czwartek, 10 lutego 2022

TEST: Sigma 35 mm 1:1.4 DG DN Art. Czy już wszystko jasne?

     Wszystko było jasne przez dobrych kilka lat, gdy określenie „trzydziestkapiątka ART” w zasadzie znaczyło tyle co „wzorzec jakości obiektywu”. Premiera tamtego obiektywu jesienią 2012 roku była też ważną cezurą. Sigma jednym skokiem wybiła się wówczas z ligi producentów drugoligowych na czoło pierwszej ligi. Kolejne ARTy biły rekordy jakości obrazka, a Sigma już nie goniła innych, to inni producenci musieli gonić ją. W Sigmie wiedzieli jednak, że jeśli nie idą do przodu, to się cofają. Trzydziestkapiątka ART była (i nadal jest) świetnym szkłem, ale ci inni nie próżnowali (i nie próżnują), więc żeby pozostać najlepszym trzeba pokazać coś nowego. Sigma uczyniła więc krok do przodu oraz niejako krok w bok. W bok, gdyż jej nowe 35/1.4 nie jest już szkłem lustrzankowym, a bezlustrowym. Ruch jak najbardziej zrozumiały, choć jednocześnie stary dobry ART został pozostawiony na pożarcie nowym konstrukcjom, szczególnie wspaniałemu Tamronowi, którego miałem zaszczyt testować.
     Ów Tamron był ogłoszony jako wzorcowy obiektyw 35 mm, natomiast Sigma ujęła rzecz bardziej kwieciście, deklarując „nowy złoty standard w zakresie jasnych, stałoogniskowych obiektywów 35 mm”. No, zobaczymy czy to rzeczywiście złoto, czy może tylko pozłotka.

Budowa obiektywu
     Jedno jest pewne: obiektyw skonstruowano całkiem od nowa. Dotyczy to zarówno jego wnętrza, jak i zewnętrza. Obudowa jest w znacznej części metalowa. Wyjątkiem jest jej odcinek z przełącznikami oraz wąziutki paseczek z przodu, tam gdzie mocowane są filtry oraz osłona przeciwsłoneczna. No, ta oczywiście też jest z plastiku. Ale nawet osłonięty gumową nakładką pierścień ostrości jest wykonany z metalu. Nic więc nie dziwi masa wynosząca niemal 700 g – ważone bez kapturków, ale z założoną osłoną przeciwsłoneczną. To o około 50 gramów więcej niż lustrzankowa Sigma 35/1.4 DG HSM Art, a zarazem o 50 gramów mniej niż waży ona po dostosowaniu do mocowań L i FE za pomocą „dospawania” adaptera.

     Za to wewnątrz zmiany są znacznie lepiej widoczne. Soczewek jest 15 zamiast 13, jednak konstruktorzy mniej szafowali elementami niskodyspersyjnymi. Zamiast dawnych pięciu mamy „tylko” cztery: po jednej FLD i ELD oraz dwie SLD. Soczewki asferyczne pozostały dwie, jak dawniej, ale obie znajdują się już „wewnątrz” układu optycznego, podczas gdy w wersji lustrzankowej zamykały go z obu stron. Ciekawe ile było w tym ruchu chęci poprawienia własności optycznych obiektywu, a na ile uniknięcia dużej, kosztownej w produkcji przedniej soczewki asferycznej?


     Tak czy inaczej, producent jasno deklaruje że projektując ten obiektyw skupiono się na skutecznym skorygowaniu wad optycznych niemożliwych do usunięcia metodami cyfrowymi. Konkretnie, wymieniana jest koma oraz podłużna aberracja chromatyczna. Czyżby była to zawoalowana informacja, że usuwanie innych wad powierzono wyłącznie korekcji cyfrowej? Można gdybać, można obejrzeć zdjęcia, a ja zacząłem od zajrzenia do menu aparatu będącego podstawową platformą testową, czyli Sigmy fpL. Podejrzenia okazały się słuszne: opcje aktywacji (bądź nie) korekcji dystorsji oraz poprzecznej aberracji chromatycznej są nieaktywne, ustawione na stałe w pozycji Auto. W tym momencie w zasadzie powinniśmy już zacząć się bać tego co zobaczymy na nieskorygowanych zdjęciach. Chyba, że przypomnimy sobie Sigmę 24-70/2.8 DG DN, która przy tak samo działających korekcjach wcale nie straszyła potężną dystorsją oraz boczną AC. Czyli bez obejrzenia zdjęć niewiele się dowiemy.


     Przez pierwszych kilka lat obowiązywania sigmowskiej Global Vision, gdy pojawiała się kwestia uszczelnień obiektywu, od razu kierowano do rodziny szkieł Sport. Obiektywy Art były wspaniałe, ale jednak „nieszczelne”. Jednak od kilku lat ta zasada już nie obowiązuje, a Arty są przyzwoicie zabezpieczane przed wnikaniem do ich wnętrza wody i pyłu. Co oczywiście dotyczy też testowanej trzydziestkipiątki.

     Co jeszcze znajdziemy w obiektywie? Bogatszą, niż ma lustrzankowy ART, przysłonę – ma ona 11 listków, a nie 9. Napędem układu ustawiania ostrości nie jest już pierścieniowy HSM, a silnik krokowy. Ten rodzaj napędu pozwala działać autofokusowi szybciej i ciszej, ma jednak wadę: mniejszą moc niż HSM. Czasem pokonuje się ten problem stosując dwa silniczki poruszające dwoma członami optyki, lecz to – z przyczyn oczywistych – zmniejsza niezawodność. Sigma tak zaprojektowała testowany obiektyw, by móc skorzystać z jednego silnika. Metoda była prosta: odchudzić człon optyczny służący do ustawiania ostrości ile się tylko da. No, to odchudzili tak, że człon ten składa się z zaledwie jednej soczewki. To nie pierwszy taki przypadek w historii optyki AF, kojarzę jakieś szkło Olympusa też z jednosoczewkowym autofokusem.
     A co z szybkością działania? Rzeczywiście taka wspaniała? Szczegóły w następnym rozdziale.

     Tu jeszcze tylko uzupełnię brakujące informacje liczbowe o obiektywie Sigmy. Jego długość to 110-112 mm w zależności od mocowania FE / L-Mount, średnica 76 mm. Minimalna odległość ogniskowania wynosi 30 cm, a przysłona przymyka się maksymalnie do f/16.
     Zmierzona maksymalna skala odwzorowania wyniosła 1:4,4. Nie zdziwiłem się więc, gdy zobaczyłem że w oficjalnych danych katalogowych ta skala jest mniejsza. Sigma już mnie do takich deklaracji przyzwyczaiła. Zaskoczyła mnie jednak znacząca różnica pomiędzy obiema wartościami. W specyfikacji obiektywu widzimy zaledwie 1:5,4, czyli aż o 20% mniej niż wykazuje praktyka. Dziwne!

Ergonomia
     W kwestii obsługi obiektywu mam wyłącznie pozytywne uwagi. Używałem go z dwoma bardzo różnymi korpusami: Sigmą fpL oraz Lumixem S1R. Do aparatu Sigmy pasował on optycznie jakby słabiej, wydawał się za duży. Ale w ręku taki zestaw leżał genialnie. Wyważenie to raz, dwa, świetne układanie się palców pod obiektywem, podczas gdy aparat opierałem na nasadzie dłoni. Zestaw z Panasonikiem optycznie nie budził zastrzeżeń, ale w ręku leżał mniej przyjemnie. Może dlatego, że S1R to potężny i ciężki aparat? Może Lumix S5 sprawdziłby się lepiej? Żeby nie było, obsługa nie sprawiała kłopotów, ale całość brzmiała mniej sympatycznie niż w parze z Sigmą fpL. A podejrzewam, że równie fajnie jak z nią, obiektywu będzie się używało z niedużymi korpusami Sony.

     Dobra, konkrety. Bez względu na to którego aparatu używałem, pierścień ostrości idealnie trafiał pod palce i bardzo łatwo było nim kręcić.
     Nieco mniej wygodnie obsługiwało mi się pierścień przysłon. Wymagał on dziwnego układania dłoni pod, a palców na obiektywie, by móc sięgnąć jednocześnie do obu pierścieni. Udało mi się to osiągnąć dopiero gdy każdemu pierścieniowi przyporządkowałem po jednym palcu. Jednak przyznaję, że zwykle przysłonę ustawiałem z aparatu, a do oceny wygody tego pierścienia podszedłem głównie dla samego jej przetestowania.

     Nie miałem też problemów z obsługą umieszczonych pod kciukiem dwóch suwaczków i przycisku funkcyjnego. Z kolei suwaczek po prawej stronie obudowy świetnie trafiał pod duży palec.

     Na panelu po lewej stronie obiektywu znajdziemy wyłącznik autofokusa, przycisk funkcyjny oraz deklikator pierścienia przysłon. Suwaczki nie budzą zastrzeżeń, choć nie obraziłbym się gdyby bardziej wystawały z obudowy. W każdym razie zimą, gdy fotografuje się w rękawiczkach. Latem może być, jak jest. Mocno zdziwił mnie natomiast poziom funkcjonalności przycisku funkcyjnego. Spodziewałem się, że skoro to obiektyw Sigmy, to fpL będzie pozwalał przyporządkować tu mnóstwo funkcji. Jednocześnie obawiałem się, że Lumix nie będzie miał aż tak szerokich możliwości. I zdziwiłem się mocno, gdy w menu aparatu Sigmy znalazłem tylko dwie funkcje, które można przypisać temu przyciskowi (aktywacja AF, blokada ostrości), podczas gdy S1R ma ich aż piętnaście! Ma prawo dziwić, że obcy może więcej, ale nie ma co tworzyć teorie spiskowe. Po prostu zakres możliwości przycisku funkcyjnego obiektywów Sigmy zależy tylko i wyłącznie od pomysłowości twórców konkretnego modelu aparatu. Konstruktorzy Lumixa S1R pozwolili na przyporządkowanie kilkunastu funkcji, w bardziej zaawansowanych modelach Sony ta liczba jest podobna, a tylko ludzie z Sigmy poskąpili możliwości.

     Po prawej stronie obiektywu umieszczono blokadę zakresu ruchu pierścienia przysłon. Blokada wyłączona oznacza możliwość ustawienia wartości przysłony oraz wejście na pozycję A, czyli przejęcie tej funkcji przez pierścień aparatu. Natomiast jeśli blokadę aktywujemy, możemy zrobić to dwojako: albo w pozycji A albo ograniczając zakres ruchu wyłącznie do liczbowych wartości przysłon.

     Obiecałem napisać w tym rozdziale o działaniu autofokusa. Oceniając jego pracę netto, czyli jak szybko kręci obiektywem, nie można mieć większych uwag. Jasne, to jest poziom bezlustrowców, a nie lustrzanek klasy wyższej, ale nie jest źle. Przy tym ostrzenie jest cichutkie i płynne, co mogą docenić filmujący tym szkłem. Niektórzy testerzy, np. z DPReview, narzekają na tę szybkość, dopytują dlaczego Sigma nie użyła szybszego silnika liniowego, ale ja nie mam tu większych uwag.
     Pojawiają się one gdy oceniam pracę brutto autofokusa. Czyli to jak radzi sobie z ustawianiem ostrości. Pamiętajcie, że fotografowałem Sigmą fpL oraz Lumixem S1R. Oba te aparaty korzystają z klasycznego autofokusa analizującego kontrast obrazu. Sigma, bo tak już ma, Panasonic, bo z obcymi szkłami nie umie w DFD. Jego firmowy Depth–From–Defocus wymaga bowiem znajomości map nieostrości obiektywów, a takiej nie mają wgranej w swoje chipy obiektywy Sigmy. Tak więc pomimo wspólnie używanego mocowania i całego L Mount Alliance, kompatybilności brak. Choć podobno prawdziwym i istotnym powodem niemożności pracy optyki Sigmy w systemie DFD nie są wspomniane mapy, a wymagania Lumixów co do charakterystyki napędu AF obiektywów oraz sposobu / szybkości przekazywania informacji dotyczących ostrzenia pomiędzy aparatem, a obiektywem.

     Po tym wstępie nie zdziwi was więc moja ocena ustawiania ostrości z użyciem testowanej Sigmy. Jest słabo. Pompowanie, niepewność w którą stronę jechać, duże problemy przy słabym świetle – ot, klasyczne wady klasycznego „kontrastowego” autofokusa. Podejrzewam, że w towarzystwie aparatów Sony wyposażonych w „fazowy” autofokus, ostrzenie będzie o niebo pewniejsze.



Jakość zdjęć
     Rozdzielczość. Bardzo byłem ciekaw, czy Sigma dorówna w tym względzie wspominanemu wcześniej Tamronowi, który bardzo wysoko postawił poprzeczkę. I – tak jest! – dorównała. To w kwestii identycznej charakterystyki szczegółowości obrazu dla centrum i brzegów klatki przy poszczególnych przysłonach. Tak jak i w Tamronie, pełna dziura prezentuje pewną miękkość, choć może w Sigmie łatwiej da się zauważyć ślady śladów spadku szczegółowości. Przymknięcie do f/2 daje poprawę, choć znowu, nieco mniejszą niż u konkurenta, ale f/2.8 tak jak w Tamronie plasuje się blisko maksimum. Je widać dla f/4-5.6. Przy f/8 widać już początki działania dyfrakcji, staje się ona wyraźna przy f/11, a znacząco obniża szczegółowość zdjęć dopiero przy maksymalnym przymknięciu przysłony, czyli f/16. Tak sprawy się mają zarówno w środku, jak i na brzegach kadru. Co ważniejsze, te brzegi wcale nie wypadają gorzej niż centrum zdjęcia.
     Tak oceniłem zdjęcia wykonane Sigmą fpL i jej 60-megapikselową matrycą. Zresizowałem nieco zdjęcia, by móc porównać je z wynikami Tamrona na Canonie 5DsR (50 Mpx), i wygląda na to, że w takim „bezpośrednim” pojedynku obiektyw Sigmy wypadł nawet ciut lepiej. Brawo!

Kadr do testu szczegółowości obrazu. Wycinki poniżej.

Centrum kadru. Kliknij zdjęcie, by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości. 

Róg kadru. Wycinek dla f/1.4 trochę rozjaśniłem, gdyż pomimo użycia korekcji
winietowania i tak był zauważalnie ciemniejszy od pozostałych, co utrudniało ocenę.
Zauważcie, że na tym wycinku kolor nieba przesunął się w stronę zieleni.
To uzasadnia przydatność obecnej w Sigmie fpL funkcji korekcji barwy
rozjaśnionych rogów klatki. Kliknij zdjęcie, by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości. 

     Wspomniałem o dyfrakcji światła na przysłonie, psującej szczegółowość obrazu gdy korzystamy z otworów przysłony f/8 i mniejszych. Tym efektom możemy zaradzić używając korekcji tej wady wbudowanej w Sigmę fpL. W Lumixa S1R zresztą też, ale jak ta funkcja działa w praktyce, sprawdziłem korzystając z korpusu Sigmy. Korekcja dyfrakcji działa bardzo zdecydowanie przy silniejszych przymknięciach przysłony. Bardzo ładnie wyglądają efekty jej pracy na zdjęciach wykonanych przy przysłonie f/16, jednak już przy f/11 można mieć wątpliwości, czy warto psuć plastykę dobrze zauważalnym wyostrzeniem. Jestem jednak pewien, że wielu fotografującym takie działanie korekcji dyfrakcji bardzo się spodoba i będą korzystali z tej funkcji nie tylko przy f/11-16, ale i fotografując z użyciem f/8. Poniżej prezentuję wycinki z centrum zdjęć identyczne jak wcześniej, ale tylko dla trzech małych otworów przysłony. Górny rząd pochodzi z ujęć wykonanych bez korekcji dyfrakcji, dolny z korekcją.

Kliknij zdjęcie, by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.

     Aberracje chromatyczne wyglądają dokładnie odwrotnie niż to obiecuje producent obiektywu. Czyli aberracja poprzeczna, o którą twórcy szkła nie zadbali, bo da się łatwo korygować cyfrowo, wcale nie jest silna. Ba, naprawdę trudno wyłapać ją na zdjęciach. I korekcja pozostaje praktycznie bezrobotna…

Kadr do prezentacji poprzecznej aberracji chromatycznej. Przysłona f/5.6.
Korekcja aberracji chromatycznej wyłączona. Wycinki poniżej.

Po lewej stronie zdjęcia poprzeczną AC można dostrzec, po prawej wcale.
Kliknij zdjęcie, by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.

     Natomiast podłużna aberracja chromatyczna, której niełatwo się jest pozbyć metodami cyfrowymi, i w związku z tym miała zostać skutecznie skorygowana optycznie, niestety pojawia się. Przy niedużych odległościach ostrzenia, czyli do pół metra, jest przy otwartej przysłonie naprawdę wyraźna. Niechętnie reaguje na przymykanie przysłony, i nawet przy f/2.8 łatwo ją dostrzec. OK, przy f/4 właściwie nie trzeba się już nią martwić, a znika zupełnie przy f/5.6. 
     Tyle dobrego, że przy odległościach fotografowania rzędu jednego metra, wada ta jest dla f/1.4 znacznie mniej istotnym problemem, a lekkie przymknięcie przysłony pozwala o niej zapomnieć. Dalsze dwukrotne zwiększenie odległości ostrzenia oznacza brak kłopotów.
     Poniżej możecie obejrzeć same wycinki zdjęć prezentujących intensywność tej wady przy fotografowaniu na odległość minimalną, czyli 30 cm. Nie wygląda to ładnie. Możecie też zobaczyć, że wraz z przymykaniem przysłony strefa ostrości wędruje w głąb kadru - niewiele, lecz jednak. Ów focus shift jest znakiem niepełnego skorygowania aberracji sferycznej. Ważne jednak, że tak jak i podłużna AC, tak i focus shift znika po nieznacznym nawet zwiększeniu odległości fotografowania. Jednocześnie pamiętajmy, że niedokorygowana aberracja sferyczna jest obietnicą ładnego wyglądu nieostrości tła. No, zobaczymy. 

Kliknij zdjęcie, by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.

     Drugą wadą obrazu, której usunięciem metodami naturalnymi chwalą się konstruktorzy tej Sigmy, jest koma. I znowu - niestety! - nie bardzo im wyszło. Poniżej widzicie 100-procentowe wycinki ze zdjęć testowych, wykonanych z odległości dużych kilku metrów, czyli takiej już trochę zbliżonej do „astronomicznej”. Bo to właśnie w takich zdjęciach koma przeszkadza najbardziej. Górny rząd pokazuje obraz LEDa umieszczonego w samiutkim roku klatki, i nie jest to obraz optymistyczny. Racja, to był złośliwy test. A co bliżej środka? Dolny rząd to wycinki z punktu położonego w 1/3 odległości od rogu w stronę centrum. No, jest lepiej, koma ma inny charakter, ale przy f/1.4 oraz f/2 troszkę ją jednak widać.

Kliknij zdjęcie, by obejrzeć je w pełnej rozdzielczości.

     Winietowanie wygląda „nowocześnie”, a przy tym dość podobnie jak w konkurencyjnym Tamronie. Czyli dla f/1.4 jest silne oraz ostre, a sytuacja znacząco poprawia się po przymknięciu do f/2. Lecz i tu sytuacja daleka jest od ideału, którego zresztą ta Sigma nie osiąga, nawet po silnym przymknięciu. No, chyba że wspomożemy się cyfrową korekcją. Ona dla otwartej przysłony nawet nie próbuje w pełni rozjaśniać rogów klatki, a jedynie łagodzi sytuację. Dla f/2 jeszcze nie jest idealnie, lecz f/2.8 już zupełnie nie pozwala na marudzenie. Na zestawie widocznym poniżej, górny rząd prezentuje winietowane z wyłączoną, a dolny z włączoną jego korekcją.


     Tyle teoria, czyli test studyjny wykonany złośliwie na gładkich szarościach. W plenerze sprawy wyglądają znacznie lepiej. Niekorygowane winietowanie pełnej dziury rzadko razi, a włączenie korekcji pozwala zapomnieć o problemie. Poniżej wrzucam kilka zdjęć wykonanych bez korekcji i przy otwartej przysłonie. Czasem winietowanie razi, czasem wręcz mało je widać. 





     Dystorsja też jest nowoczesnego typu, czyli znacząco zmienia się w zależności od ustawionej odległości fotografowania. Odległość minimalna? Wyraźna „poduszka”. Nieskończoność? Spora, wąsowata „beczka”. To oczywiście tylko gdy obejrzymy RAWy w programie pozwalającym ominąć automatyczną i obowiązkową korekcję dystorsji przez aparat. W innych sytuacjach RAWy i JPEGi są prościutkie.

Po lewej widać dystorsję poduszkowatą produkowaną przy minimalnej odległości
ostrzenia, po prawej beczkowaną pojawiającą się przy nieskończoności. Zdjęcia
wykonane były z tego samego miejsca. Różnica kątów widzenia jest naprawdę duża.

     Dla porządku dodam, że dystorsja w RAWach „zeruje się” przy odległościach focenia 0,5-0,7 m. No, prawie zeruje, bo wścibskie oko może tam dostrzec leciutki wąsik. Ale o tym wszystkim piszę tylko dla zasady, bo co to interesuje fotografów? Oni tej całej dystorsji po prostu nie zauważą. 
     Oddychania obiektywu pewnie też, a to w odróżnieniu od filmujących Sigmą 35 mm f/1.4 DG DN. Oni nie będą mieli tego obiektywu w poważaniu. Zmiana kąta widzenia w zależności od ustawionej odległości jest naprawdę duża. Co ciekawe, mniejsze odległości oznaczają mniejsze pole widzenia, co nie jest częstym zjawiskiem. Przeważnie obiektywy działają odwrotnie – przy małych odległościach pole widzenia poszerza się.

     Pod światło Sigma nie wypada źle, sprawuje się wręcz bardzo dobrze, ale ja poskąpię jej maksymalnej noty. Powodem są wyniki Tamrona, którego podczas testu nie byłem w stanie zmusić do stworzenia choćby jednego bliku. Sigmie takowe się zdarzają, stąd ocena bardzo dobra z minusem. Bliki są jedynym wyraźnie zauważalnym problemem. Z rzadka widać lekki spadek kontrastu w pobliżu słońca w kadrze - jak choćby na dwóch pierwszych zdjęciach prezentowanych poniżej. Do tego bliki występują pojedynczo, są malutkie, a dla ich stworzenia trzeba mocniej przymknąć przysłonę. W sumie, zdjęć pod światło nie należy się obawiać.

Przysłona f/5.6.

Przysłona f/11.

Przysłona f/2.8.

Przysłona f/5.6.

Przysłona f/11.

     Nieostrościom mało co mogę zarzucić. Boke jest takie jak lubię, czyli miękkie, „budyniowe”, ani śladu nerwowości w listowiu, gałęziach, ani też cebulowatości w nieostrych jasnych punktach. Do tych punktów odnosi się jednak owo „mało co” w kwestii zarzutów. Te punkty powinny być odwzorowane jako kółka, ale niestety są mocno spłaszczane. Rzecz dobrze widać przy otwartej przysłonie, co nie bardzo dziwi, ale gorzej, że nie tylko blisko rogów klatki, ale też całkiem daleko od nich. Co dziwi już znacznie bardziej. Pociesza fakt szybkiego zanikania tego efektu „mechanicznego” winietowania wraz z przymykaniem przysłony. Już przy f/2 nie bardzo jest się czym martwić, a przy f/2.8 problemu już nie ma. Niemniej ten obiektyw z pewnością często będzie wykorzystywany przy pełnej dziurze, więc „kocie oczy” będą wyraźne.

Przysłona f/1.4.

Przysłona f/2.

Przysłona f/2.8.

     Dorzucam jeszcze zestaw wybranych zdjęć z pleneru. Są to JPEGi prosto z Sigmy fpL, wykonane przy czułości ISO 100, z wyłączonymi korekcjami wad optyki, w standardowym trybie barw. Ewentualne odstępstwa deklaruję w podpisach.

Przysłona f/1.4.

Przysłona f/1.4.

Przysłona f/2.8.

Przysłona f/1.4.

Przysłona f/1.4.

Przysłona f/8.

Przysłona f/1.4.

Przysłona f/3.5.

Przysłona f/1.4.

Przysłona f/3.5.

Przysłona f/4.5.

Przysłona f/2.5. Korekcja ekspozycji -0,3 EV.

Przysłona f/1.4. Korekcja ekspozycji -0,7 EV.

Przysłona f/5. Korekcja ekspozycji -0,7 EV.

Przysłona f/4. Korekcja ekspozycji -0,7 EV.

Przysłona f/8. Korekcja ekspozycji -0,7 EV.

Przysłona f/1.4.

Przysłona f/2.8.

Przysłona f/5.6.

Przysłona f/4.5.

Przysłona f/1.4.

Przysłona f/1.4. Korekcja ekspozycji +0,7 EV. 

Przysłona f/1.4. Panasonic S1R.

Przysłona f/5.6. Panasonic S1R.

Przysłona f/1.4. Panasonic S1R.

Przysłona f/2. Korekcja ekspozycji -0,7 EV. Panasonic S1R.

     To bardzo dobry obiektyw! Jednak nie mogę szczerze napisać że jest wzorcowy, jak określiłem „konkurencyjnego” Tamrona. Rozdzielczość zdjęć jest co prawda świetna, ogólnie oceniana plastyka obrazu wspaniała, a dystorsja koryguje się bez naszych starań. Poprzeczna aberracja chromatyczna też, choć właściwie tego nie potrzebuje. Pozostają drobne problemy, takie minusiki, które degradują najnowszego Arta do poziomu zaledwie bardzo dobrego. Mi najbardziej wadzą „kocie oczy”, innych zniechęcać może zauważalna koma, jeszcze innych podłużna aberracja chromatyczna pojawiająca się przy najmniejszych odległościach fotografowania. A jeśli chodzi o filmowanie, to tu za wadę będzie uznane bardzo głębokie oddychanie. I tak naprawdę to jedyny realny problem tego szkła. Bo z pewnością nie jest nim cena. Sigmę 35/1.4 DG DN pochodzącą z polskiej dystrybucji można obecnie kupić za 3700 zł (L-Mount) albo 3900 zł (Sony FE), a więc tylko o kilkaset złotych więcej niż starego, dobrego, klasycznego, lustrzankowego Arta. Czyli co, polecam jego następcę? Jasne, bez dwóch zdań!


Podoba mi się:
+ ergonomia
+ szczegółowość obrazu
+ wygląd nieostrości (minus kocie oczy)

Nie podoba mi się:
- zbyt głębokie oddychanie
- kocie oczy przy f/1.4


Zajrzyjcie też tu:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz