej charakterystyce drgań. W sumie wyniki cieszą, szczególnie bardzo wysoka skuteczność dla długich ogniskowych, przydatna tam z powodu marnego światła f/6.3.

     Z pewnością wasze czujne oczy wypatrzyły na wcześniejszych zdjęciach osłony przeciwsłonecznej oznaczenie HB-39. Nie dajcie się nabrać! To nie jest ta osłona co trzeba, a jej „czeska” wersja. Taką dali mi w Nikonie, bo akurat leżała obok aparatu, pasowała do bagnetu, i okazało się, że nie winietuje. Wziąłem więc ją i używałem. 
     A dlaczego „czeska” wersja? Bo ta „słuszna” nosi oznaczenie... HB-93. 

 
Jakość obrazka
Szczegółowość
     Zasadniczo, szału nie ma. Ale też ze zdjęć nie wynika żadna istotna wpadka. Czyli jak na superzooma wynik wręcz bardzo dobry.
     Idąc po kolei: 24 mm świetne w środku kadru już od otwartej przysłony, natomiast brzegi przy f/4 nieco niedomagają. Z naciskiem na „nieco”. Szczególnie, że już f/5.6 załatwia sprawę.
     Spodziewałem się, że skoro sam dół zooma nie przeraża jakością peryferii kadru, to wydłużanie ogniskowej będzie powodowało tylko poprawę sytuacji. Niestety nie, bo to brzegi dla 35 mm okazują się największym powodem do narzekań, biorąc po uwagę całą konkurencję szczegółowości. Dobre choć to, że przy f/5.6 jest już wyraźnie lepiej, a przy f/8 bardzo dobrze. Środek kadru już bez uwag. A, na wycinkach z brzegu kadru nieostrości wyglądające jak obwódki przy ostrych krawędziach, to wcale nie jest usunięta (zmonochromatyzowana) poprzeczna aberracja chromatyczna. Ot, taki nietypowy charakter obrazu.
     Dalsze lekkie wydłużenie zooma, czyli ogniskowe 50-70 mm niejako stabilizują sytuację w kadrze. Czyli i środek, i brzegi lekko niedomagają przy otwartej przysłonie f/5.6, a nie dają podstaw do zarzutu przy f/8. Oraz przy f/11, ale dla f/16 już widać dyfrakcyjne zmiękczenie obrazu. To zresztą reguła obowiązująca dla całego zakresu ogniskowych: f/11 wszystko świetnie, f/16 już miękko. Nie bardzo miękko, ale jednak.
     Z jeszcze dłuższych ogniskowych nadciągają dobre wieści. Przy 100 mm obraz ma przyzwoitą szczegółowość w całej klatce już od pełnej dziury f/6.3. Przymknięcie do f/8 lub f/11 właściwie nic nie pomaga. Ogniskowa 200 mm już tak pięknie nie wygląda, ale też nie ma czego się wstydzić. Przy otwartej przysłonie można się troszkę przyczepić do brzegu kadru, ale środek prezentuje się nieźle, i tylko ciut gorzej niż dla optymalnego dla całej klatki przymknięcia, czyli f/8. No, f/11 wygląda równie dobrze.

(Mocno przycięty od dołu) kadr do testu szczegółowości obrazu dla ogniskowej 24 mm.
Wycinki poniżej.

Brzeg kadru na górze, środek na dole. Kliknij zdjęcie, by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.

(Znowu mocno przycięty) kadr do testu szczegółowości obrazu dla ogniskowej 35 mm.
Wycinki poniżej.

Brzeg kadru na górze, środek na dole. Kliknij zdjęcie by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.

Kadr do testu szczegółowości obrazu dla ogniskowej 50 mm. Wycinki poniżej.

Środek kadru na górze, brzeg na dole. Kliknij zdjęcie by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.

Kadr do testu szczegółowości obrazu dla ogniskowej 100 mm. Wycinki poniżej.

Brzeg kadru na górze, środek na dole. Kliknij zdjęcie by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.

Kadr do testu szczegółowości obrazu dla ogniskowej 200 mm.
Wycinki poniżej.

Brzeg kadru na górze, środek na dole. Kliknij zdjęcie by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.

     W sumie, należy się cieszyć. Racja, pełna dziura niemal dla każdej ogniskowej wykazuje jakieś niedociągnięcia, ale przymknięcie o działkę powoduje że nie ma czego się czepiać. Na to należy jednak spojrzeć z dwóch stron. Z jednej, obiektyw osiągający optimum szczegółowości już po przymknięciu o działkę zasługuje na duże brawa. Patrząc drugiej strony, zgoda, zasługuje, jeśli ma światło f/1.4 lub f/2. Jednak gdy obiektyw jest ciemnicą jak ten Nikkor, to przymknięcie o działkę oznacza w najlepszym razie konieczność używania f/5.6, a w gorszym f/8. Do tego, ta druga wartość łączy się z długimi ogniskowymi, co może utrudniać korzystanie z odpowiednio krótkich czasów przy słabym oświetleniu. Jest i trzecia strona: to superzoom, więc nie ma co marudzić, szczególnie, że w środku klatki produkuje on używalny obraz także dla pełnej dziury.

     Dodam, że Nikkor 24-200 mm przymyka się maksymalnie do f/22. Znaczy, tyle można uzyskać dla najkrótszej ogniskowej. Ale ponieważ obiektyw ciemnieje wraz z wydłużeniem, to tam gdzie maksymalny otwór względny spada do f/6.3, najsilniejsze przymknięcie spada o te same 4/3 działki, czyli do f/36. Do czegoś przydaje się tak mały otwór przysłony, plasujący się daleko poza granicą działania dyfrakcji? Owszem, może, jeśli żądamy jak największej głębi ostrości, a zdjęć nie planujemy zbytnio powiększać. Z „kalkulatora dyfrakcji” wynika, że szczegółowość zdjęcia jest wówczas taka, jakby pochodziło z matrycy 2 Mpx. Czyli starcza na odbitkę 10×15 cm albo do oglądania na pełnym (byle niedużym!) ekranie komputera. 

Ogniskowa 135 mm, maksymalnie przymknięta przysłona - f/36.

Ogniskowa 135 mm, maksymalnie otwarta przysłona - f/6.3.


Aberracje
     Sferycznej nie zauważyłem, podobnie jak podłużnej chromatycznej. Natomiast chromatyczna poprzeczna, owszem pojawia się. Wręcz w nadmiarze, ale to tylko przy najkrótszej ogniskowej. Już przy 28 mm jest jej znacznie mniej i właściwie znika przy 50 mm, choć później odradza się dla 135–200 mm. Tyle, że tu już zupełnie nie razi, choć jak ktoś chce, to ją zauważy. Jednak taki ktoś musi wcześniej otworzyć RAWa w programie, który potrafi nie odczytać „obowiązkowej” w Nikonach korekcji bocznej aberracji chromatycznej. Bez tego manewru ani rusz, o dostrzeżeniu bocznej AC nie ma mowy. Nikon dawno temu wymyślił sposób na usuwanie tej wady bazujące na analizie obrazu, a nie, jak inni, na zadanych profilach obiektywów. Metoda okazała się tak skuteczna, a przy tym bezśladowa, że od razu wszystkie Nikony zaczęły z automatu korygować AC. I to bez opcji wyłączenia korekcji w menu aparatu, bo po co? Tak więc, normalnie poprzeczna AC pozostaje na zdjęciach z Nikkora 24-200 niezauważalna, stąd nie ma potrzeby martwić się nią. Niemniej „optycznie” ona istnieje, o czym lojalnie informuję.

Kadr już znacie, ale tym razem to ogniskowa 24 mm. Jak prezentuje się nieskorygowana
poprzeczna aberracja chromatyczna zobaczycie na wycinkach poniżej.

Kliknijcie zdjęcie by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.

 
Winietowanie
     Jego nie da się nie zauważyć, gdyż jest dość mocne i raczej ostre. Dużo, a wręcz bardzo dużo zależy jednak od niuansów kadru. Ba, czasem kadr jest niemal identyczny, a winietowanie raz jest wyraźne, a raz słabiutkie. Widzicie to na parze zdjęć poniżej. Oba wykonane były przy tej samej ogniskowej 200 mm i otwartej przysłonie f/6.3. Aż trudno uwierzyć, że stworzył je ten sam obiektyw.


     
Zasadniczo winietowanie jest najbardziej widoczne w samym dole zakresu ogniskowych. Jest jednak wrażliwe na przymykanie przysłony, stąd użycie f/5.6 dość skutecznie je ogranicza, a f/8 praktycznie zupełnie likwiduje.
     Jeśli nie chcemy przymykać obiektywu, a zmniejszyć intensywność winietowania, możemy posłużyć się funkcją jego redukcji. Najskuteczniej robią to wywoływarki RAWów, ale i aparaty dają sobie z tym radę, więc możemy uzyskać prosto z puszki JPEGi z jasnymi rogami. Tyle, że kwestia tej korekcji jest przez Nikona rozgrywana zupełnie inaczej niż w przypadku poprzecznej aberracji chromatycznej. Tam wspaniale i nieodwołalnie działa automat, a tu mamy prościutki tryb ręczny. W menu znajdujemy zakładkę korekcji winietowania, a w niej wybieramy jedną z opcji: Off, Low, Normal, High. I tyle! Co do sposobu działania tej korekcji panują sprzeczne opinie. Niektórzy uważają, że są to uniwersalne, „uśrednione” sposoby rozjaśniania peryferii kadru, pasujące jako tako do wszystkich obiektywów Nikona. Mi jednak bardziej leży koncepcja, że ta korekcja bierze pod uwagę sposób winietowania konkretnego obiektywu, ale już my sami decydujemy w jak dużym stopniu zmniejszyć ściemnienie rogów. Bo przecież nie da się uśrednić korekcji tak, by działała choć trochę skutecznie (i sensownie) zarówno dla obiektywu, który płynnie ściemnia kadr zaczynając już od okolic jego środka, jak i ściemniającego ostro najbliższe okolice naroży zdjęcia. Nie licząc już kwestii samej intensywności winietowania, czyli stopnia ściemnienia tychże rogów w stosunku do środka klatki.

Ogniskowa 24 mm, przysłona f/4. Trzy poziomy redukcji winietowania przez aparat.

Ogniskowa 200 mm, przysłona f/6.3. Cztery poziomy redukcji winietowania przez aparat.

     Tyle mojego gdybania, ale nie zabraknie też wniosku, a raczej zalecenia. Brzmi ono: zanim zaczniecie fotografować Nikkorem 24-200, wybierzcie w menu opcję korekcji winietowania High. Tylko ona pozwala zupełnie, bądź praktycznie zupełnie usunąć ściemnienie naroży. No, chyba że winietowanie wam pasuje. Ale jeśli nie, a przy tym chcecie mieć gotowe JPEGi wprost z aparatu, nie bawcie się w Low, czy Normal, a od razu zapodajcie High.
 
Dystorsja
     Gdy zajrzałem do menu Nikona Z5 i zobaczyłem tam wyszarzoną opcję korekcji dystorsji, miałem niemal pewność że Nikkor swą optyką będzie silnie i efektownie giął rzeczywistość. Wiadomo oczywiście, że ledwie to zrobi, zaraz potem, wręcz zanim zobaczymy przyszły kadr w wizjerze / na monitorze, to co wyszło z obiektywu zostanie przetworzone programowo z krzywego na prościutkie. Z tym wyszarzeniem to  nie jest ścisła zależność, zdarzają się szkła, które mają korekcję dystorsji nieodwołalnie aktywną, a mimo to, gdy jakoś ją ominiemy, obraz okazuje się wcale nie bardzo pogięty. Tyle, że Nikkor 24-200 nie należy do tych wyjątków.
     Gdy niezawodny w tym względzie program Darktable obnażył optyczną dystorsję testowanego zooma, było jasne dlaczego jej korekcja jest włączona na stałe. Jeszcze by się komuś niechcący wyłączyła i zawał serca gwarantowany. No, może trochę przesadzam, ale potężna, niemal 7-procentowa, lekko wąsowata „beczka” przy ogniskowej 24 mm, z pewnością zasługuje na określenie „efektowna”. Poniżej widzicie ją w pełnej okazałości, a jeszcze niżej w formie skorygowanej przez aparat.


     
Jeśli porównacie oba zdjęcia, zobaczycie że rozciągająca brzegi obrazu korekcja dystorsji beczkowatej „zjada” całkiem konkretne fragmenty obrzeży kadru. Porównajcie okolice latarni po lewej i pilastra po prawej. Jeśli zależy nam na jak najszerszym kącie widzenia, a jednocześnie pozbycie się dystorsji nie należy do naszych priorytetów, możemy zarobić nieco ponad milimetr ogniskowej w dole zooma. Musimy tylko skorzystać z programu potrafiącego ominąć korekcję wad optycznych wrzucanych przez aparat. W przypadku Nikkora wyniki są tu nieco gorsze niż u Canona RF 24-240 mm, który bez korekcji dystorsji miał w dole zakresu zooma kąt widzenia odpowiadający ogniskowej 22 mm. Jednak on prezentował wówczas ostre, mechaniczne winietowanie w rogach kadru, więc paseczki na górze i na dole klatki musiały iść na straty. Nikkor takiego przycinania nie wymaga.
     Przy okazji, linki do moich testów wszystkich wymienianych tu przeze mnie superzoomów, znajdziecie poniżej artykułu.
 
     Wracam do dystorsji Nikkora 24-200. Beczka widoczna przy 24 mm szybko słabnie przy wydłużaniu ogniskowej, a potem przechodzi w lekką poduszkę. Wspominam o tym wszystkim tylko dla porządku, gdyż nawet widoczna, nie przeszkadzała by. A że przy włączonej na stałe korekcji pozostaje ona zupełnie niewidoczna, więc praktycznie staje się kwestią nie wartą uwagi.
 
Pod światło
     Nuda… Nic się nie dzieje. Ani krowy, ani konia, ani nawet drogi na Ostrołękę nie widać. Świeciłem temu Nikkorowi z przodu, z boku, a on nic. Żadnej akcji, nuda. Liczyłem trochę na jakiś spadek kontrastu, ale on nawet tego nie potrafi. Spróbowałem na zdjęcia spojrzeć jak polski aktor: w prawo…. prosto…. w lewo. A tu pustka, nic. I tak ma być. Brawo Nikon i jego powłoki ARNEO! Więcej niż brawa, wręcz szacunek za osiągnięcie tak wspaniałych rezultatów w typowo amatorskim, 19-soczewkowym szkle.

Ogniskowa 24 mm, przysłona f/8. Obiektyw raz schowany przed słońcem,
raz odsłonięty. Żadnej różnicy!

 
Nieostrości
     No, tu już nie ma na co liczyć. To superzoom, więc nikt od niego nie wymaga, by poza realizacją podstawowych zadań bawił się jeszcze w ładne boke. Tyle teoria. Bo okazało się, że twórcy tego Nikkora mieli wobec siebie większe wymagania, niż my wobec spacerzooma. Popracowali nad nim więcej niż ustawa przewiduje, i nieostrości wyszły im całkiem przyzwoicie. Dokładnie tak: przyzwoicie. Ale jak na superzooma, to bardzo dobrze. Racja, nieostre jasne punkty czasem mogą wykazywać cebulowatą strukturę. Racja, z rzadka w rogach kadru można dostrzec „kocie oczy”. Racja, średnie nieostrości nie są miękko-budyniowe, a ciut twardsze. Racja, czasem jasne punkty przemieniają się w pierścienie z ciemniejszym wnętrzem. Tych wad nie dostrzeże jednak nikt poza pixel peeperami. Ważniejsze, że – co wręcz nieprawdopodobne w takim szkle – trudno dopatrzyć się nerwowości w nieostrych liściach i gałęziach. Musiałem też dokładnie przejrzeć zdjęcia by wyłuskać bardzo nieliczne z podwojonymi nieostrymi krawędziami. Nieduży maksymalny otwór względny zapobiega pojawianiu się podłużnej aberracji chromatycznej, stąd w nieostrościach brak barwnych artefaktów. Nie spodziewałem się tak miłych dla oka efektów pracy tego obiektywu.
 
Z trudem, bo z trudem, ale znalazłem nieciekawe efekty na zdjęciach. 
Ogniskowa 120 mm, przysłona f/6.3. Wycinki poniżej.

Kliknij zdjęcie by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.

     Poniżej wrzucam zestaw plenerowych zdjęć testowych. Jeśli podpis nie mówi inaczej, są to JPEGi z aparatu, pełne kadry, wykonane w standardowym trybie barw, przy czułości ISO 100, z wyłączonymi wspomagaczami: D-Lighting, HDR, korekcjami wad optycznych obiektywu.

Ogniskowa 135 mm, f/6.3, lekko przycięte z dołu.

Ogniskowa 200 mm, f/6,3, podciągnięty kontrast i czerwienie, przycięte z boków.

Ogniskowa 125 mm, f/6.3, światła wyciągnięte z NEFa.

Ogniskowa 200 mm, f/6.3.

Ogniskowa 72 mm, f/6.

Ogniskowa 175 mm, f/6.3.

Ogniskowa 98 mm, f/8.

Ogniskowa 200 mm, f/6.3, cięte na dole.

Ogniskowa 200 mm, f/6.3, przycięte z lewej.

Ogniskowa 200 mm, f/6.3.

Ogniskowa 120 mm, f/6.3, korekcja świateł i cieni, przycięte z prawej.

Kolanek ci u nas dostatek! Ogniskowa 67 mm, f/6.

Ogniskowa 76 mm, f/6, skadrowane z lewej.

Ogniskowa 130 mm, f/6.3, D-Lighting, cięte z od góry.

Ogniskowa 160 mm, f/6.3, podniesiony kontrast, cięte z góry.

Ogniskowa 42 mm, f/5.3.

Ogniskowa 200 mm, f/6.3.

Ogniskowa 24 mm, f/5.6, światła i cienie wyciągane z RAWa.

Ogniskowa 200 mm, f/6.3.

Ogniskowa 200 mm, f/6.3, lekko ucięta góra. 

Ogniskowa 120 mm, f/6.3.

Ogniskowa 150 mm, f/11.

Ogniskowa 37 mm, f/5.

Ogniskowa 92 mm, f/8.

Ogniskowa 24 mm, f/4.

Ogniskowa 49 mm, f/5.6, D-Lighting, skadrowane z dołu.

Ogniskowa 130 mm, f/6.3.

Ogniskowa 24 mm, f/5.6, ISO 640, D-Lighting.

Ogniskowa 24 mm, f/8.

Ogniskowa 69 mm, f/9.

Ogniskowa 165 mm, f/6.3, podciągnięty kontrast.

Ogniskowa 24 mm, f/8, waliło się, więc trochę wyprostowałem.

Ogniskowa 24 mm, f/8, przycięte na dole.

Ogniskowa 115 mm, f/6.3, rozjaśnione cienie.

Ogniskowa 32 mm, f/4.5.

Ogniskowa 57 mm, f/5.6.

Ogniskowa 66 mm, f/8, ISO 200, wyciągane z RAWa.

Ogniskowa 57 mm, f/5.6.

Ogniskowa 88 mm, f/6.3, skadrowane z dołu i z lewej.

Ogniskowa 24 mm, f/16, ISO 200, lekko ściemnione.

Ogniskowa 100 mm, f/6.3, przycięte po bokach.

Ogniskowa 200 mm, f/6.3.

Ogniskowa 94 mm, f/6.3.

Ogniskowa 160 mm, f/6.3.

 

Udał się Nikonowi ten obiektyw
     No, nareszcie pojawił się małoobrazkowy superzoom startujący od 24 mm, który naprawdę mi się spodobał. Spodobał bardziej niż istniejące pełnoklatkowe 24-240 mm, czyli wspominane w artykule szkła Sony i Canona. Oba prezentują mniej ciekawą plastykę obrazu, a Canon dodatkowo przegrywa szczegółowością zdjęć przy najdłuższych ogniskowych. To wszystko przy znacznie większych gabarytach. Nie, to nie są marne obiektywy, ale Nikkor wypada po prostu lepiej.
     Nikkor ma u mnie dwa ogromne plusy: za wygląd nieostrości oraz za zachowanie się przy zdjęciach pod światło. Prezentuje tu poziom bezwzględnie bardzo wysoki, co oznacza kosmiczny w klasie zoomów spacerowych. Dystorsja, winietowanie i poprzeczna aberracja chromatyczna występują tylko teoretycznie. Są bowiem skutecznie cyfrowo usuwane, więc z punktu widzenia fotografa nie ma o czym mówić. Mniej dobrego mogę powiedzieć tylko o szczegółowości zdjęć. Ale że niedociągnięć w tym względzie mogę dopatrzyć się wyłącznie przy otwartej przysłonie, to aż głupio mi się czepiać. Jednak przypominam, w tym obiektywie przymknięcie przysłony wymagane do osiągnięcia optimum szczegółowości oznacza już otwór f/5.6-8, co w wielu sytuacjach może nas ograniczać podczas fotografowania.
     Pozytywny obraz uzupełniają znikome rozmiary, nieduża masa, i aż podejrzanie genialnie – jak na superzooma – zaprojektowana mechanika zoomowania. Cena też nie zabija. Nikkor stoi tu równo z konkurentami, ale oczywiście wszyscy byśmy się ucieszyli gdyby trochę staniał.
     Co oczywiście nie znaczy, że już teraz nie możemy cieszyć się z obecności na rynku tak porządnego superzooma. Ja w każdym razie się cieszę i polecam to szkło uwadze fotografujących Nikonami Z.
 


Podoba mi się:

+ gabaryty i masa

+ praca pod światło

+ boke

Nie podoba mi się:

- szczegółowość przy pełnej dziurze (okazjonalnie)

 

Zajrzyjcie też tu:

TEST: Canon RF 24-240 mm f/4-6.3 IS USM. Wakacje? Czyli test superzooma jak znalazł!

TEST: Superzoom wagi ciężkiej, czyli Sony FE 24-240 mm f/3,5-6,3

TEST: Olympus M.Zuiko ED 12-200 mm f/3.5-6.3 – miłe szkło, ale… nie dla każdego

TEST: Sony E 18-200 f/3.5-6.3 OSS LE

TEST: Sigma 18-200 mm f/3.5-6.3 C. Superzoom po odchudzaniu.

TEST: Olympus M.Zuiko Digital ED 12-100 mm f/4 IS PRO. Mistrz!

TEST: M.Zuiko 14-150 II, czyli olympusowski superzoom po nowemu

TEST: Tamron 16-300. Superzoom nie do pobicia.

2 komentarze:

  1. Witam,
    Przymierzam się do zakupu Nikona Z5 i szukam jakiegoś fajnego obiektywu na start (później pewnie dokupię coś bardziej specjalistycznego).

    Główny cel to fotografia wakacyjna - czyli krajobrazy + jakieś portrety.
    Z tych zestawów startowych które można mieć z Z5, ten chyba wydaje się całkiem w porządku w takim celu?

    OdpowiedzUsuń
  2. Mam taki zestaw, i do krajobrazów jest spoko, ale przy portretach autofocus mocno kuleje.

    OdpowiedzUsuń