Gdy tylko obejrzałem ten aparat i pobawiłem się nim podczas
polskiej premiery, wiedziałem, że Fuji zrobiło dobry ruch. Flagowy X-T1 jest bowiem
świetnym, ale i drogim aparatem – nic dziwnego, ma prawo. Przydałby się więc
tańszy model. Na tyle podobny, by czerpać z dobrych opinii o wyższym modelu i
na tyle (zgrabnie) uproszczony, by chętnym okiem spojrzała na niego szersza
grupa potencjalnych chętnych. Takich, którzy nie zapłacą za aparat 4500 zł, ale
półtorakrotnie niższą cenę już zaakceptują. A co jeszcze spodoba im się w tym
bezlusterkowcu?
Fuji zdecydowało się na ciekawe wzornictwo, mocno Vintage. Jednak nie poszło wyłącznie w
pokrętła zamiast klawiszy – to byłoby za proste. Cała forma aparatu nawiązuje do
lustrzanek sprzed 40 lat, a mi chyba najbardziej kojarzy się z topornym Zenitem
E. To oczywiście w przypadku srebrnej wersji X-T10, bo czarna prezentuje się
bardziej cywilizowanie. Na ten zenitowski wizerunek najbardziej wpływa
kanciasta „obudowa pryzmatu” oraz mikre, oszczędnościowe pokrętła (przednie i
tylne). Tak, jakby w magazynie innych nie było i wzięto to, co zostało na półkach.
I na tym zakończyłbym znęcanie się nad niewinnymi pokrętłami, gdyby nie fakt,
że w użyciu sprawowały się one gorzej niż wyglądały. Stawiały za mały opór,
miały za drobny skok, a zmiana wartości funkcji dokonywana z ich użyciem była
wyświetlana w wizjerze / na ekranie z wyraźnym opóźnieniem. Podczas testu
musiałem nauczyć się obracać je powoli, by nie przesmarować żądanej wartości.
Czasami spowalniało to obsługę na tyle, że wolałem na przykład dla zmiany
czułości z ISO 200 na ISO 400 trzy razy szybko nacisnąć nawigator, niż
precyzyjnie kręcić kółkiem. W X-T1 pokrętła są toporniejsze i dzięki temu
znacznie wygodniej się je obsługuje.
Ale to jeszcze nie wszystkie moje żale. W sprawozdaniu z
premiery X-T10 pochwaliłem pomysł na wciskane pokrętła, bo dzięki temu można im
przyporządkować 4 funkcje. To lepsze niż „dźwigienka 1-2” Olympusa, no i
oczywiście lepsze niż tylko jedno wciskane pokrętło w Panasonicach. Ale gdy
zabrałem się do konfigurowania aparatu przed testem, wyszło, że tak naprawdę to
tylko pod jedną „pozycję” z czterech można sobie samodzielnie wybrać funkcję. Tak więc cała
para poszła w gwizdek. Liczę jednak, że któryś z kolejnych firmware’ów pozwoli na
lepsze wykorzystanie tych wciskanych kółeczek.
Jednak i bez tego Fuji ma znaczne możliwości
indywidualizacji sterowania. Jedną z kilkunastu funkcji możemy bowiem przypisać
nie tylko klawiszowi Fn, ale też przyciskowi filmowania oraz każdemu z czterech
segmentów nawigatora. Jeśli do tego doliczymy kilkanaście pozycji edytowalnego
podręcznego menu Q (takich menu może być nawet 8), widzimy, że nikt nie będzie narzekał.
Opcji okazało się tak dużo, że odpuściłem sobie customizację nawigatora i na
jego segmenty wrzuciłem bezpośredni dostęp do sterowania położeniem pola AF. Miłe,
że wybierając je, pod przednim kółkiem od razu mamy wybór wielkości pola.
Na górze aparatu mamy zestaw trzech pokręteł,
odpowiadających za ustawianie „przesuwu filmu”, czasu naświetlania i korekcji
ekspozycji. To zmiana w stosunku do X-T1, gdzie po lewej mieliśmy pokrętło
czułości. Ale ja się cieszę z rozwiązania X-T10, bo to zmniejsza liczbę
sytuacji gdy muszę wyjąć lewą rękę spod obiektywu. Druga różnica – też miła –
to brak blokad obrotu na tych pokrętłach. Trzecia przyjemna i wielce klasyczna
cecha, to sposób ustawiania trybu naświetlania. Program, to „A” na pokrętle czasów i
„A” na / przy pierścieniu przysłon obiektywu. „A” na pokrętle czasów i konkretna
wartość przysłony, to automatyka czasu itd. Ręcznie czasy możemy wybierać nie
co pełną działkę, co sugeruje widok pokrętła, a co 1/3 działki. Służy do tego
jedno z kółek (przednie albo tylne – do wyboru), pozwalające pracować w
zakresie 2/3 działki. Szkoda, że nie w pełnym zakresie czasów. Przy pokrętle czasów
widzimy dźwigienkę z pozycją A, której
ustawienie przełącza X-T10 w pełną automatykę. To ukłon w stronę mniej
zaawansowanych użytkowników. Programów tematycznych brak.
1/4000 s to wcale nie najkrótszy dostępny czas
ekspozycji, bo mamy jeszcze migawkę elektroniczną potrafiącą odmierzyć cudownie króciutką 1/32000
s. Możemy sami decydować, czy pracujemy konkretną migawką, czy też oboma. W tym
drugim wypadku elektroniczna automatycznie aktywuje się przy ekspozycjach
krótszych niż 1/4000 s. Jest też ograniczenie: elektroniczna pracuje wyłącznie
w zakresie czułości ISO 200-6400 i nie można przy jej użyciu korzystać z
flesza. Niemniej elektroniczna migawka z superkrótkim czasem 1/32000 s to
błogosławieństwo dla lubiących korzystać w silnym świetle z bardzo dużych otworów
przysłony. Zwłaszcza, gdy chcemy się podeprzeć typową dla Fuji funkcją
powiększenia zakresu dynamiki DR200% albo DR400%, wymagającą ustawienia
czułości wyższej niż natywne ISO 200, odpowiednio: ISO 400 i ISO 800. Przy
okazji: identyczny zakres czułości ISO 200-6400 obowiązuje gdy chcemy
rejestrować zdjęcia w RAWach. By pracować w „sztucznych” czułościach: ISO 100,
a z drugiej strony skali ISO 12800, 25600 i 51200, musimy ograniczyć się do
JPEGów.
Ekran odchyla się w dół o 45° i w górę o 90°, i w tej pozycji nie jest zasłaniany przez mało wystający do tyłu okular wizjera. Rzadka rzecz w bezlusterkowcach. A przy tym wizjer nie dość, że nie jest przesunięty do przodu, nad obiektyw, to jeszcze nad nim zmieściła się lampka błyskowa. Jeśli ktoś o tym nie wie, to po samych zdjęciach aparatu tego flesza nawet nie będzie się domyślał. Brawa dla konstruktorów za tak zgrabne upchnięcie wizjera i lampy.
Mało przycisków po lewej stronie – lubię to! Do tylnej ścianki mam jedną istotną uwagę: za mało tam miejsca dla nasady kciuka. Skutkiem tego regularnie niechcący wciskałem prawy klawisz nawigatora. Gdyby jeszcze aparat można było „powierzyć” samym palcom na uchwycie… Ale nie, ten jest zbyt mały, więc aparat dla pewnego chwytu wymaga ściśnięcia dłonią. Ekran w normie, ale bez szaleństw – w silnym świetle chętniej korzystałem z wizjera. Ten podoba mi się, a szczególnie przypadło mi do gustu obracanie, przy kadrach pionowych, wyświetlanych tam informacji o 90°. Ale zdarzało się czasami, że wizjer strasznie podbijał kolory. Aż sprawdzałem, czy przypadkiem nie pracuję w trybie barw Velvia, czy wręcz z filtrem Pop. To chyba jakieś programowe niedociągnięcie, choć w teście brał udział aparat z finalnym softem.
Ja rozumiem w małym kompakcie, ale żeby w niezbyt zminiaturyzowanym bezlusterkowcu APS-C trzeba było gniazdo statywu aż tak bardzo zbliżyć do komory akumulatora? Nie tylko płytka statywu, ale nawet śruba mocowania paska – jeśli ktoś lubi nosić aparat w ten sposób – będzie blokowała klapkę. Jedynym wyjściem jest zakup uchwytu MHG-XT10, którego dolna płytka ma przesunięte gniazdo statywu. Przy okazji większy grip ułatwi trzymanie aparatu.
Teraz kilka słów o systemie ustawianiu ostrości, z którym
wiązałem spore nadzieje. Zacznę od ciekawego drobiazgu pomocnego przy ręcznym
ostrzeniu, czyli funkcji Split Image. Jest to cyfrowa symulacja efektów
działania klina optycznego, znanego z większości matówek lustrzanek bez autofokusa. Nieprawidłowe ustawienie ostrości sygnalizowane jest w
X-T10 rozjechaniem się pionowych krawędzi w centrum kadru, ale efekt ten jest
zdecydowanie słabo widoczny. Albo inaczej: trzeba trafić na naprawdę dobrze
wyróżniającą się, kontrastową linię, by to wspomaganie było efektywne. Ja
wolałem korzystać z Focus Peak Highlight, choć i tu Fuji pokazuje swój
charakterek. Podświetlanie prawidłowo zogniskowanych obszarów połączone jest
bowiem z mocnym podbiciem na nich ostrości. Szczególiki zaczynają więc świecić
nie tylko kolorem, ale i błyszczeć. Pomaga? Tak, ale wyłącznie przy niskiej
jasności kadru, bo wtedy kolor podświetlający i wyostrzanie dawkowane są bardzo oszczędnie.
Gdy kadr jest jasny, duże obszary zaczynają błyszczeć, co bardzo mi
przeszkadza.
Bardzo byłem ciekaw sprawności autofokusa, przede wszystkim
ciągłego. Zwłaszcza, że to przecież Fuji było pierwszym producentem cyfrówek,
który zaimplementował detekcję fazy w matrycy, więc wypadałoby, aby i X-T10
trzymał w tej dziedzinie wysoki poziom. To, czym Fuji bardzo chwaliło się przy
prezentacji X-T10 (oraz ogłoszonego w tym samym czasie nowego firmware’u 4.0 do
X-T1), była zdecydowana poprawa działania w słabym oświetleniu oraz umiejętność
skutecznego śledzenia obiektów zmieniających położenie w kadrze. Niewątpliwie,
autofokus ma mocną podstawę działania: 49 punktów ostrości obejmujących znaczną
część kadru; ponad 90 % jego powierzchni gdy ustawimy największy rozmiar
pojedynczego pola ostrości. Ta regulacja wielkości ramki (nota bene bardzo
wygodna) od niemal punktu do sporego kwadracika, bardzo ułatwia fotografowanie
przy zmieniających się motywach zdjęć.
Słabe oświetlenie rzeczywiście nie stanowi problemu. AF-S
nie jest superszybki, widać ruch tam i z powrotem charakterystyczny dla
„kontrastowego” autofokusa, ale pracuje pewnie, wystarczająco sprawnie i
precyzyjnie. W czasie gdy testowałem X-T10, trafił mi się reportaż, na którym
postanowiłem wykorzystać ten aparat pod długi zoom (50-140/2,8).
Obfotografowywany przeze mnie zjazd odbywał się w sali paskudnie oświetlonej żarówkami
energooszczędnymi, a na dodatek ciemnej, by dobrze widać było obraz wyświetlany
na ekranie. Autofokus dawał radę bez większych problemów, nie poddawał się
częściej niż miałoby to miejsce w przypadku wysokiej klasy lustrzanki. Jedynie
przy gwałtownym wyzwoleniu migawki, bez wcześniejszego połowicznego naciśnięcia
spustu dla ustawienia ostrości, zdarzały się potężne wpadki i to pomimo
ustawienia priorytetu ostrości. Ale jeśli zdjęcia robiłem serią, to już druga
klatka zawsze miała ostrość ustawioną prawidłowo.
Śledzenie obiektu poruszającego się w kadrze? Działa
sprawnie, zarówno przy priorytecie twarzy, gdy wykrywa oko (to tylko przy dość
ciasnym portrecie) oraz przy zdjęciach akcji. Tyle, że tu pojawia się pewien
istotny problem: brak priorytetu pierwszego planu. Oznacza to, że płot w tle
jest dla autofokusa równie ważny jak pięciokrotnie bliższy obiekt, zajmujący 80
% „średnio szerokiego” pola AF. Kłopoty pojawiać się więc mogą już przed
pierwszym zdjęciem. A potem też może być różnie, co pokazuje film poniżej.
Na filmie: 8 klatek/s, AF-C z priorytetem wyzwalania
migawki, pole AF „średnio szerokie”, czyli obejmujące centrum kadru z 9 polami
ostrości obsługującymi detekcję fazy. Obiektyw 50-140 mm f/2,8 z
ogniskową tuż przy dłuższym krańcu zakresu i przy otwartej przysłonie. Szybkość
ostrzenia bez zarzutu, jednak wykrywanie ostrości i decyzja na czym ją ustawiać,
wyglądają już nie tak pięknie. Aparat waha się pomiędzy przodem samochodu, a
szybą. Zostaje z tyłu na jedno zdjęcie, a później nadgania – skutecznie, co
bardzo dobrze świadczy o szybkości AF. W sumie niby sprawnie, ale nie bardzo
można na nim polegać. Ciekawe, czy we flagowym X-T1 (ver. 4.0) sprawy mają się
podobnie, czy może tam algorytmy są bardziej wyrafinowane / lepiej dopracowane?
Jedna ważna uwaga: przy seriach zdjęć ciągły autofokus działa wyłącznie z
mechaniczną migawką. I to nie wtedy gdy ona realnie służy do dawkowania światła, ale gdy
w menu wybierzemy opcję MS. Ustawienie
MS+ES (czyli elektroniczna dla czasów
krótszych od 1/4000 s) spowoduje, że ostrość w AF-C zostanie ustawiona dla
pierwszego zdjęcia i zablokowana, nawet jeśli naświetlanie odbywa się z użyciem migawki szczelinowej. To niedogodność dla tych, którzy przy
zdjęciach akcji liczyli na możliwość korzystania z bardzo krótkich czasów.
Co do samych serii zdjęć, to nie podoba mi się jeden ich
parametr: maksymalna długość. Mogą one liczyć jedynie 12 JPEGów albo 8 RAWów (RAW+JPEG
też 8). Niedużo, bo to przy 8 klatkach/s oznacza zaledwie jedną sekundę
fotografowania. Szybkość zapisu zdjęć na kartę pamięci prezentuje się
przyzwoicie, ale bez rewelacji. Fuji trochę mnie oszukało, gdyż na oficjalnej
prezentacji aparaty miały włożone karty UHS-II. Byłem więc przekonany, że X-T10
(podobnie jak X-T1) potrafi wykorzystać szybkość tego standardu nośnika SD. Dopiero
gdy podczas testu okazało się, że karta UHS-I (90 MB/s) połyka zdjęcia równie
szybko jak UHS-II (240 MB/s), sprawdziłem, że X-T10 zostało pod tym względem
zubożone w stosunku do flagowca. Wyniki? Bufor pełen JPEGów zapisywany jest w 2
s, a RAWy w ok. 5,5 s. Podczas zapisu możemy fotografować i zmieniać ustawienia
aparatu.
To, co mi w seriach najbardziej przypadło do gustu, to dyskretna
praca migawki. I to migawki „w pełni mechanicznej”, czyli bez elektronicznej pierwszej kurtyny, a więc wykonującej dwa cykle dla każdej ekspozycji.
Podczas wspomnianego wcześniej zjazdu, Fuji pracowało tak cicho, że nawet nie
przyszło mi do głowy przełączyć się na absolutnie bezszelestną migawkę
elektroniczną. Po prostu nie było takiej konieczności. Oprócz X-T10 używałem wówczas lustrzanki Nikona. No, ta to waliła! Różnica w odgłosach działania była potężna.
Napisałbym coś o ciekawych, specyficznych dla X-T10
funkcjach, ale tych nie ma wcale wiele. Nie żebym narzekał, to po prostu
nie jest aparat pełen gadżetów. Wspomnę więc o tym co ważne, a niekoniecznie
obecne w każdym aparacie na podobnym poziomie zaawansowania. Jest więc WiFi,
oryginalna regulacja jasności cieni i świateł, intewaltimer, wielokrotna (ale w
rzeczywistości to tylko dwukrotna) ekspozycja, charakterystyczne dla Fuji filmowe tryby
barw (Velvia, Sensia…). Znajdzie się też Lens
Modulation Optimizer, czyli funkcja usuwająca negatywne efekty dyfrakcji na
przysłonie oraz poprawiająca jakość obrazu na brzegach kadru. A wśród funkcji
edycji obrazu znajdziemy wywoływanie RAWów. Podoba mi się bogaty zestaw parametrów,
który mogę tam ustawić, ale bardzo brakuje mi natychmiastowego podglądu efektów
tych działań. A, i jeszcze jeden brak – nie w funkcjach, lecz w konstrukcji:
X-T10 nie został uszczelniony. Cóż, taka dola aparatu z drugiej linii. Filmowanie
bez wodotrysków, z FHD 60p i wejściem zewnętrznego mikrofonu. Autofokus przy filmowaniu
działa pewnie, choć raczej powoli. Pojawia się trochę mory. Przed rozpoczęciem filmowania warto sprawdzić, czy użyta karta pamięci dobrze współpracuje z aparatem w tym trybie rejestracji. Podczas testu jeden z moich Kingstonów i jedna Toshiba wykazywały
wyjątkowo długie czasy zapisu filmów, co wiązało się z „zamrożeniem” aparatu na ten czas.
Ciemne kadry wymuszają korygowanie ekspozycji na minus - przy obu tych zdjęciach o 1 EV. Nawet w sytuacjach takich jak na prawym ujęciu, gdy aktywne pole AF celowało w chłopca, a w aparacie była wybrana opcja wiązania ekspozycji z jasnością obszaru pokrywanego przez sensor autofokusa. Oba zdjęcia przyciąłem w kompie do formatu
4:3. W kompie, bo w aparacie nie można ustawić takiego formatu. Jest natywny
3:2, jest 16:9, jest 1:1, ale 4:3 niestety brak.
O jakości zdjęć uzyskanych podczas testu mogę pisać niemal
wyłącznie w superlatywach. 16-megapikselowy X-Trans CMOS i EXR Processor II dają
sobie dobrze radę, w bardzo niewielu miejscach dając podstawę do narzekania. Właściwie
to tylko przy zdjęciach w świetle żarowym w automatycznym balansie bieli.
Zdjęcia wychodzą wówczas mocno czerwone, a smaczku dodaje fakt, że przy teoretycznie
„trudniejszych” od żarówek świetlówkach kompaktowych, tradycyjna żółtozielona
dominanta wcale nie jest silna. Okazjonalne niedociągnięcia zdarzają się przy
kadrach z dużą ilością zieleni, czyli choćby zdjęciach wykonywanych w lesie.
X-T10 jakby bał się oddać te zielenie tak mocno i czasami osłabia je, wpuszczając
tym resztę zdjęcia w purpurę i czerwień. To zachowanie o tyle mnie dziwi, że
Fuji „od zawsze”, czyli od czasów filmowych, słynęło z wyrazistych zieleni. A
tu jakby odwrót…
Natomiast bardzo ucieszył mnie fakt, że gdy zieleń nie jest
kolorem mocno dominującym, oddanie wszystkich barw jest prawidłowe i niezmienne
w całym podstawowym zakresie czułości ISO 200-6400 plus oczywiście ISO 100.
Formalna, „testowa” rozdzielczość zdjęć, uzyskana z pomocą
obiektywu 14 mm f/2,8 (bardzo fajne szkiełko – polecam uwadze!) wynosi 2500 lph
na JPEGach z aparatu i 2600 lph gdy rejestrujemy na RAWach. To dla ISO 200,
kiedy to można zapisywać oba typy plików. ISO 100 (czyli wyłącznie JPEGi) nie
przynosi wyraźnego wzrostu „liczbowej” rozdzielczości. Niemniej na zdjęciach
plenerowych pewne zyski z użycia tej obniżonej czułości widać. To co cieszy, to
brak mory – rzecz typowa dla przetworników X-Trans CMOS z wyrafinowanym układem
matrycy filtrów barwnych, „zastępującym” filtr dolnoprzepustowy.
Z arsenału trybów barw Fuji, do prezentacji wybrałem cztery. Pierwszy od lewej to tryb standardowy, drugi to Velvia. Trzecim jest Classic Chrome, który z początku, po obejrzeniu materiałów reklamowych wcale mi się nie spodobał. Ot, taki nieciekawy Orwo Jego Chrom. Ale w praktyce efekty kolorystyczne są o wiele przyjemniejsze niż w reklamach Fuji i na slajdach z NRD. Bardzo mi się one spodobały. Czwarte zdjęcie to sepia, ale nie ta pomarańczowa z aparatu, a delikatna, znaleziona wśród kolorów dostępnych w RAW File Converter. Bardzo delikatna, właściwie można ją nazwać ciepłą czernią-bielą, a nie sepią. Tak czy inaczej, ją też polubiłem.
Z arsenału trybów barw Fuji, do prezentacji wybrałem cztery. Pierwszy od lewej to tryb standardowy, drugi to Velvia. Trzecim jest Classic Chrome, który z początku, po obejrzeniu materiałów reklamowych wcale mi się nie spodobał. Ot, taki nieciekawy Orwo Jego Chrom. Ale w praktyce efekty kolorystyczne są o wiele przyjemniejsze niż w reklamach Fuji i na slajdach z NRD. Bardzo mi się one spodobały. Czwarte zdjęcie to sepia, ale nie ta pomarańczowa z aparatu, a delikatna, znaleziona wśród kolorów dostępnych w RAW File Converter. Bardzo delikatna, właściwie można ją nazwać ciepłą czernią-bielą, a nie sepią. Tak czy inaczej, ją też polubiłem.
Korzystanie z wyższych czułości nie sprawia kłopotów. Spadek
szczegółowości następuje bardzo powoli i aż do ISO 800 (a nawet do ISO 1600)
włącznie nie ma czym się martwić. Wyżej rzeczywiście sytuacja pogarsza się
trochę, lecz ISO 3200 wygląda nadal dobrze, a wyraźniejszy skok w dół następuje
dopiero przy ISO 6400. Jednak i tej czułości nie musimy całkowicie wyrzucać z
naszego repertuaru. I to nie tylko gdy działamy na RAWach, bo nawet JPEGi jakoś
się bronią. Zresztą aparat, czy właściwie działania jego twórców, bardzo nam
przy tych wysokich czułościach pomagają. Intensywność redukcji szumów dla
poszczególnych poziomów wzmocnienia sygnału została bowiem tak dobrana, by dla
każdego z nich optimum było odszumianie na średnim „standardowym” poziomie. Nie
musimy więc, jak w innych cyfrówkach, kombinować i dobierać różne poziomy
odszumiania dla różnych ustawionych czułości. W X-T10 możemy jechać na
defaultowym zerze i jest dobrze. Bardzo mi się to spodobało! Przy obróbce RAWów
też nie mamy wiele do roboty. Szumy chrominancji wypada usuwać dopiero od ISO
3200 i wzwyż, a wystarczają leciutkie ruchy suwaczka. Szumy luminancji warto
zdejmować już dla ISO 1600, lecz tu także nie są potrzebne żadne zdecydowane
działania. Do ISO 800 włącznie, redukcje z czystym sumieniem możemy wyzerować. Szkoda,
że w wysokich, „programowych” czułościach nie możemy korzystać z RAWów.
Przecież właśnie tu bardzo by się one przydały do wyciągnięcia ile się da ze
zdjęcia. Bo JPEGi, już przy ISO 12800, prezentują się średnio z powodu mocno
ograniczonej szczegółowości.
Kliknij, by obejrzeć w pełnej rozdzielczości. |
Miłe oku efekty uzyskujemy wykorzystując funkcje rozjaśniania cieni (prawy kadr) i ściemniania świateł (środkowy). Lewy wykonałem bez żadnych korekt. |
Po całym teście mam trochę mieszane uczucia. Do aparatu nie mam, bo nie mogę mieć, istotniejszych uwag, ale ten X-T10 jakoś mnie nie ujął za serce. Może dlatego, że sobie po nim sporo obiecywałem? Efekty zdjęciowe są jak najbardziej w porządku – no, może poza tymi czerwieniami w świetle żarowym… Ale już po ciągłym autofokusie spodziewałem się więcej dobrego. Nie, nie działa on źle, lecz liczyłem na poziom zbliżony do Sony A6000. A tu szybkość niby ok, detekcja ruchu już nie bardzo. Cieszyłem się też z pomysłu na dwa wciskane pokrętła sterujące, lecz okazało się, że konstruktorzy nie wykorzystali w pełni ich możliwości. W zasadzie to nie tragedia, bo mamy mnóstwo przycisków wspomagających customizację sterowania. Jednak gdy dołożymy złe zaprojektowanie tych pokręteł, czyli za drobny skok, trochę zbyt mały opór oraz opóźnienie w przekazywaniu na wyświetlacze zmian ustawianych wartości, całościowo przestają mi się one podobać.
Że to drobiazgi? Jasne, ale mi odbierały one nieco przyjemności
ze współpracy. Niemniej Fuji X-T10 zdecydowanie uważam za udane i warte zakupu
narzędzie do fotografowania.
+ jakość zdjęć
+ cichutka migawka (i
1/32000 s!)
+ idea sterowania
+ cena
Nie podoba mi się:
- mikre pokrętła
- ciągły autofokus poniżej
poziomu najlepszych w klasie
Zajrzyj też tu:
TEST: Canon EOS 760D Mały, lekki, sympatyczny
TEST: Canon 1300D – lustrzanka bez zadęcia i zobowiązań
TEST: Nikon D3400. Lustrzanka na początek.
TEST: Olympus OM-D E-M10 TEST: Canon 1300D – lustrzanka bez zadęcia i zobowiązań
TEST: Nikon D3400. Lustrzanka na początek.
TEST: Sony A6000
TEST: Sony α6500: się ulepszamy, się cenimy i…
TEST: Manfrotto – głowica MHXPRO-3WG na najnowszym statywie 055
Wartościowy tekst. Dzięki.
OdpowiedzUsuńAkurat chce sprzedać a6000 i kupić xt1, ale martwi mnie ta losowość i przypadkowości w doborze ekspozycji u Fuji...
Dzięki za miłe słowa. Ta ciągła konieczność korygowania ekspozycji w dół to coraz częstsza przypadłość cyfrówek. Nie wiem skąd ten trend. Warto by sprawdzić, czy X-T1 ma tę samą przypadłość. Na dpreview pochwalili X-T1 za celny dobór ekspozycji, a X-T10 nie. Może coś w tym jest? A w perspektywie pojawienia się X-T1 II zakup pierwszej wersji to dobry pomysł. Trzeba tylko wyczuć ruch cen na rynku :-)
UsuńHej czy zamienilbys pentaxa k-30 na ten aparat ? Bedzie widoczna roznica w jakosci zdjec? Warto wchodzic w ten system dla tego aparatu ?
OdpowiedzUsuńHej czy zamienilbys pentaxa k-30 na ten aparat ? Bedzie widoczna roznica w jakosci zdjec? Warto wchodzic w ten system dla tego aparatu ?
OdpowiedzUsuńJa zmienilem d7100 na x-t10 i nie zaluje, nowsza matryca mniejsze szumy wszystko w sumie lepsze oprocz af-a ciaglego ale tego nie uzywam
OdpowiedzUsuńObrazek z matryc APSC Fuji jest świetny. A tak dobrych JPEGów nie robi nikt inny. Niestety z AFC już tak dobrze nie jest. Tu Sony wypada lepiej.
Usuń