środa, 24 września 2014

TEST: Olympus OM-D E-M10


Tanie może być piękne

No, z tą taniością może trochę przesadziłem. Jednak biorąc pod uwagę ceny pozostałych Olympusów OM-D, w tym fakt, że flagowy E-M1 jest o dobre kilkaset złotych droższy od pełnoklatkowego Sony A7, kosztujący 2700 zł E-M10 prezentuje się wręcz podejrzanie tanio. Czy to wyłącznie rozsądne kalkulacje producenta, czy też może superoszczędnościowa konstrukcja, wyglądająca jak inne OM-D, ale zubożona o istotne funkcje i cechy?


           Uproszczeń kilka

          Racja, łatwo wynajdziemy braki w stosunku do Olympusów E-M5, czy też PENa E-P5, ale niewiele z nich naprawdę zubaża aparat. Pod stopką flesza nie ma gniazda akcesoriów. No tragedia po prostu – nici z używania Pszczółki Mai (czyli diodowego oświetlacza do makrofotografii) i modułu Bluetooth. Ale zysk jest spory, bo dzięki temu aparat jest niewiele wyższy niż PENy. I to pomimo dołożenia nad wizjer flesza.
Aparat nie jest przystosowany do pracy na mrozie, ani też zabezpieczony przed przenikaniem do wnętrza pyłu i wilgoci. Niektórych może to zniechęcać do zakupu, ale ja widzę tu wyłącznie uproszczenie konstrukcji, które przyniosło obniżenie ceny. Trochę gorzej, że E-M10 korzysta z niezbyt pojemnego akumulatora BLS-5. A ten Olympus lubi sobie z akumulatora pociągnąć. Kilka doświadczeń wykazało, że głównym winowajcą jest opcja skróconego Lag Time’u wyzwalania migawki. Jak dla mnie ten zysk nie jest jednak wart sporo podwyższonej prądożerności.
          Brak pionierskiej „pięcioosiowej” stabilizacji obrazu? Cóż z tego, skoro w moich rękach 3-osiowa z E-M10 wykazuje się skutecznością aż 3,5-4 działki. Może mnie ten aparat polubił? Tak czy inaczej, ja te efekty mogę ocenić tylko jako bardzo dobre.
          Dość znacząco uproszczono też autofokus, rezygnując z implementacji detekcji fazy na matrycy aparatu, ale w praktyce nie bardzo jest się czym przejmować. Szczegóły dalej.


           Nie same oszczędności

          Model plasowany najniżej w linii, ale konstruktorzy pozostawili dwa pokrętła sterujące i uchylny ekran. Wizjer o rozdzielczości 1,44 mln punktów, najkrótszy czas naświetlania 1/4000 s, to wyniki identyczne jak w E-M5, ale już czas synchronizacji błysku 1/250 s i bitrate filmów 24 Mb/s zaczerpnięto z topowego E-M1. Podobnie jak poziom wyrafinowania w innych dziedzinach: obecność procesora TruePic VII, HDR, filmy poklatkowe, focus peaking, ekran 1,04 mln punktów (choć LCD, a nie OLED) i łączność WiFi.
A już wbudowanym fleszem E-M10 góruje nie tylko nad E-M1 i E-M5, ale również wszystkimi PENami poza E-P5. Flesz zdecydowanie nie należy do silnych, a poza tym po odchyleniu niewiele wystaje nad aparat. To powoduje, że na zdjęciach wykonanych z użyciem dłuższych (fizycznie) obiektywów, możemy spodziewać się cienia. Lampa umie na wiele sposobów dozować błysk (np. w trybie ręcznym z redukcją energii aż do 1/64) oraz zdalnie sterować dedykowanymi lampami zewnętrznymi.

           W użyciu bardzo przyjemny

          I to raczej niespodziewanie, gdyż wstępne oględziny wcale tego nie obiecywały. Płytki „PENowy” uchwyt (zamiast supergripa z E-M1) wsparty jest mocno wyprofilowanym, gumowym progiem dla kciuka na tylnej ściance, więc aparat leży w ręku bardzo pewnie. E-M10 jest nieduży, więc nie ma mowy o mnóstwie definiowalnych klawiszy. Są tylko dwa, ale bez obaw! Wystarczą w zupełności.
Bardzo podoba mi się obsługa praktycznie wszystkich funkcji prawą dłonią, bez wyciągania lewej spod obiektywu. W odróżnieniu od E-M1 nie ma dźwigienki podwajającej liczbę funkcji obsługiwanych pokrętłami. Niektórym nie podoba się też położenie wyłącznika. Mi on tu nie przeszkadza, choć przyznaję, że umieszczenie go gdzie indziej dałoby miejsce na dodatkowy definiowany klawisz. Ja sam, na przycisk Fn1 wrzuciłem czułość (zmieniamy przednim pokrętłem) i balans bieli (tylnym), a na Fn2 Multi Function w postaci czterech łatwo przełączalnych funkcji: proporcje kadru, kreator barw, krzywa ekspozycji, powiększenie obrazu. Gdy doliczyłem „tablicowe” podręczne menu, które na życzenie mogłem obsługiwać dotykowo oraz dwa pokrętła sterujące z bezpośrednim dostępem do czasu naświetlania, przysłony, korekcji ekspozycji, to komfortowi i szybkości obsługi Olympusa nie mogłem już nic zarzucić. W zapasie były jeszcze dwa z klawiszy nawigatora, którym można przyporządkować wybrane funkcje. Ja jednak wolałem mieć na wszystkich czterech szybkie, bezpośrednie sterowanie położeniem pola AF. W razie potrzeby, tę czynność też można wykonywać dotykowo, ewentualnie uzupełnić o automatyczne wyzwalanie migawki natychmiast po zogniskowaniu obiektywu.

          Nie mam uwag co do jakości obrazu na ekranie. Co prawda w ostrym świetle, w którym wykonałem sporo zdjęć testowych, przeważnie używałem wizjera jako celownika. Dopiero po którymś zdjęciu, do którego kadrowałem z użyciem ekranu, zauważyłem że silne światło padające na ekran nie było żadną przeszkodą. Obraz w wizjerze bardzo mi się podoba, choć nieco brakuje mu plastyki przy naprawdę mocno oświetlonych kadrach. Ewidentną zaletą jest nieznaczne tylko pogorszenie jakości obrazu w wizjerze dla bardzo słabo oświetlonych scen. A wskazywanego w niektórych testach istotnego obniżenia częstości odświeżania w ogóle nie zauważyłem.

Zauważmy, jak mocno do tyłu wysunięty jest okular elektronicznego wizjera. To jednak konieczność, gdyż próba przesunięcia całego „garbu” wizjera i flesza od przodu, powodowałaby jego kolizję z obiektywami. Po co w ogóle o tym piszę? Po prostu podczas dwóch tygodni fotografowania tym Olympusem stale miałem obity bok – właśnie twardą muszlą wystającego okularu wizjera. Próbowałem skracać i wydłużać pasek, ale to nic nie pomagało. 
W trybie automatycznego przełączania obrazu wizjer / ekran, ten nie wyłącza się całkowicie, a jedynie „wyświetla ciemność”, co zwiększa prądożerność aparatu. Można więc przełączać obraz dedykowanym klawiszem. Poprzez wizjer oprócz kadrowania, możemy oczywiście odtwarzać zdjęcia i filmy, ale też w szerokim zakresie sterować aparatem korzystając z wyświetlanych tam informacji. Jedynie menu główne wywołać można wyłącznie na ekran, co zdecydowanie mi się nie podoba. 
Na zdjęciu nie widzimy drzwiczek osłaniających slot karty pamięci, bo ten w E-M10 umieszczono pod klapką w podstawie aparatu, razem z akumulatorem. Stąd każda płytka statywowa szersza niż 4 cm bardzo utrudnia szybką wymianę karty (i akumulatora).


          Szybkość działania bez zarzutu. Aparat błyskawicznie włącza się i wybudza z uśpienia, nie wykazuje żadnych opóźnień przy sterowaniu funkcjami i odtwarzaniu zdjęć. Zapis i przetwarzanie obrazów odbywa się bardzo sprawnie. E-M10 bez zająknięcia, z pełną prędkością 8 klatek/s naświetla dwa tuziny RAWów albo ponad 5 tuzinów najcięższych JPEGów. Dopiero wówczas bufor się zapełnia, lecz na jego opróżnienie czekamy tylko 4 s (test z kartą o zapisie maks. 80 MB/s). Tyle samo czasu zajmuje Olympusowi złożenie HDRa. To bardzo dobre wyniki.





Uchwyt jest zdecydowanie płytki, ale dzięki wspomaganiu ze strony „języczka” dla kciuka, aparat bardzo pewnie tkwi w dłoni. Firmowy pasek jest za szeroki i za sztywny by przepuszczać między palcami prawej dłoni. Kupując tego Olympusa, zainwestowałbym w jakiś delikatniejszy.


           Co umie?

          Wszystko co powinien umieć każdy zaawansowany aparat, a w zapasie ma kilka oryginalnych funkcji. Mi bardzo podoba się realizacja zdjęć na czas (B i T), kiedy nie musimy już w ciemno typować czasu naświetlania, a po prostu obserwujemy na ekranie tworzenie (rozjaśnianie) się zdjęcia w wybranych odstępach (0,5-60 s) i w odpowiednim momencie kończymy ekspozycję. Wrażenie jak przy wywoływaniu odbitek w kuwecie.

Migawkę Olympusa E-M10 możemy wyzwalać wężykiem elektrycznym, ale już pilotem na podczerwień nie. Zamiast niego możemy (musimy?) skorzystać ze smartfona / tabletu z zainstalowaną aplikacją Olympus Image Share. Jej możliwości zdalnego sterowania aparatem są raczej wąskie, niemniej ma wszystko co najważniejsze: dostęp do automatyk naświetlania PASM oraz iAUTO (uzupełnionych trybami efektowymi ART), korekcji ekspozycji, wyboru położenia pola AF, zdjęć seryjnych / samowyzwalacza i balansu bieli. I oczywiście wspomnianego wcześniej podglądu procesu powstawania zdjęcia w trybie Live Bulb. Jeśli do aparatu podłączony jest nowy powerzoom 14-42 mm, możemy też zdalnie zmieniać jego ogniskową. Olympus Image Share pozwala też na ściągnięcie zdjęcia z aparatu dla wysłania go dalej albo w celu edycji (zdecydowanie skromnej). Zresztą edycja zdjęć w aparacie też nie zachwyca bogactwem opcji, niemniej nie zabrakło tam wywoływania RAWów. Na zdjęciu widzimy czarną wersję aparatu.


Kordoba, Puerto Banus, Granada. Wszędzie to samo, ostre andaluzyjskie słońce, zwłaszcza że wszystkie te zdjęcia zrobiłem w środku dnia – Exify mówią, że pomiędzy południem, a 15.30. A na tych zdjęciach (JPEGi wprost z aparatu) praktycznie nie ma obszarów bez szczegółów. Wypalone są malutkie fragmenty białych jachtów na środkowym zdjęciu, a na prawym smolista czerń pokrywa tylko kilka grudek ziemi w jednej z donic na pierwszym planie. Czyli o zakres rejestracji Olympusa nie ma co się bać, a na dokładkę wykazuje on bardzo wysoką dokładność doboru ekspozycji – zdjęcia przy pomiarze matrycowym bez żadnych korekt. No i przy Normalnej gradacji zdjęcia, czyli bez korekcji kontrastu. 




Dodaję ładniejszą wersję prawego zdjęcia, uzyskaną z RAWa w firmowym Olympus Viewer. I wcale nie musiałem dużo jeździć suwakami: gradacją Auto rozjaśniłem cienie, a potem ściemniłem światła ekspozycją -0,2 EV i korekcją jasnych partii -7.

          Funkcja korekcji cieni schowana jest wśród regulacji gradacji zdjęcia jako tryb Auto. Działa ona zbyt brutalnie, gdyż oprócz najciemniejszych obszarów naprawdę wymagających poprawki, rozjaśnia także te średnio ciemne, a nawet średnio jasne. Efekty widać na parze prezentowanych zdjęć – chyba nie muszę wyjaśniać, przy którym użyłem trybu Normal, a przy którym Auto. Żeby było ciekawiej, funkcja kompensacji cieni z edycji zdjęć, oprócz ich rozjaśniania, przyciemnia także najjaśniejsze partie kadru. Tyle, że już gotowym JPEGom z wypalonymi światłami, pomoże to tyle co umarłemu kadzidło. Moja rada: omijać Auto, ewentualnie używać tylko gdy trzeba ratować cienie, a w kadrze brak naprawdę jasnych obszarów grożących prześwietleniem. A jeśli tylko można, to pobawić się RAWem.

          Funkcja HDR to sprawa dość świeża w Olympusach. Trafiamy więc na choroby wieku dziecięcego: wyłącznie automatyczny dobór skoku pomiędzy poszczególnymi (czterema) zdjęciami składowymi, obowiązuje ISO 200 i domyślny tryb barw, brak korekcji ekspozycji, nie są korygowane przesunięcia pomiędzy poszczególnymi zdjęciami. Jest i plus: możliwość zapisu wraz z HDRem RAWa z optymalnej ekspozycji.
Udało mi się znaleźć motyw nie mieszczący się w standardowym zakresie dynamiki. W tym wypadku gradacja Auto nie zepsuła świateł, a wspomożenie korekcją -1 EV dało sensowny rezultat, jak na JPEG z aparatu. Przy HDR też bym użył korekcji na minus, ale E-M10 nie pozwala na takie fanaberie. HDRa ściemniłem więc Poziomami Photoshopa (0,75) i zmniejszyłem nasycenie barw, bo aparat mocno je podbił. Najlepiej, na mój gust, wygląda RAW z tego samego zdjęcia, które widać po lewej.

          Wspomniałem już wcześniej o pozbawieniu Olympusa E-M10, znanego z E-M1 systemu autofokusa z detekcją fazy „wbudowaną” w matrycę. Ten brak wsparcia dla ciągłego autofokusa to w teorii istotna róznica na minus w stosunku do flagowca, ale w praktyce nie ma czego się obawiać. Nie, nie chodzi o super wysoką skuteczność autofokusa „kontrastowego”, a po prostu o fakt, że detekcja fazy w E-M1 niewiele wnosi. (EDIT marzec 2015: firmware v. 3.0 zdecydowanie poprawił działanie C-AF w E-M1; patrz: TEST.) Tak więc, na C-AF o sprawności wystarczającej do zdjęć seryjnych sportu lub szybkiej akcji, nie liczmy. Ale już przy filmowaniu, nawet w słabym świetle, narzekać nie miałem na co. Natomiast „pojedynczemu” S-AF nic nie można zarzucić, choć pamiętajmy, że tu podstawą są obiektywy MSC (Movie & Stills Compatible) pozwalające na szybkie, płynne, a przy okazji ciche, ustawienie ostrości jednym pociągnięciem. Warto korzystać też z możliwości szybkich zmian wielkości pola AF. Sam, podczas testu przeważnie korzystałem z którejś z dwóch mniejszych ramek, co dawało mi precyzję wyboru miejsca ustawienia ostrości, ale w słabym świetle przełączałem się na większą ramkę. To znacząco podwyższało skuteczność autofokusa. Focus peaking? Oczywiście jest.

          Domyślnym trybem barw jest Naturalny, w odróżnieniu od pierwszych bezlusterkowców, w których obowiązywał efektowny i-Enhance. Problem z tą efektownością była ten, że nigdy nie było wiadomo, co też aparat wymyśli. 
Czasami ładnie i z wyczuciem wzmacniał kolory, ale często zbyt podbijał czerwienie. Olympusowi E-M10 zdarza się i to i to, ale często efekt i–Enhance jest słabiutki. Tak jak w przypadku tego kadru, przy którym naprawdę można było sobie pofolgować z dawkowaniem nasycenia. A tu prawie nic. Ledwo widać że zdjęcie z i-Enhance to jest to… prawe. Nie, jednak lewe. Po prawej tryb Naturalny.

          Natomiast w kwestii filmowania, maksimum możliwości Olympusa to 1080p30 z dwoma dostępnymi bitrate’ami (24 i 17 Mb/s), ale brakuje 60 klatek/s. Jeśli rozpoczynamy filmowanie bezpośrednio z trybu fotografowania, to obowiązuje tryb P i ISO Auto. Nie ma gniazda zewnętrznego mikrofonu. Ciekawa funkcja cyfrowego telekonwertera pozwala powiększyć obraz ze wskazanego fragmentu pełnego kadru, ale nieco obniża rozdzielczość filmu oraz wnosi potężny efekt rolling shutter, słabo widoczny gdy obrazu nie powiększamy. Dotykowy ekran pozwala na łatwe i szybkie wskazywanie autofokusowi miejsca ostrzenia, ale szkoda że podczas rejestracji filmu nie można korzystać z funkcji focus peaking. Na pociechę pozostają filtry ART oraz efekty fadingu i „echa”. W sumie tryb filmowania Olympusa E-M10 nie reprezentuje najwyższych standardów spotykanych na rynku, ale z pewnością jego poziom wystarczy do typowo amatorskiego użytku.

Działanie kilku z trybów barw: Natural, Vivid (efekt słabo widoczny), spokojny Muted, monochrom Sepia (ładny odcień!) i Delikatna Sepia z Efektów cyfrowych. Dalej już tylko Efekty: Dramatyczna Tonacja, Jasny i Lekki Kolor (w barwniejszej opcji II plus białe winietowanie), Tonowanie Światła oraz Grafika Key Line. Nie warto ich nadużywać, ale czasami mogą się przydać.


                    Stare dobre 16 Mpx Live MOS

                    Matrycę dobrze już znamy, wyniki jej działania zasługują na pochwały, szczególnie po wsparciu procesorem TruePic VII. W E-M10 pracuje on jednak inaczej niż w E-M1, co widać przy wysokich czułościach, gdzie brutalniejsze odszumianie zjada więcej szczegółów, zwłaszcza w obszarach o niskim kontraście. O ile w E-M1 JPEGi dla ISO 3200 były w pełni użyteczne, o tyle w E-M10 już dla ISO 1600 wypada przesiąść się na RAWy. Ale nawet w ich przypadku nie wchodziłbym na poziom ISO 6400 i zdecydowanie trzymałbym się ISO 3200 jako najwyższej użytecznej czułości. Cieszy obecność trybu wieloklatkowej redukcji szumów, ale i on zbyt mocno niszczy szczegóły – przydałaby się tu możliwość regulacji intensywności odszumiania.

Kliknij zdjęcie, by otworzyć je w pełnym powiększeniu
Newralgiczny ze względu na jakość obrazu zakres wysokich czułości, czyli dla Olympusa E-M10 ISO 800-3200. Szumy pojawiają się dopiero przy ISO 800, a i to pod warunkiem, że całkowicie wyłączymy odszumianie. 

Sam jednak nawet przy ISO 1600 odszumiania nie aktywowałbym. Dopiero dla ISO 3200 rozważyłbym użycie redukcji na najniższym poziomie Low. A jeśli w kadrze byłoby dużo drobnych szczegółów, a mało „gładkich” obszarów, to może nawet i tu pracowałbym w NR Off.
 Oczywiście tylko przy korzystaniu wyłącznie z JPEGów, bo gdybym mógł wybierać, to popracowałbym nad RAWami. Tak ciekawy wstęp wcale nie oznacza szczęśliwego zakończenia. Mam na myśli ISO 6400, które w JPEGach bez redukcji strasznie szumi, JPEGi NR Low straszą brakiem szczegółów, a na RAWy nie znalazłem dobrego sposobu. No chyba, że nie w pełni wykorzystywałbym rozdzielczość aparatu, wtedy owszem, ISO 6400 da się używać. Ale o wyższych czułościach oraz poziomach redukcji szumów średnim i wysokim, lepiej po prostu zapomnieć.


Kliknij zdjęcie, by otworzyć je
 w pełnym powiększeniu
Szczegóły i szumy dla całego zakresu czułości na JPEGach przy odszumianiu Low. 
Szumy pojawiają się dopiero przy ISO 6400, co oznacza, że nawet ten poziom odszumiania jest za wysoki, by używać go na stałe. A ja, bazując na doświadczeniu z wieloma innymi cyfrówkami, podczas testu traktowałem go jako optymalny. Jednak w przypadku E-M10 takim ustawieniem redukcji szumów ISO okazuje się Off. 

          Po drugiej stronie zakresu czułości mamy natywne ISO 200 oraz programowo obniżone Low, czyli ISO 100. Podobnie jak w pozostałych 16-megapikselowych Olympusach, z tej najniższej należy korzystać tylko w sytuacjach szczególnego zapotrzebowania na wyjątkowo długą ekspozycję, bądź gdy kończy nam się zakres krótkich czasów naświetlania. Symbolicznemu tylko podwyższeniu szczegółowości obrazu, towarzyszy bowiem wyraźny spadek zakresu dynamicznego. Uzyskana w teście studyjnym rozdzielczość obrazu to 2500 lph, zarówno w przypadku JPEGów, jak i RAWów. To wartość praktycznie identyczna z tymi uzyskiwanymi przez E-M1 i E-P5.

          Aż do czułości ISO 6400 praktycznie nie musimy obawiać się pogorszenia odwzorowania kolorów. Praktycznie, bo wprawne oko dostrzeże, że czerwień już troszkę siada. Dlatego prezentuję też zdjęcie wykonane przy ISO 3200, dla której to czułości nie można się już przyczepić.
          Odwzorowanie kolorów jest więc bez zarzutu, oczywiście pod warunkiem, że prawidłowo zostanie dobrany balans bieli. Olympus E-M10 dysponuje tu mnóstwem trybów wspomagających (autobraketing bieli, korekcja na dwóch osiach, 4 schowki dla balansu według wzorca itd.), ale to wszystko jest zupełnie zbędne, gdyż automatyczny balans bieli działa wręcz wzorcowo. Niestraszne mu żarówki, a nawet świetlówki kompaktowe, na których łamią sobie zęby tryby AWB niemal wszystkich cyfrówek. Jest tylko jeden warunek konieczny dla uzyskania takich rezultatów: trzeba wyłączyć domyślną opcję „zachowywania ciepłych kolorów”. Nie ma obecnie na rynku żadnego aparatu potrafiącego dorównać temu Olympusowi skutecznością AWB. 

Żarówki, świetlówki kompaktowe i zwykłe, nie mówiąc nawet o świetle słonecznym – dla E-M10 nie istnieją „trudne” źródła światła.

                    Naprawdę go lubię!

          To zdecydowanie jeden z najciekawszych ostatnio bezlusterkowców na rynku i pierwszy w kolejce do mojej torby. W każdym razie jako aparat „na każdą okazję”, bo do roli wakacyjnego maleństwa z wymienną optyką, bardziej pasuje mi Nikon V2. Jasne, Olympusowi brakuje sprawności autofokusa tegoż Nikona. Nie bardzo jest też sens fotografować nim przy ISO 6400 – to w odróżnieniu nie tylko choćby od Sony A7, ale też rodzimych E-P5 i E-M1. Ale jeśli troszkę tylko ograniczymy nasze wymagania, okaże się że Olympus E-M10 świetnie daje sobie radę. To optymalny bezlusterkowiec biorąc pod uwagę aspekt gabarytów, wygody obsługi, zasobu funkcji, wyników pracy, no i ceny. Dotychczas takim aparatem był dla mnie Sony NEX-6, ale α6000 przekonuje mnie do siebie słabiej niż ten Olympus. I nie chodzi wyłącznie o parametry i osiągi, ale też o fakt, że jest on bardziej przyjazny użytkownikowi, rzekłbym sympatyczniejszy. Po prostu.


Podoba mi się:
+ bezkonkurencyjny automatyczny balans bieli

+ nieduży, tylko ciut wyższy niż w PENach, korpus
+ zachęcająca cena

Nie podoba mi się:
- wyniki przy wysokich czułościach gorsze niż w E-M1 i E-P5

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz