Troszkę po nowemu
Ale
tylko troszkę. Jednak skoro A7R miał doczekać się odnowionej wersji, to niby
dlaczego nie unowocześnić także podstawowy model? Tak więc Sony zrobiło A7 II,
a formalnie to ILCE-A7M2 – paskudnie to wygląda i brzmi, ale myślę że aparat działać
będzie znacznie lepiej. Wyposażyłem go więc w Zeissa 35/2,8 oraz wakacyjnego
zooma 24-240 mm i wziąłem się za równie wakacyjne testowanie.
Przedstawianie aparatu zacznę od tego co nowe, czyli w czym
też A7 II ulepszono w stosunku do klasycznego A7. Po pierwsze, matrycę
obudowano modułem „5-osiowej” stabilizacji obrazu. Tym sposobem Sony wzmacnia
swoją wyłączność na pełnoklatkowe stabilizowane matryce – A900, A850, A99 i
teraz A7 II. Pozycji Sony zagrozi dopiero pełnoklatkowy Pentax… gdy się
wreszcie pojawi. O ile jednak trzy wcześniejsze modele Sony były lustrzankami
lub wyrobami lustrzankopodobnymi, o tyle A7 II jest stosunkowo niedużym
bezlusterkowcem. Stąd szacunek dla jego konstruktorów za wciśnięcie weń
stabilizacji praktycznie bez powiększania rozmiarów korpusu. Ale to nie
wszystko, gdyż ów system redukcji rozmazań ma jeszcze jedną pionierską cechę:
współpracuje z ewentualną stabilizacją w obiektywie. Wszystkie wcześniejsze
„spotkania” dwóch stabilizacji wymagały wyboru, którego systemu używamy. Inaczej stabilizacje „gryzły
się”, niszcząc wzajemnie efekty swoich działań. W przypadku Sony uzupełniają
się one, dzieląc się rodzajami (kierunkami) drgań które redukują. Przedstawiają
to widoczne niżej schematy. Uzupełnię jeszcze, że ostatnio i Panasonic wszedł
na podobną drogę w swoim najnowszym Lumiksie GX8.
Kolejna nowość, czy raczej unowocześnienie, dotyczy autofokusa. Tak jak i w A7, współpracują w nim detekcje kontrastu (25 pól) i fazy (117 pól), lecz tym razem ma się to odbywać sprawniej. Sony deklaruje wzrost prędkości działania o 30 % oraz półtorakrotnie większą efektywność śledzenia ruchu – to w porównaniu z działaniami poprzednika. Przyznam, że tego usprawnienia oczekiwałem z większym utęsknieniem niż stabilizacji.
Oczekiwałem też elektronicznej migawki, a tu kicha.
Oczywiście jest „elektroniczna pierwsza kurtyna”, ale ona jedynie zmniejsza
czas trwania hałasu migawki, lecz nie jego intensywność. A ta jest spora – o
dyskretnym fotografowaniu nie ma mowy.
Za to wzmocniono tryb filmowania. Nie, nie o 4K, ale o
format XAVC S. Jeśli ktoś potrzebuje 4K i elektronicznej migawki, niech sobie
kupi A7R II.
Reszta sterowania obsługi aparatu została po staremu,
zapewniając baaardzo szerokie możliwości indywidualizacji sterowania. Z
początku trochę brakowało mi bezpośredniego sterowania położeniem pola AF
nawigatorem, ale gdy na jego centralny przycisk wrzuciłem wejście w ten wybór,
problem praktycznie znikł. A, jeszcze jedno: w stosunku do A7, został o 40 % skrócony
czas aktywacji aparatu przy włączaniu.
OLEDowy wizjer pozostał po staremu, ale ekran (LCD, RGBW, 3
cale, odchylany góra / dół) ma teraz wyższą rozdzielczość: 1,23 mln punktów. To
co w ekranie pozostało po staremu, to konieczność włączania w silnym świetle
trybu Sunny Weather. Bez niego ani rusz. Ale odkryłem, że można to ustawienie
wrzucić na dolny segment nawigatora, co znakomicie ułatwiło mi fotografowanie w
zmiennych warunkach oświetleniowych.
Trochę bałem się, jak rozjaśniany ekran wpłynie na zużycie
energii, bo przyznam że ten aspekt działania A7 II mocno mnie przed testem niepokoił.
Bezlusterkowce Sony żrą bowiem prąd na potęgę i dla zachowania jako takiego czasu
działania wymagają wyłączenia wszystkich gadżetów. Pracowałem więc w trybie samolotowym,
wyłączyłem elektroniczną pierwszą kurtynę migawki, ale bez rozjaśniania ekranu
nie można działać w słońcu południowych krańców Europy. Jak długo da się więc fotografować jednym ciągiem? Nie byłem całkiem bez szans na spokojną pracę, bo na czas testu udało mi się zdobyć drugi akumulator. Rzeczywistość okazała się wcale nie taka straszna. Sony się
tym nie chwali, ale chyba jednak w A7 II jakoś ograniczyło zużycie prądu. Pierwszy,
drugi, trzeci dzień turystycznego fotografowania, a mi za każdym razem wystarczał
lub niemal wystarczał JEDEN akumulator. Co się dzieje?! Na koniec wakacji tak
się rozbestwiłem, że przeszedłem na lustrzankowy tryb fotografowania, czyli nie
wyłączałem aparatu po każdej serii zdjęć. Z takim bezlusterkowcem można już
współpracować bez kieszeni wypełnionych kilogramami akumulatorów. Miłe!
W tej klasie sprzętu przydałyby się dwa gniazda kart pamięci. |
Uzyskiwana rozdzielczość obrazu to 2800 lph, a wartość ta
obowiązuje zarówno dla JPEGów, jak i RAWów. Test wykonałem na Zeissie 35 mm
f/2,8 przy „sztucznej” czułości ISO 50, ale natywna ISO 100 nie wykazuje
obniżonej szczegółowości obrazu. Jednak już zakres dynamiki zauważalnie spada.
Natomiast wysoka szczegółowość obrazu utrzymuje się do poziomu ISO 400, i
jeżeli korzystamy z JPEGów, to dla tych niskich czułości, wyłączmy redukcję
szumów. Jej poziomu Low warto używać
dla pozostałych „sensownych” czułości, czyli aż do poziomu ISO 3200. Tak samo
należy odszumiać ISO 6400-12800, ale tu już widzimy wyraźny spadek
szczegółowości, więc o wykorzystaniu takich zdjęć w pełni rozdzielczości 24 Mpx
nie ma mowy. Maksymalna ISO 25600 też nie jest zupełnie nieużywalna, a to za
sprawą niezłego zachowania odwzorowania kolorów. Do zastosowań internetowych
ujdzie – byleby tylko zdjęcie zresizować z 6000 pikseli na maks. 600. W przypadku RAWów
zakres użytecznych czułości nieco przesuwa się górę – z naciskiem na „nieco”.
Niemiłą niespodzianką są szumy chrominancji widoczne już przy najniższych czułościach,
ale całe szczęście usuwa się je leciutkimi korekcjami. Szumy luminancji wypada
korygować przy ISO 800, czyli też dość wcześnie. Jeśli chcemy mieć dużo szczegółów,
to i tu nie przekraczajmy ISO 400. Maksymalnie nie wyjeżdżałbym powyżej ISO
6400, ale w przypadku tej czułości trzeba już precyzyjnie wyważyć
odszumienie i wyostrzenie. Przy czym ISO 3200 wygląda o klasę lepiej i nie
wymaga dużych starań dla uzyskania pozytywnego efektu.
Przejście przez (niemal) cały zakres czułości. Wycinki pochodzą z indywidualnie, do smaku obrobionych RAWów. Kliknij, by obejrzeć w pełnej rozdzielczości. |
Automatyczny balans bieli w normie: światło naturalne bez zarzutu, zwykłe żarówki też ładnie, ale kompaktowe świetlówki wprowadzają nas w świat żółci i zieleni. Ale gdy balans trafia, oddanie kolorów bardzo mi się podoba. Są one wyraziste i „pełne”, ale nie przesadzone. Tam gdzie wymagana jest precyzja i delikatność, A7 II też dobrze się sprawdza. Kilka przykładów nie zaszkodzi. Prezentowane poniżej kadry, to JPEGi prosto z aparatu (jedynie wyostrzone po zmniejszeniu).
Przy okazji opisu wyników działania matrycy wspomnę o
skuteczności systemu jej stabilizacji. Test wykonałem na dwa sposoby. Pierwszy
dotyczył działania samej stabilizacji matrycy, bez wsparcia OSS z obiektywu. Ta
wersja testu przyda się między innymi fanom łączenia bezlusterkowych Sony z
niezależną, czy raczej „bardzo niezależną” optyką: wszelakimi MD, FD i innymi
M42. Ten test wykonałem przy użyciu Zeissa 35 mm f/2,8, choć wolałbym jakieś
dłuższe szkiełko. W drugiej części użyłem stabilizowanego superzooma 24-240 mm
OSS, a tu wyjdzie jak wygląda współpraca systemów stabilizacji obiektywu i
aparatu. Oba warianty testu wykonałem dla aktywnej „pełnej” migawki
szczelinowej oraz dla elektronicznej pierwszej jej kurtyny. Pierwsze co zauważyłem w
teście, to duża podatność aparatu na wstrząsy. Znaczącą większością aparatów,
które miałem w rękach, mogłem fotografować bez stabilizacji czasami dwukrotnie
dłuższymi od odwrotności ogniskowej i uzyskiwać 100 % nieporuszonych zdjęć. W
przypadku A7 II nawet przy odwrotności nie mam wszystkich ostrych. Jednocześnie,
znaczące rozmazania obrazu pojawiają się przy mniejszych niż w przypadku innych
aparatów poziomach wydłużenia ekspozycji. A to wszystko oznacza, że stabilizacja
obrazu w A7 II jest funkcją bardzo przydatną. Sony obiecuje skuteczność jej
działania sięgającą poziomu 4,5 działki. To oczywiście wartość „reklamowa”,
choć z pewnością możliwa do osiągnięcia w pewnych warunkach. Nie zdziwiło mnie
więc, że w moim teście maksymalna zauważona skuteczność to 3,5 działki czasu. Tyle,
że i na nią natrafiałem tylko z rzadka. Sama stabilizacja matrycy prezentuje bowiem
skuteczność 3 działek z migawką „całkiem” mechaniczną i 2,5-3 działek przy
pierwszej kurtynie elektronicznej. Dziwne, prawda? I nie dowierzałbym tym
wynikom, gdyby nie fakt, że owa prawidłowość powtórzyła się w drugiej części
testu, gdy współpracowały ze sobą redukcje rozmazań obiektywu i aparatu. Tu zanotowałem
skuteczność 3-3,5 działki z migawką mechaniczną i 2,5-3,5 działki z częściowo
elektroniczną. Widać ten typ tak ma – w każdym razie w moich rękach.
Matryca więc działa tak jak trzeba, czego jednak nie napiszę
o autofokusie, który zresztą był zdecydowanie najsłabszym punktem pierwszej A7.
Gdy kilka miesięcy po jej premierze Sony ogłosiło jakiż to cudowny AF umieściło
w α6000, po prostu nie wierzyłem. Bo przecież w tak krótkim czasie nie dałoby
rady aż tak poprawić ostrzenie. A jednak, dało się i (zwłaszcza) AF-C w tym
niepełnoklatkowym bezlusterkowcu, ku mojemu zdziwieniu, działał naprawdę
dobrze. Gdy więc kolejny rok później, prezentując A7 Mk II, zadeklarowano
poprawę działania autofokusa, przyjąłem to za dobrą monetę. No i znowu zostałem
zaskoczony, tym razem negatywnie. AF-S: dość częsta niemożność zogniskowania
obiektywu w „oczywistych” sytuacjach, zdarzające się potwierdzanie ustawienia
ostrości, gdy wyraźnie jej brak. AF-C: nieumiejętność wykrywania ruchu obiektu,
brak szybkości – w ogóle tragedia. I to nawet przy szybkości serii Low, czyli 3 klatki/s. Jednym słowem,
szkoda słów. Na wszelki wypadek zaznaczę, że przed testem wgrałem do aparatu
najnowszy z dostępnych na polskiej stronie Sony firmware 1.20. Dodatkowo, pod
koniec mojej współpracy z A7 II, a tuż przed testem ciągłego AF, wgrałem wersję
1.21 nieznaną witrynie sony.pl, ale obecną na japońskiej stronie Sony.
To dla kogo jest przeznaczona odnowiona „siódemka”? Na pewno
nie dla tych, którzy marzyli o szybkim fotoreportażu pełnoklatkowym
bezlusterkowcem Sony. Ale marny autofokus nic przecież nie obchodzi tych,
którzy dołączają do A7 II różne „dziwne” obiektywy. Ci zwrócą uwagą na
stabilizowaną matrycę i to właśnie ona będzie dla nich ogromnym atutem aparatu.
Mi spodobały się też zmiany w korpusie, czytaj: powiększony uchwyt. Cieszy stosunkowo
nieduże zużycie prądu i wysokiej klasy wizjer. No i oczywiście matryca, z dobrą dynamiką i oddaniem kolorów które bardzo mi się podoba. Czy kupiłbym sobie ten
aparat? Nie. Zamiast niego wybrałbym „klasyczną” A7, którą Sony ostatnio mocno
promuje, między innymi akcją „Wypróbuj za darmo”. Do tego dochodzi cena, która
zjechała nieco poniżej 4500 zł, podczas gdy za A7 Mk II trzeba zapłacić niemal
7000 zł. Racja, stabilizacji starej „siódemce” brak, ergonomia ciut gorsza, ale reszta taka sama,
w tym choćby fajna matryca. Wyszło więc, że testem nowego modelu promuję jego poprzednika.
Bywa.
Podoba mi się:
+ ergonomia
+ (stosunkowo) nieduża prądożerność
+ jakość obrazu
Nie podoba mi się:
- autofokus!
Zajrzyj też tu:
TEST: Sony FE 24-240 mm f/3,5-6,3TEST: Zeiss Batis 85 mm f/1,8
Wpadł mi w ręce Zeiss, czyli teścik Distagona FE 35/1,4
TEST: Carl Zeiss Sonnar T* FE 2,8/35 ZA
TEST: Manfrotto – głowica MHXPRO-3WG na najnowszym statywie 055
Pełnoklatkowy bezlusterkowiec, czyli jak zostałem wyznawcą zła...
TEST: Sony A77 Mk II
TEST: Sony A6000
TEST: Sony α6500: się ulepszamy, się cenimy i…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz