Tanie może być piękne
No, z tą taniością może
trochę przesadziłem. Jednak biorąc pod uwagę ceny pozostałych Olympusów OM-D, w
tym fakt, że flagowy E-M1 jest o dobre kilkaset złotych droższy od
pełnoklatkowego Sony A7, kosztujący 2700 zł E-M10 prezentuje się wręcz
podejrzanie tanio. Czy to wyłącznie rozsądne kalkulacje producenta, czy też
może superoszczędnościowa konstrukcja, wyglądająca jak inne OM-D, ale zubożona
o istotne funkcje i cechy?
Uproszczeń kilka
Domyślnym trybem barw jest Naturalny, w odróżnieniu od pierwszych bezlusterkowców, w których obowiązywał efektowny i-Enhance. Problem z tą efektownością była ten, że nigdy nie było wiadomo, co też aparat wymyśli.
Racja, łatwo wynajdziemy
braki w stosunku do Olympusów E-M5, czy też PENa E-P5, ale niewiele z nich
naprawdę zubaża aparat. Pod stopką flesza nie ma gniazda akcesoriów. No
tragedia po prostu – nici z używania Pszczółki Mai (czyli diodowego oświetlacza
do makrofotografii) i modułu Bluetooth. Ale zysk jest spory, bo dzięki temu
aparat jest niewiele wyższy niż PENy. I to pomimo dołożenia nad wizjer flesza.
Aparat nie jest
przystosowany do pracy na mrozie, ani też zabezpieczony przed przenikaniem do
wnętrza pyłu i wilgoci. Niektórych może to zniechęcać do zakupu, ale ja widzę
tu wyłącznie uproszczenie konstrukcji, które przyniosło obniżenie ceny. Trochę
gorzej, że E-M10 korzysta z niezbyt pojemnego akumulatora BLS-5. A ten Olympus
lubi sobie z akumulatora pociągnąć. Kilka doświadczeń wykazało, że głównym winowajcą
jest opcja skróconego Lag Time’u wyzwalania migawki. Jak dla mnie ten zysk nie
jest jednak wart sporo podwyższonej prądożerności.
Brak pionierskiej „pięcioosiowej”
stabilizacji obrazu? Cóż z tego, skoro w moich rękach 3-osiowa z E-M10 wykazuje
się skutecznością aż 3,5-4 działki. Może mnie ten aparat polubił? Tak czy
inaczej, ja te efekty mogę ocenić tylko jako bardzo dobre.
Dość znacząco uproszczono
też autofokus, rezygnując z implementacji detekcji fazy na matrycy aparatu, ale
w praktyce nie bardzo jest się czym przejmować. Szczegóły dalej.
Nie
same oszczędności
Model
plasowany najniżej w linii, ale konstruktorzy pozostawili dwa pokrętła
sterujące i uchylny ekran. Wizjer o rozdzielczości 1,44 mln punktów, najkrótszy
czas naświetlania 1/4000 s, to wyniki identyczne jak w E-M5, ale już czas synchronizacji
błysku 1/250 s i bitrate filmów 24 Mb/s zaczerpnięto z topowego E-M1. Podobnie
jak poziom wyrafinowania w innych dziedzinach: obecność procesora TruePic VII,
HDR, filmy poklatkowe, focus peaking, ekran 1,04 mln punktów (choć LCD, a nie
OLED) i łączność WiFi.
A już wbudowanym fleszem E-M10 góruje nie tylko nad E-M1 i E-M5, ale również
wszystkimi PENami poza E-P5. Flesz zdecydowanie nie należy do silnych, a poza
tym po odchyleniu niewiele wystaje nad aparat. To powoduje, że na zdjęciach
wykonanych z użyciem dłuższych (fizycznie) obiektywów, możemy spodziewać się
cienia. Lampa umie na wiele sposobów dozować błysk (np. w trybie ręcznym z redukcją
energii aż do 1/64) oraz zdalnie sterować dedykowanymi lampami zewnętrznymi.
W
użyciu bardzo przyjemny
I to raczej niespodziewanie,
gdyż wstępne oględziny wcale tego nie obiecywały. Płytki „PENowy” uchwyt (zamiast
supergripa z E-M1) wsparty jest mocno wyprofilowanym, gumowym progiem dla
kciuka na tylnej ściance, więc aparat leży w ręku bardzo pewnie. E-M10 jest
nieduży, więc nie ma mowy o mnóstwie definiowalnych klawiszy. Są tylko dwa, ale
bez obaw! Wystarczą w zupełności.
Bardzo podoba mi się obsługa praktycznie wszystkich funkcji prawą dłonią, bez
wyciągania lewej spod obiektywu. W odróżnieniu od E-M1 nie ma dźwigienki
podwajającej liczbę funkcji obsługiwanych pokrętłami. Niektórym nie podoba się też
położenie wyłącznika. Mi on tu nie przeszkadza, choć przyznaję, że umieszczenie
go gdzie indziej dałoby miejsce na dodatkowy definiowany klawisz. Ja sam, na przycisk
Fn1 wrzuciłem czułość (zmieniamy przednim pokrętłem) i balans bieli (tylnym), a
na Fn2 Multi Function w postaci czterech łatwo przełączalnych funkcji:
proporcje kadru, kreator barw, krzywa ekspozycji, powiększenie obrazu. Gdy
doliczyłem „tablicowe” podręczne menu, które na życzenie mogłem obsługiwać
dotykowo oraz dwa pokrętła sterujące z bezpośrednim dostępem do czasu
naświetlania, przysłony, korekcji ekspozycji, to komfortowi i szybkości obsługi
Olympusa nie mogłem już nic zarzucić. W zapasie były jeszcze dwa z klawiszy
nawigatora, którym można przyporządkować wybrane funkcje. Ja jednak wolałem
mieć na wszystkich czterech szybkie, bezpośrednie sterowanie położeniem pola
AF. W razie potrzeby, tę czynność też można wykonywać dotykowo, ewentualnie
uzupełnić o automatyczne wyzwalanie migawki natychmiast po zogniskowaniu
obiektywu.
Nie mam uwag co do jakości
obrazu na ekranie. Co prawda w ostrym świetle, w którym wykonałem sporo zdjęć
testowych, przeważnie używałem wizjera jako celownika. Dopiero po którymś
zdjęciu, do którego kadrowałem z użyciem ekranu, zauważyłem że silne światło
padające na ekran nie było żadną przeszkodą. Obraz w wizjerze bardzo mi się
podoba, choć nieco brakuje mu plastyki przy naprawdę mocno oświetlonych
kadrach. Ewidentną zaletą jest nieznaczne tylko pogorszenie jakości obrazu w
wizjerze dla bardzo słabo oświetlonych scen. A wskazywanego w niektórych
testach istotnego obniżenia częstości odświeżania w ogóle nie zauważyłem.
Zauważmy, jak mocno do tyłu wysunięty jest okular elektronicznego wizjera. To
jednak konieczność, gdyż próba przesunięcia całego „garbu” wizjera i flesza od
przodu, powodowałaby jego kolizję z obiektywami. Po co w ogóle o tym piszę? Po
prostu podczas dwóch tygodni fotografowania tym Olympusem stale miałem obity
bok – właśnie twardą muszlą wystającego okularu wizjera. Próbowałem skracać i
wydłużać pasek, ale to nic nie pomagało.
W trybie automatycznego przełączania
obrazu wizjer / ekran, ten nie wyłącza się całkowicie, a jedynie „wyświetla
ciemność”, co zwiększa prądożerność aparatu. Można więc przełączać obraz
dedykowanym klawiszem. Poprzez wizjer oprócz kadrowania, możemy oczywiście odtwarzać
zdjęcia i filmy, ale też w szerokim zakresie sterować aparatem korzystając z
wyświetlanych tam informacji. Jedynie menu główne wywołać można wyłącznie na
ekran, co zdecydowanie mi się nie podoba.
Na zdjęciu nie widzimy
drzwiczek osłaniających slot karty pamięci, bo ten w E-M10 umieszczono pod
klapką w podstawie aparatu, razem z akumulatorem. Stąd każda płytka statywowa
szersza niż 4 cm bardzo utrudnia szybką wymianę karty (i akumulatora).
Szybkość działania bez
zarzutu. Aparat błyskawicznie włącza się i wybudza z uśpienia, nie wykazuje
żadnych opóźnień przy sterowaniu funkcjami i odtwarzaniu zdjęć. Zapis i
przetwarzanie obrazów odbywa się bardzo sprawnie. E-M10 bez zająknięcia, z
pełną prędkością 8 klatek/s naświetla dwa tuziny RAWów albo ponad 5 tuzinów
najcięższych JPEGów. Dopiero wówczas bufor się zapełnia, lecz na jego
opróżnienie czekamy tylko 4 s (test z kartą o zapisie maks. 80 MB/s). Tyle samo
czasu zajmuje Olympusowi złożenie HDRa. To bardzo dobre wyniki.
Uchwyt jest zdecydowanie płytki, ale dzięki wspomaganiu ze strony „języczka”
dla kciuka, aparat bardzo pewnie tkwi w dłoni. Firmowy pasek jest za szeroki i
za sztywny by przepuszczać między palcami prawej dłoni. Kupując tego Olympusa,
zainwestowałbym w jakiś delikatniejszy.
Co
umie?
Wszystko co powinien umieć
każdy zaawansowany aparat, a w zapasie ma kilka oryginalnych funkcji. Mi bardzo
podoba się realizacja zdjęć na czas (B i T), kiedy nie musimy już w ciemno
typować czasu naświetlania, a po prostu obserwujemy na ekranie tworzenie (rozjaśnianie)
się zdjęcia w wybranych odstępach (0,5-60 s) i w odpowiednim momencie kończymy
ekspozycję. Wrażenie jak przy wywoływaniu odbitek w kuwecie.
Migawkę Olympusa E-M10 możemy wyzwalać wężykiem elektrycznym, ale już pilotem
na podczerwień nie. Zamiast niego możemy (musimy?) skorzystać ze smartfona /
tabletu z zainstalowaną aplikacją Olympus Image Share. Jej możliwości zdalnego
sterowania aparatem są raczej wąskie, niemniej ma wszystko co najważniejsze:
dostęp do automatyk naświetlania PASM oraz iAUTO (uzupełnionych trybami
efektowymi ART), korekcji ekspozycji, wyboru położenia pola AF, zdjęć seryjnych
/ samowyzwalacza i balansu bieli. I oczywiście wspomnianego wcześniej podglądu
procesu powstawania zdjęcia w trybie Live Bulb. Jeśli do aparatu podłączony
jest nowy powerzoom 14-42 mm, możemy też zdalnie zmieniać jego ogniskową.
Olympus Image Share pozwala też na ściągnięcie zdjęcia z aparatu dla wysłania
go dalej albo w celu edycji (zdecydowanie skromnej). Zresztą edycja zdjęć w
aparacie też nie zachwyca bogactwem opcji, niemniej nie zabrakło tam
wywoływania RAWów. Na zdjęciu widzimy czarną
wersję aparatu.
Kordoba, Puerto Banus, Granada. Wszędzie to samo, ostre andaluzyjskie słońce, zwłaszcza że wszystkie te zdjęcia zrobiłem w środku dnia – Exify mówią, że pomiędzy południem, a 15.30. A na tych zdjęciach (JPEGi wprost z aparatu) praktycznie nie ma obszarów bez szczegółów. Wypalone są malutkie fragmenty białych jachtów na środkowym zdjęciu, a na prawym smolista czerń pokrywa tylko kilka grudek ziemi w jednej z donic na pierwszym planie. Czyli o zakres rejestracji Olympusa nie ma co się bać, a na dokładkę wykazuje on bardzo wysoką dokładność doboru ekspozycji – zdjęcia przy pomiarze matrycowym bez żadnych korekt. No i przy Normalnej gradacji zdjęcia, czyli bez korekcji kontrastu.
Dodaję ładniejszą wersję prawego zdjęcia, uzyskaną z RAWa w firmowym Olympus Viewer. I wcale nie musiałem dużo jeździć suwakami: gradacją Auto rozjaśniłem cienie, a potem ściemniłem światła ekspozycją -0,2 EV i korekcją jasnych partii -7.
Funkcja korekcji cieni schowana jest wśród regulacji gradacji zdjęcia jako tryb Auto. Działa ona zbyt brutalnie, gdyż oprócz najciemniejszych obszarów naprawdę wymagających poprawki, rozjaśnia także te średnio ciemne, a nawet średnio jasne. Efekty widać na parze prezentowanych zdjęć – chyba nie muszę wyjaśniać, przy którym użyłem trybu Normal, a przy którym Auto. Żeby było ciekawiej, funkcja kompensacji cieni z edycji zdjęć, oprócz ich rozjaśniania, przyciemnia także najjaśniejsze partie kadru. Tyle, że już gotowym JPEGom z wypalonymi światłami, pomoże to tyle co umarłemu kadzidło. Moja rada: omijać Auto, ewentualnie używać tylko gdy trzeba ratować cienie, a w kadrze brak naprawdę jasnych obszarów grożących prześwietleniem. A jeśli tylko można, to pobawić się RAWem.
Funkcja HDR to sprawa dość
świeża w Olympusach. Trafiamy więc na choroby wieku dziecięcego: wyłącznie
automatyczny dobór skoku pomiędzy poszczególnymi (czterema) zdjęciami
składowymi, obowiązuje ISO 200 i domyślny tryb barw, brak korekcji ekspozycji, nie
są korygowane przesunięcia pomiędzy poszczególnymi zdjęciami. Jest i plus: możliwość
zapisu wraz z HDRem RAWa z optymalnej ekspozycji.
Udało mi się znaleźć motyw nie mieszczący się w standardowym zakresie dynamiki. W tym wypadku gradacja Auto nie zepsuła świateł, a wspomożenie korekcją -1 EV dało sensowny rezultat, jak na JPEG z aparatu. Przy HDR też bym użył korekcji na minus, ale E-M10 nie pozwala na takie fanaberie. HDRa ściemniłem więc Poziomami Photoshopa (0,75) i zmniejszyłem nasycenie barw, bo aparat mocno je podbił. Najlepiej, na mój gust, wygląda RAW z tego samego zdjęcia, które widać po lewej.
Wspomniałem już wcześniej o
pozbawieniu Olympusa E-M10, znanego z E-M1 systemu autofokusa z detekcją fazy
„wbudowaną” w matrycę. Ten brak wsparcia dla ciągłego autofokusa to w teorii istotna
róznica na minus w stosunku do flagowca, ale w praktyce nie ma czego się
obawiać. Nie, nie chodzi o super wysoką skuteczność autofokusa „kontrastowego”,
a po prostu o fakt, że detekcja fazy w E-M1 niewiele wnosi. (EDIT marzec 2015: firmware v. 3.0 zdecydowanie poprawił działanie C-AF w E-M1; patrz: TEST.) Tak więc, na C-AF o
sprawności wystarczającej do zdjęć seryjnych sportu lub szybkiej akcji, nie liczmy.
Ale już przy filmowaniu, nawet w słabym świetle, narzekać nie miałem na co. Natomiast
„pojedynczemu” S-AF nic nie można zarzucić, choć pamiętajmy, że tu podstawą są
obiektywy MSC (Movie & Stills Compatible) pozwalające na szybkie, płynne, a
przy okazji ciche, ustawienie ostrości jednym pociągnięciem. Warto korzystać
też z możliwości szybkich zmian wielkości pola AF. Sam, podczas testu przeważnie
korzystałem z którejś z dwóch mniejszych ramek, co dawało mi precyzję wyboru
miejsca ustawienia ostrości, ale w słabym świetle przełączałem się na większą
ramkę. To znacząco podwyższało skuteczność autofokusa. Focus peaking?
Oczywiście jest.
Czasami ładnie i z wyczuciem wzmacniał kolory, ale często zbyt podbijał czerwienie. Olympusowi E-M10 zdarza się i to i to, ale często efekt i–Enhance jest słabiutki. Tak jak w przypadku tego kadru, przy którym naprawdę można było sobie pofolgować z dawkowaniem nasycenia. A tu prawie nic. Ledwo widać że zdjęcie z i-Enhance to jest to… prawe. Nie, jednak lewe. Po prawej tryb Naturalny.
Natomiast w kwestii
filmowania, maksimum możliwości Olympusa to 1080p30 z dwoma dostępnymi
bitrate’ami (24 i 17 Mb/s), ale brakuje 60 klatek/s. Jeśli rozpoczynamy
filmowanie bezpośrednio z trybu fotografowania, to obowiązuje tryb P i ISO Auto.
Nie ma gniazda zewnętrznego mikrofonu. Ciekawa funkcja cyfrowego telekonwertera
pozwala powiększyć obraz ze wskazanego fragmentu pełnego kadru, ale nieco
obniża rozdzielczość filmu oraz wnosi potężny efekt rolling shutter, słabo
widoczny gdy obrazu nie powiększamy. Dotykowy ekran pozwala na łatwe i szybkie
wskazywanie autofokusowi miejsca ostrzenia, ale szkoda że podczas rejestracji
filmu nie można korzystać z funkcji focus peaking. Na pociechę pozostają filtry
ART oraz efekty fadingu i „echa”. W sumie tryb filmowania Olympusa E-M10 nie
reprezentuje najwyższych standardów spotykanych na rynku, ale z pewnością jego
poziom wystarczy do typowo amatorskiego użytku.
Działanie kilku z trybów barw: Natural, Vivid (efekt słabo widoczny), spokojny Muted, monochrom Sepia (ładny odcień!) i Delikatna Sepia z Efektów cyfrowych. Dalej już tylko Efekty: Dramatyczna Tonacja, Jasny i Lekki Kolor (w barwniejszej opcji II plus białe winietowanie), Tonowanie Światła oraz Grafika Key Line. Nie warto ich nadużywać, ale czasami mogą się przydać.
Stare
dobre 16 Mpx Live MOS
Matrycę dobrze już znamy, wyniki
jej działania zasługują na pochwały, szczególnie po wsparciu procesorem TruePic
VII. W E-M10 pracuje on jednak inaczej niż w E-M1, co widać przy wysokich
czułościach, gdzie brutalniejsze odszumianie zjada więcej szczegółów, zwłaszcza
w obszarach o niskim kontraście. O ile w E-M1 JPEGi dla ISO 3200 były w pełni
użyteczne, o tyle w E-M10 już dla ISO 1600 wypada przesiąść się na RAWy. Ale
nawet w ich przypadku nie wchodziłbym na poziom ISO 6400 i zdecydowanie
trzymałbym się ISO 3200 jako najwyższej użytecznej czułości. Cieszy obecność
trybu wieloklatkowej redukcji szumów, ale i on zbyt mocno niszczy szczegóły –
przydałaby się tu możliwość regulacji intensywności odszumiania.
Kliknij zdjęcie, by otworzyć je w pełnym powiększeniu
|
Newralgiczny ze względu na jakość obrazu zakres wysokich czułości, czyli dla Olympusa E-M10 ISO 800-3200. Szumy pojawiają się dopiero przy ISO 800, a i to pod warunkiem, że całkowicie wyłączymy odszumianie.
Sam jednak nawet przy ISO 1600 odszumiania nie aktywowałbym. Dopiero dla ISO 3200 rozważyłbym użycie redukcji na najniższym poziomie Low. A jeśli w kadrze byłoby dużo drobnych szczegółów, a mało „gładkich” obszarów, to może nawet i tu pracowałbym w NR Off.
Oczywiście tylko przy korzystaniu wyłącznie z JPEGów, bo gdybym mógł wybierać, to popracowałbym nad RAWami. Tak ciekawy wstęp wcale nie oznacza szczęśliwego zakończenia. Mam na myśli ISO 6400, które w JPEGach bez redukcji strasznie szumi, JPEGi NR Low straszą brakiem szczegółów, a na RAWy nie znalazłem dobrego sposobu. No chyba, że nie w pełni wykorzystywałbym rozdzielczość aparatu, wtedy owszem, ISO 6400 da się używać. Ale o wyższych czułościach oraz poziomach redukcji szumów średnim i wysokim, lepiej po prostu zapomnieć.
Kliknij zdjęcie, by otworzyć je
w pełnym powiększeniu
|
Szczegóły i szumy dla całego zakresu czułości na JPEGach przy odszumianiu Low.
Szumy pojawiają się dopiero przy ISO 6400, co oznacza, że nawet ten poziom odszumiania jest za wysoki, by używać go na stałe. A ja, bazując na doświadczeniu z wieloma innymi cyfrówkami, podczas testu traktowałem go jako optymalny. Jednak w przypadku E-M10 takim ustawieniem redukcji szumów ISO okazuje się Off.
Po drugiej stronie zakresu czułości mamy natywne ISO 200 oraz programowo obniżone Low, czyli ISO 100. Podobnie jak w pozostałych 16-megapikselowych Olympusach, z tej najniższej należy korzystać tylko w sytuacjach szczególnego zapotrzebowania na wyjątkowo długą ekspozycję, bądź gdy kończy nam się zakres krótkich czasów naświetlania. Symbolicznemu tylko podwyższeniu szczegółowości obrazu, towarzyszy bowiem wyraźny spadek zakresu dynamicznego. Uzyskana w teście studyjnym rozdzielczość obrazu to 2500 lph, zarówno w przypadku JPEGów, jak i RAWów. To wartość praktycznie identyczna z tymi uzyskiwanymi przez E-M1 i E-P5.
Aż do czułości ISO 6400 praktycznie nie musimy obawiać się pogorszenia odwzorowania kolorów. Praktycznie, bo wprawne oko dostrzeże, że czerwień już troszkę siada. Dlatego prezentuję też zdjęcie wykonane przy ISO 3200, dla której to czułości nie można się już przyczepić.
Odwzorowanie kolorów jest więc bez
zarzutu, oczywiście pod warunkiem, że prawidłowo zostanie dobrany balans bieli. Olympus
E-M10 dysponuje tu mnóstwem trybów wspomagających (autobraketing bieli, korekcja
na dwóch osiach, 4 schowki dla balansu według wzorca itd.), ale to wszystko
jest zupełnie zbędne, gdyż automatyczny balans bieli działa wręcz wzorcowo. Niestraszne
mu żarówki, a nawet świetlówki kompaktowe, na których łamią sobie zęby tryby
AWB niemal wszystkich cyfrówek. Jest tylko jeden warunek konieczny dla
uzyskania takich rezultatów: trzeba wyłączyć domyślną opcję „zachowywania
ciepłych kolorów”. Nie ma obecnie na rynku żadnego aparatu potrafiącego dorównać
temu Olympusowi skutecznością AWB.
Żarówki, świetlówki kompaktowe i zwykłe, nie mówiąc nawet o świetle słonecznym – dla E-M10 nie istnieją „trudne” źródła światła.
Naprawdę
go lubię!
To zdecydowanie jeden z
najciekawszych ostatnio bezlusterkowców na rynku i pierwszy w kolejce do mojej
torby. W każdym razie jako aparat „na każdą okazję”, bo do roli wakacyjnego
maleństwa z wymienną optyką, bardziej pasuje mi Nikon V2. Jasne, Olympusowi brakuje
sprawności autofokusa tegoż Nikona. Nie bardzo jest też sens fotografować nim
przy ISO 6400 – to w odróżnieniu nie tylko choćby od Sony A7, ale też rodzimych
E-P5 i E-M1. Ale jeśli troszkę tylko ograniczymy nasze wymagania, okaże się że
Olympus E-M10 świetnie daje sobie radę. To optymalny bezlusterkowiec biorąc pod
uwagę aspekt gabarytów, wygody obsługi, zasobu funkcji, wyników pracy, no i
ceny. Dotychczas takim aparatem był dla mnie Sony NEX-6, ale α6000 przekonuje
mnie do siebie słabiej niż ten Olympus. I nie chodzi wyłącznie o parametry i
osiągi, ale też o fakt, że jest on bardziej przyjazny użytkownikowi, rzekłbym
sympatyczniejszy. Po prostu.
+ bezkonkurencyjny
automatyczny balans bieli
+ nieduży,
tylko ciut wyższy niż w PENach, korpus
+
zachęcająca cena
- wyniki
przy wysokich czułościach gorsze niż w E-M1 i E-P5
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz