środa, 13 grudnia 2023

TEST: Canon EF 50 mm f/1.4 USM. Nadal w formie.

     Wziąłem się za „pięćdziesiątki”, bo ostatnio jakoś mi podpasował ich kąt / sposób widzenia. Dość dawno miałem okazję przetestować RF 50/1.2, więc teraz ugryzłem temat z przeciwnej strony skali cen, czyli od RF 50/1.8. Jego test ukazał się na blogu miesiąc temu, a obiektyw jakoś mnie nie zachwycił, delikatnie rzecz ujmując.

     Szukając kolejnych klientów do golenia pomyślałem o canonowskich szkłach EF. Zanim zacząłem kombinować skąd by wytrzasnąć 50/1.0 albo choćby 50/1.2, okazało się, że w wypożyczalni polskiego Canona mieszka sobie EF 50/1.4. Niby emeryt, ale jak widać nadal na chodzie. Nie wahałem się ani chwili, przejąłem go wraz z EOSem R5. Że będę strzelał do staruszka (czy może staruszkiem?) z grubej rury? Niby tak, wymagania są spore. Ale skoro niemal równolatek, 135 mm f/2 L całkiem dobrze radzi sobie na wysokorozdzielczych matrycach, więc może i ta pięćdziesiątka – choć nie eLka – wypadnie przyzwoicie? Inna sprawa, że część zdjęć i tak robiłem EOSem RP, którym fotografuje mi się przyjemniej niż R5, a w teście mniej mi nawet chodziło o szczegółowość zdjęć, a ogólną kulturę pracy obiektywu. Tak zresztą, jak i we wcześniejszym teście obiektywu RF 50/1.8.

     „Staruszek”, czyli… Konkretnie, to obiektyw nosi na karku już czwarty krzyżyk, jako że miał premierę w czerwcu 1993 roku. Całe szczęście testowany egzemplarz to wręcz młodzieniaszek, pochodził z 2013 roku. Co ciekawe, obiektyw nadal jest w sprzedaży, choć jestem pewien, że już się go nie produkuje. Gdy sobie poszukałem w sieci, wyszło że oficjalnie nie wycofano jeszcze z rynku tuzina modeli szkieł EF z lat 90-tych. Ba, nawet jednego z 80-tych – makrówki 50/2.5. Niemal wszystkie tak stare, ale jeszcze „aktualne” obiektywy EF to stałki, a jedynym zmiennoogniskowym rodzynkiem jest niestabilizowany 70-200/2.8.


     EF 50 mm f/1.4 zaprojektowany został jako obiektyw tak bardzo zwyczajny, że nie zasłużył ani na czerwony paseczek serii L, ani na pierścieniowy silnik autofokusa. Napęd ultradźwiękowy oczywiście jest, ale realizuje go mikrosilnik USM. Poza tym nieobecność systemu wewnętrznego ostrzenia skutkuje wysuwaniem się (choć nie obracaniem) przodu członu optycznego podczas zmniejszania dystansu ostrości. Niby nic strasznego, tyle że napęd Micro-USM jest podatny na uszkodzenia wynikłe z – czasem nawet lekkiego – uderzenia, bądź wręcz tylko naciśnięcia tego wystającego, ruchomego członu. Stąd powszechne zalecenia, by wraz z tą pięćdziesiątką od razu kupić osłonę przeciwsłoneczną, która – jako że mocowana bagnetowo na korpusie obiektywu – zapewni ochronę dla delikatnej mechaniki autofokusa. Tak zrobiłem i ja, bo dwie dychy (za kundla, a nie oryginalną ES-71 II, rzecz jasna) to drobna suma jak na „ubezpieczenie” obiektywu. Nawet tylko wypożyczanego.

Obiektyw jest nieduży, ale uzupełniony adapterem EF-EOS R i osłoną przeciwsłoneczną
robi się naprawdę długi. Wręcz potężny w porównaniu z niedużym EOSem RP.

     Autofokus pracuje dość głośno, i wcale nie jest bardzo szybki. Żadnej tragedii nie ma, ale czuć że to nie współczesne szkło. Z ciekawości podłączyłem je też do lustrzanki, by sprawdzić jak sprawuje się w naturalnych warunkach pracy, a nie na adapterze z EOSem R5. I okazało się, że wcale nie gorzej, a w AI Servo pracuje wręcz pewniej. Czyli nie należy do tej grupy obiektywów EF, których autofokus wręcz odżywa w towarzystwie bezluster.

     Minimalny dystans ostrości wynosi 45 cm, czyli sporo jak na obecne standardy. Stąd i maksymalna skala odwzorowania nie zachwyca. Oficjalnie jest to 1:6,6, w realu ciut mniej. Jeśli potrzebujemy większej, nie ma przeciwwskazań dla użycia pierścieni pośrednich.

     Obudowa obiektywu to w stu procentach tworzywa sztuczne. Wyróżnia się, rzadkie współcześnie, okienko skali odległości oraz, jeszcze rzadsza, skala głębi ostrości. Wielce uproszczona, ale jednak jest. Gumowany pierścień ostrości obraca się dość szorstko, poza tym wykazuje wyraźny luz, trochę utrudniający precyzyjne ręczne ogniskowanie. Trudno mi stwierdzić na ile to kwestia zużycia, a na ile naturalny luz w przekładni pomiędzy pierścieniem, a silnikiem AF. Tak czy inaczej, mało to przyjemne w użyciu. Bagnetowe mocowanie do aparatu oczywiście wykonano z metalu.


     Obiektyw katalogowo waży 290 g, ale gdy sam zważyłem go bez kapturków i osłony, wyszło 265 g. Pewnie głodzili biedaka. Czego jednak nie widać po jego tuszy, znaczy średnicy: 74 mm – czyli dokładnie tak jak mówią oficjalne dane. Długość to 5 cm, średnica mocowania filtrów wynosi 58 mm.

     Wewnątrz obiektywu znajdziemy 7 soczewek, w tym dwie wykonane ze szkła o wysokim współczynniku załamania światła. Nie udało mi się wyczaić które to. Żadnej asferycznej, niskodyspersyjnej czy wyrafinowanej w inny sposób. Takie były czasy. Przysłona ma 8 listków i przymyka się aż do f/22. Obecnie to nieczęsta wartość w obiektywach o świetle f/1.4.

     Na koniec opisu zostawiłem cenę: nówkę kupuje się za 1700 złotych, używkę już za połowę tej sumy. Nie tak źle!

     Teraz najważniejsze, czyli co tam widać na zdjęciach.
     Mięciutko! To najlepsze określenie dla opisu szczegółowości zdjęć przy pełnej dziurze lub przymknięciu przysłony o działkę. Słowo „szczegółowość” właściwie wypadałoby zastąpić mniej precyzyjnym „ostrość”. Bo z samymi szczegółami nawet wcale nie jest bardzo źle, a w centrum klatki właściwie nie bardzo jest się czego czepiać. Tak, piszę o zdjęciach wykonywanych 45-magapikselowym EOSem R5! Jednak to „mydełko” nie wygląda ładnie. Prezentowane niżej wycinki pochodzą ze zdjęć ze skorygowanym winietowaniem, ale aberracji chromatycznej nie korygowałem. Warto włączyć jej korekcję, choć nie tyle dla usunięcia samej wady (szczegóły dalej), ale dlatego że poprawia ona ostrość zdjęć. Poprawa nie jest duża, ale coś tam zyskujemy.

     Obraz wraz z przymykaniem przysłony wygląda coraz ładniej. Użycie f/2 wyraźnie poprawia sytuację, f/2.8 jeszcze mocniej. I w centrum klatki ten otwór już bym uznał za akceptowalny. Jednak na brzegach zdecydowanie nie, bo tu broni się dopiero f/4. A jeśli zależy nam na maksimum szczegółowości / ostrości, to dla brzegów uzyskujemy ją dla przysłon f/5.6-8, w środku kadru dla f/4-8. Przysłona f/11 to już początki widocznego wpływu dyfrakcji, ale tego otworu przysłony jeszcze bez obaw możemy używać. Jednak f/16 już niekoniecznie.

Kadr do testu szczegółowości obrazu - Canon EOS R5.
Wycinki poniżej.

Środek kadru dla poszczególnych otworów przysłony.
Kliknij zdjęcie by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.

Brzeg kadru dla poszczególnych otworów przysłony.
Kliknij zdjęcie by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.

     Cały czas piszę o pracy z matrycą 45 Mpx. Przejście na częściej występujące w przyrodzie 24 mln pikseli wyraźnie poprawia sytuację. Zakres maksimum szczegółowości na górze obejmuje też f/11, a na dole rozszerza się do f/4 – choć tu tylko w centrum kadru. Dla brzegów naprawdę wysoko nadal oceniałbym dopiero f/5.6. Jednak sytuacja dla mocno otwartej przysłony wcale nie wygląda lepiej niż na zdjęciach z EOSa R5.
     Jest tu pewien paradoks. Gdyby temu obiektywowi dla mocno otwartej przysłony brakowało rozdzielczości, to „zysk” osiągany na 24 megapikselach byłby wyraźniejszy. Ale to szkło jest lepsze, wykazuje jedynie niedostatek kontrastu, a on niestety pozostaje taki sam bez względu na gęstość matrycy. A to oznacza miękkość obrazu zarówno na 24, jak i 45 megapikselach.

     Wcześniej wspomniałem, że cyfrowa korekcja aberracji chromatycznej niewiele wpływa na jej wygląd . Powód jest oczywisty, ta wada występuje na zdjęciach w naprawdę skromnej formie. 
     Mowa o poprzecznej aberracji chromatycznej. Natomiast jej podłużna odmiana objawia się na zdjęciach znacznie intensywniej. Na dokładkę nawet przymknięcie przysłony o 2-3 działki nie zawsze w pełni likwiduje zielone i fioletowe obwódki. Tyle dobrego, że nie każdy "złośliwy" motyw skutkuje wybuchem podłużnej AC. 

Stuprocentowy wycinek, otwarta przysłona, wredny motyw - nic dziwnego, że
podłużna AC jest tu bardzo silna. Jednak tak paskudnego efektu nie udało mi się
uzyskać na "normalnych" zdjęciach.

Pełen kadr, otwarta przysłona. Aberracja chromatyczna jest dobrze widoczna.

Przysłona przymknięta do f/4, lecz resztek osiowej AC nadal można się dopatrzyć.

Trudny motyw, otwarta przysłona, a aberracji ani śladu.

     Winietowanie? Dla pełnej dziury jest silne… nie, za mocno! – powiedzmy: solidne. A przy tym dość ostro ściemnia rogi klatki. Przymknięcie do f/2 daje znacznie lepsze efekty, przy f/2.8 nie ma się już czego czepiać, a przysłona f/4 leczy z winietowania praktycznie zupełnie.
     To z wyłączoną cyfrową korekcją tej wady. Gdy ją włączymy, winietowania nie musimy się obawiać, choć dla f/1.4 nie jest ono w pełni korygowane. Gdy pracujemy w RAWach i winietowanie usuwamy w wywoływarce, to dużo zależy od jej umiejętności. Są takie, które dla pełnej dziury zostawiają tylko lekko ściemnione samiutkie rogi kadru, są też osłabiające winietowanie znacznie słabiej.

Winietowanie dla poszczególnych przysłon przy wyłączonej cyfrowej korekcji.

     Dystorsja? No, widać troszkę „beczki”, czasami nawet całe trochę, ale nie ma co panikować. Niemniej wada ta, jeśli nie korygujemy jej cyfrowo, z pewnością objawi się na zdjęciach z prostymi liniami biegnącymi wzdłuż brzegu kadru.

Beczka? Tak, widać ją.

     Pod światło nie jest już tak pięknie. Raz, że obiektyw potrafi tu nieprzyjemnie bryknąć. Dwa, że tę akurat wadę zdjęć nie tak łatwo usunąć. Właściwie, to raczej trudno. Czyli trzeba z nią żyć.

Cudne!

     Czasem to życie jest bardzo przyjemne, wręcz kolorowe. Canona EF 50/1.4 pokochałem po jednym z pierwszych strzelonych nim zdjęć. No rozwalił mnie po prostu. Chciałem uzyskać mocne nieostrości fotografowane pod światło, to mi je dał! Okraszone zestawem barwnych blików, flar i innych cudeniek. Sam bym tego ładniej nie wymyślił.
     Czasem jednak potrafi zdenerwować wyraźnym spadkiem kontrastu zdjęć robionych pod światło. Tu sytuacja wygląda tym gorzej, im mocniej przymkniemy przysłonę. Przykłady widzicie poniżej.
     Zasadniczo problemy pojawiają się wyłącznie gdy źródło ostrego światła umieścimy w kadrze. Niemniej czasem, nawet gdy znajduje się ono poza nim, to na zdjęciu może objawić się smuga światła. Im mocniej przymknięta przysłona, tym szansa większa.

Kadr jak wyżej, ale z wykorzystaniem f/5.6, a nie
otwartej przysłony. Światło zagrało zupełnie inaczej.

Słońce przy brzegu klatki, otwarta przysłona.

Jak wyżej, ale przysłona f/2.

Jak wyżej, przysłona f/8.

Słońce tuż poza kadrem, ale jego promienie wpadają do wnętrza obiektywu.
Widać smugi światła i lekki spadek kontrastu.

     I sprawa najistotniejsza dla mnie podczas testu, czyli wygląd nieostrości. Opublikowane wcześniej abstrakcyjne malowidło pod światło spowodowało, że temu obiektywowi jestem w stanie dużo wybaczyć, byle tylko często tak pięknie i artystycznie mnie zaskakiwał. Całe szczęście wcale nie muszę dużo mu wybaczać.
     Nie, nie prezentuje on poziomu „wzorcowego” RF 85/1.2 DS. Tak, zdarza mu się zamienić nieostre jasne punkty w brzydkie pierścienie o jaśniejszych obrzeżach. Tak, boke ogólnie wolałbym widzieć trochę miększe i łagodniejsze. Ale nie, ja nie narzekam! Ten standard prezentuje zupełnie przyzwoity, naprawdę wysoki poziom. Błędy – czy raczej to co sam uważam za błędy – o których napisałem, zdarzają mu się rzadko. Wręcz trzeba ich szukać na zdjęciach. Poniżej najpierw pokażę pojedyncze przykłady zdjęć, których nieostrości mocno mi nie leżą. Ale później zestaw takich, do których nie mam uwag. W sumie ten canonowski standard oceniam w konkurencji wyglądu nieostrości pozytywnie. Bez dwóch zdań.

Wycinek poniżej.

Kliknij zdjęcie by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.

To drugie, i ostatnie zdjęcie z nieostrościami które mi się nie podobają. Wycinek poniżej.

Przysłona f/1.4. Kliknij zdjęcie by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.

Przysłona f/3.5.

Otwarta przysłona.

Przysłona f/5.6.

Przysłona f/4.

Przysłona f/4.5.

Otwarta przysłona, lekko przykadrowane z boku.

Otwarta przysłona. EOS R5 uznał, że ustawi ostrość na dalszym oku kota.

Przysłona f/1.4.

Przysłona f/2.8.

Otwarta przysłona.

Przysłona f/2.8.

Przysłona f/4.

Przysłona f/1.4.

Przysłona f/2.8.

Przysłona f/4.

     Spodobała mi się ta pięćdziesiątka! Tak ogólnie, za całokształt, bo punktowo, to tu i ówdzie bym się czepiał. Najbardziej za mięciutki obraz przy otwartej przysłonie, gdyż to trudno poprawić w postprodukcji. Trzeba się też pilnować przy zdjęciach pod światło, bo czasem – ale nie za często! – możemy zostać niemiło zaskoczeni. Reszta aspektów pracy nie budzi już większych zastrzeżeń. Jeśli ktoś z was szuka niedużej, taniej pięćdziesiątki jeden-cztery do Canona, bez wahania polecam tę starą – ale jarą – EeFkę.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz