Nie cacanki – po pierwsze dlatego, że skoro obiecałem go
przetestować, to testuję. Nie cacanki – po drugie stąd, że już z pierwszych wykonanych
w podczas testu zdjęciach wynika wysoka klasa tego Tamrona. Poprzednik, w
nazwie różniący się jedynie brakiem „G2” był bardzo dobrym zoomem. Nie
idealnym, miejscami ustępującym topowemu Canonowi 70-200/2.8L IS II, z którym
go porównywałem LINK,
ale i tak miło mnie zaskoczył. Po drugiej generacji oczywiście spodziewam się
jeszcze lepszych wyników. Tym razem nie jest to test porównawczy, ale żeby
„Giedwójce” nie było nudno samej, dodałem jej do towarzystwa dwa firmowe
telekonwertery.
Owe telekonwertery to trochę taki cukierek na pocieszenie
dla długiego Tamrona. Pierwotnie planowałem test porównawczy G2 i Nikkora
70-200/2.8 w najnowszej wersji FL. Pierwsze oceny efektów jego pracy są entuzjastyczne,
więc byłby dla Tamrona świetnym odniesieniem. Niestety, Nikon Polska nadal nie
dysponuje egzemplarzem testowym. Niby ma sztukę „prezentacyjno-targową”, ale
nie udostępnia jej do testów. Może to jakiś przedprodukcyjny, niedorobiony
egzemplarz, a może tylko – co podejrzewam – jest on tak zajęty na pokazach,
wystawach i szkoleniach, że nie może wyrwać się choćby na kilka dni do roboty
testowej. Nic to, trzymam rękę na pulsie i wydobędę od nich tego Nikkora na
pewno.
Drugim pocieszeniem – już dla mnie – jest fakt, że jako
pierwszy w Polsce publikuję test Tamrona SP 70-200mm f/2.8 Di VC USD G2. Tym,
którzy nie czytali mojego testu wersji „G1”, szczerze polecam zajrzenie tam. Jeszcze raz: LINK.
Tak jak i tamten, tak i ten test przeprowadziłem na Canonie
5D III, więc łatwo porównać wyniki.
Od razu napiszę, co mi się w pierwszej wersji nie podobało.
No dobra, podobało mniej niż powinno. Z kwestii konstrukcyjnych brak limitera
odległości, a z jakościowych zmniejszona ostrość (bo nawet nie rozdzielczość)
przy najdłuższych ogniskowych.
Natychmiast po pierwszym kontakcie z G2 wiadomo, że pierwszy
brak został naprawiony. Limiter już jest, a jego wprowadzenie wynikło nie tylko
z moich żądań, ale też z wyraźnego zmniejszenia minimalnego dystansu ostrości.
W nowej wersji zooma wynosi ona 0,95 m i w tej sytuacji brak limitera byłby już
bardzo znaczącym nietaktem. Ale przyznam, że gdy po raz pierwszy spojrzałem na
dane techniczne obiektywu, owe „0,95 m” wcale mi się nie spodobało. Taki zoom i
tak nie będzie makrówką, a za osiągnięcie ładnie prezentującej się w katalogu
niedużej wartości minimalnej odległości, gdzieś trzeba będzie zapłacić. Najczęściej
kosztem jest jakiś aspekt jakości obrazu. No, zobaczymy!
A co zmieniono w G2 jednoznacznie na plus? Sporo. Obudowa
jest metalowa w większej części niż w „G1”. Tam plastik królował od przodu aż
do członu ze skalą odległości włącznie. Tu, w G2, ów człon jest metalowy.
Zabezpieczeniem przed wodą i pyłem jest już nie tylko uszczelka przy bagnecie,
ale też osiem kolejnych: przy pierścieniach, wokół „panelu sterowniczego”, przy
przedniej soczewce oraz pomiędzy poszczególnymi członami obudowy. Ale tu znowu
zgrzyt, no: zgrzycik. W nieuszczelnionym „G1” pierścień zooma stawiał wyraźnie
mniejszy opór. Czuję, że opór w G2 nie pochodzi z mechanizmu zmiany ogniskowej,
a „położony jest płytko”, czyli w uszczelnieniach. Jest on zauważalnie większy
i mniej równy gdy już zmieniamy ogniskową, ale głównie w momencie gdy
rozpoczynamy tę operację. Mówiąc wprost: opór statyczny tego pierścienia mógłby
być mniejszy. Całe szczęście, pierścień ręcznego ostrzenia nie sprawia takich
kłopotów.
Osłona przeciwsłoneczna jest węższa i zgrabniejsza niż w
pierwszej wersji. Ta z „G1” wyraźnie pachniała dawnym Tamronem, teraz mamy styl
zapoczątkowany dwa lata temu przez stałki 45/1.8 i 35/1.8. Styl obiektywu jest zdecydowanie
minimalistyczny, zarówno z powodu kształtów, jak i barw: zero kolorów – czerń,
biel i srebrzysty pas przy bagnecie. Ów minimalizm bardzo mi pasuje, a przeszkadza
tylko w jednym aspekcie: mikroskopijnego i słabo widocznego znacznika do zgrywania
położenia obiektywu przy mocowaniu go do aparatu. Dawny czerwony pasek był
znacznie bardziej pomocny.
Panel sterowniczy prezentuje się bogato. Konstruktorzy
obiektywu zdecydowali się zgrupować trzy suwaczki blisko siebie, by łatwo
sięgać do nich kciukiem, a dalej odsunąć tylko limiter. Ja bym wolał podzielić
je inaczej, po dwa, odsuwając od siebie przełączniki stabilizacji i autofokusa.
Z początku wydawało mi się, że te suwaczki będą gorzej wyczuwalne niż te
kanciaste z „G1”. Ale nie, choć głębiej schowane w swoich gniazdach, mają one
ostrzej zarysowane krawędzie i okazują się „bardziej wyraziste” niż tamte. Szkoda
tylko, że limiterowi poskąpiono opcji pracy wyłącznie przy małych odległościach
0,95 m – 3 m.
Pierwszy z lewej, to przełącznik trybów tamronowskiej stabilizacji
obrazu VC. Domyślałem się, że „1” to tryb standardowy, a dwa pozostałe służą do
panningu w poziomie i w pionie. Całe szczęście, zajrzałem do instrukcji obsługi
obiektywu, co nieczęsto mi się zdarza. A tam niespodzianka: do panningu służy
tryb „2”, natomiast „trójka” to tryb, w którym priorytetem jest jak
najskuteczniejsza stabilizacja obrazu w momencie wykonywania zdjęcia. Dla osiągnięcia
tej podwyższonej skuteczności, redukcja drgań nie działa podczas kadrowania. Trochę
mi się nie spodobała ta konieczność wybierania pomiędzy komfortowym kadrowaniem,
a wysoką skutecznością VC. Całe szczęście, obawy okazały się płonne, gdyż w obu
tych trybach stabilizacja – w moich rękach – działa równie dobrze. No, nie tyle
dobrze, co rewelacyjnie. Po pierwsze – rzadka sytuacja – całkowicie spełnia
obiecanki konstruktorów. Ale ważniejsze jest to drugie, że w obiecankach mowa o
skuteczności na poziomie 5 działek czasu. I te 5 działek naprawdę wychodzi w
teście! To jedyny przypadek jaki mi się zdarzył, a „kilka” stabilizowanych obiektywów
już w życiu przetestowałem. Ten Tamron jest pierwszym wymiennym obiektywem osiągającym
tak wysoką skuteczność stabilizacji, choć przyznam, że identyczny wynik
przytrafił się rok temu kompaktowi: panasonicowemu Lumixowi TZ100. LINK
do jego testu.
By zakończyć kwestie zewnętrza obiektywu i płynnie przejść
do jego wnętrza, wspomnę o fluorowej powłoce na przedniej soczewce, utrudniającej
osadzanie się zabrudzeń i ułatwiającej jej czyszczenie. Soczewkę tę otacza gwint
mocowania filtrów, o typowej dla tego typu obiektywów średnicy 77 mm.
No dobra, optyka. Na pierwszy rzut oka bez zmian: te same 23
soczewki w 17 grupach. Różnice zauważamy po przyjrzeniu się schematowi układu
optycznego. W drugim członie „zwykła” soczewka została zastąpiona
niskodyspersyjną LD, a w tylnym dostrzec można inne niż w „G1” kształty dwóch
soczewek. Zmiany nie są więc rewolucyjne, niemniej widoczne. Dla porządku wspomnę,
że soczewek ze szkła o niskiej dyspersji jest sześć, w tym pięć LD (Low
Dispersion) i jedna XLD (eXtra Low Dispersion).
Źródło: Tamron |
Elektromagnetyczny mechanizm sterowania przysłoną trafił nie
tylko do wersji obiektywu z mocowaniem canonowskim, ale też do nikonowskiej. To,
na razie, jedyne produkowane wersje zooma. Sony A? Na razie ani widu, ani
słychu.
Obiektyw oczywiście współpracuje z TAP-in Console.
Chyba nie muszę o tym pisać, ale na wszelki wypadek:
ogniskowanie i zoomowanie oczywiście odbywają się wewnętrznie.
Do napędu autofokusa USD nie mam uwag. Działa szybko, bez
opóźnień, choć nie jest tak cichy jak canonowski USM. Ten plus, że słychać jak
działa. Nie miałem żadnych problemów ze skalibrowaniem AF w dwóch aparatach, na
których obiektyw pracował podczas testu, a wymagane korekty były niewielkie.
Ogniskowa 200 mm. Lewe zdjęcie wykonałem przy ostrości ustawionej na nieskończoność, prawe przy 0,95 m. |
Problem z ogniskowaniem był inny. No, nie tyle z samym ustawianiem
ostrości, a jego skutkami. Chodzi o focus breathing, bardzo wyraźny przy
najdłuższej ogniskowej. Przejście ostrością z ∞ na 0,95 m powoduje skrócenie
ogniskowej o ok. 20%. Sporo! Dla 135 mm efekty nie są już tak spektakularne, a
dla 70 mm praktycznie niewidoczne. Na pocieszenie dodam, że rzeczywista
maksymalna skala odwzorowania wynosi 1:5,5 (0,18×), czyli więcej niż oficjalnie
deklarowana 1:6,1 (0,16×).
Tamron 70-200mm f/2.8 G2
waży niemal dokładnie półtora kilograma: kilka deko więcej niż deklaruje
producent i symbolicznie więcej niż poprzednik. By, nie zwiększając ciężaru,
móc więcej metalu wrzucić w obudowę, w mądry sposób odchudzono pierścień
mocowania statywowego. Na zdjęciu widzimy go po lewej, podczas gdy po prawej
stoi pierścień z pierwszej wersji obiektywu. Ten nowy jest nierozłączalny, więc
może być delikatniejszy. W efekcie jest też
lżejszy od pierścienia z „G1” aż o 40%.
Doszliśmy do telekonwerterów. Możliwością ich dołączenia
druga wersja tamronowskiego 70-200/2.8 VC różni się od pierwszej. Do czasu
premiery G2, konwertery 1,4× i 2× mogły współpracować wyłącznie z zoomem
150-600 mm f/5-6.3 – i też tylko z drugim jego wcieleniem. Oba telekonwertery
są porządnymi konstrukcjami: w pełni metalowa obudowa, uszczelnione oba końce
oraz gniazda suwaczków blokad mocowania bagnetowego. Wnętrza też zaprojektowano
na bogato: 6 soczewek w TC-X14 oraz 9 w TC-X20 – tu nawet jedna
niskodyspersyjna. Trochę biedniej z mocowaniami: dostępne jest jedynie
canonowskie i nikonowskie, pomimo, że zoom 150-600 mm występuje także z bagnetem
Sony A.
Źródło: Tamron |
Ceny wysokie, równe sugerowanym przez dystrybutora: 1800 zł za TC-X14,
2000 zł za TC-X20. Na pocieszenie dodam, że oba konwertery produkowane są w
Japonii. To w odróżnieniu od 70-200 G2, wytwarzanego w Chinach. Pierwsza wersja
była z pochodzenia japońska. W każdym razie egzemplarze z początku produkcji. I
może ze środka, bo już w ostatniej fazie obiektyw produkowany był w Chinach. Dla
odmiany, osłona przeciwsłoneczna nowej wersji jest Filipinką, podczas gdy
poprzedniej była Japonką. I to nawet wówczas, gdy sam obiektyw był Chińczykiem.
Nie udało mi się doczytać skąd pochodzą pierścienie mocowania statywowego. Tak
czy inaczej, azjatycka międzynarodówka pełną gębą.
Skoro już wspomniałem o cenach telekonwerterów, nie od
rzeczy będzie podać cenę obiektywu. Kosztuje on ok. 6200 zł i jest to zarówno
cena sugerowana przez dystrybutora, jak i sklepowa. Cóż, prawo nowości. Ale
liczyć należy, że gdy wzrośnie popyt, ceny zooma na półkach spadną. Czy te 6200
to dużo? Z jednej strony nie, gdyż schodzący z rynku poprzednik kosztuje zaledwie
20% mniej. Niektórzy jednak narzekają na cenę G2, bo „przecież za 1000 zł mniej
można kupić Canona”. Racja, tyle że niestabilizowanego, no i – co tu kryć –
ustępującego jakością obrazu. Ech, wygadałem się! Ale już „IS II” jest od
Tamrona G2 o ponad 2000 zł droższy. U nikoniarzy jeszcze drożej: 70-200/2.8
VRII kosztuje niemal 9000 zł, a najnowszy „FL” dobrze ponad 12000 zł! Czuję, że
nowych Tamronów z bagnetem F będzie sprzedawało się znaczenie więcej niż z EF.
Czas na wyniki testów. No, jest dobrze. Wręcz bardzo dobrze.
Szczegółowość zdjęć z samego obiektywu, czyli bez telekonwertera zasługuje na
piątkę. Co ważne i rzadkie: wygląda na to, że zoom ten został zoptymalizowany
pod kątem najdłuższej ogniskowej. Znacząca większość konstrukcji 70-200/2.8 ma
zwyczaj kuleć w samej górze zakresu, przy otwartej przysłonie, nawet gdy w dole
i w środku sprawy mają się świetnie. A u Tamrona G2 nie. A nawet odwrotnie:
brzegi klatki dla 70 mm wykazują większe różnice w stosunku do centrum niż ma
to miejsce dla 200 mm. Żeby nie było, środek kadru przy 200 mm prezentuje się
wspaniale. Przy tym uspokajam: owe gorsze brzegi w dole zakresu zooma, to nie
żadna tragedia, a po prostu wynik „dobry”, a nie „bardzo dobry”. Dodatkowo,
przymknięcie przysłony do f/4 likwiduje problem. Przy średnich i długich
ogniskowych szczegółowość jest praktycznie równa w całym kadrze już od pełnej
dziury.
Kadr do testu szczegółowości przy ogniskowej 70 mm. Wycinki obok. |
Brzeg na górze, środek na dole. Kliknij, by obejrzeć w pełnej rozdzielczości. |
Kadr do testu szczegółowości przy ogniskowej 114 mm. Wycinki obok. |
Brzeg na górze, środek na dole. Kliknij, by obejrzeć w pełnej rozdzielczości. |
Kadr do testu szczegółowości przy ogniskowej 200 mm. Wycinki obok. |
Brzeg na górze, środek na dole. Kliknij, by obejrzeć w pełnej rozdzielczości. |
Aberracje chromatyczne? Teoretycznie są. Wyłącznie przy 200 mm, a i to pod warunkiem, że ktoś koniecznie chce je wypatrzyć. Ale dla porządku napiszę, że przy otwartej przysłonie widać ślady osiowej AC, a po przymknięciu, bocznej. Ślady na tyle mało widoczne, że mi nie przyszłoby do głowy usuwać je ze zdjęć.
Ogniskowa 200 mm, przysłona f/2.8. Wycinek po prawej. |
Kliknij, by obejrzeć w pełnej rozdzielczości. |
Dystorsja? Jest, bez dwóch zdań. Trochę „beczki” w dole zooma i nieco mniej „poduszki” w górze. Przy reporterskich zastosowaniach przeszkadzać na pewno nie będzie. Zmierzone w teście studyjnym zniekształcenia na krańcach zakresu zooma osiągnęły identyczne wartości 1%. Dystorsja poduszkowata dla 200 mm wykazywała klasyczny charakter, natomiast „beczka” dla 70 mm była nieco wąsowata. Konkretnie: zniekształcała proste linie praktycznie wyłącznie w środku długości boku kadru, a przy rogach prawie wcale. Jednak nie przechodziła tam w „poduszkę”. Przy dużych odległościach fotografowania dystorsja beczkowata odzyskuje klasyczny charakter, choć jednocześnie wydaje się nieco silniejsza niż ten 1% zmierzony w teście studyjnym.
Ogniskowa 200 mm. Na prawym brzegu zdjęcia widać (widać?) intensywność dystorsji poduszkowatej. |
Ogniskowa 70 mm. Dystorsję beczkowatą widać w dole kadru. |
Winietowanie? Też jest, i to znacznie wyraźniejsze niż
dystorsja. Tej wady obrazu nie można nie zauważyć – w każdym razie przy mocniej
otwartej przysłonie i przy sprzyjających okolicznościach, czyli równomiernej
jasności kadru w okolicach jego rogów. W efekcie tego, czasem widać ją
wyraźnie, czasem dopiero gdy jej szukamy, a bywa, że nie dostrzeżemy jej bez
obejrzenia zdjęcia wykonanego przy otwartej i mocno przymkniętej przysłonie. By ocenić jej intensywność, obejrzyjcie zdjęcia, które prezentuję w dalszej części artykułu.
Ogniskowa 135 mm, przysłona f/8. |
Pod światło Tamron 70-200/2.8 G2 pracuje całkiem
przyzwoicie. Aż tyle i tylko tyle. Kilka blików znajdziemy na zdjęciach ze
słońcem w kadrze, ale by były dobrze widoczne, przysłona powinna być
przymknięta, a i jasność kadru w miejscu potencjalnej lokalizacji blików nie
może być zbyt mała, ani zbyt duża. W sumie, blikom łatwo nie jest. Ale czasami
jakieś się przemkną przez przeciwodblaskowe warstwy na soczewkach tego Tamrona.
Ogniskowa 70 mm, przysłona f/5.6. |
Na plastykę obrazu, w tym jego nieostrości, nie narzekam. Co prawda testowany G2 nie reprezentuje pod tym względem poziomu Sigmy 50-100/1.8 (LINK do testu), ale też nie był projektowany tak „portretowo” jak ona. Sporo zależy od odległości tła i dobranej przysłony. Czasem różnica jednej działki decyduje o tym, czy nieostrości są łagodne i „budyniowe”, czy też „nerwowe”. W dalszej części artykułu prezentuję kilkanaście zdjęć, na których będzie można ocenić plastykę.
Lecz wcześniej dwa słowa o współpracy tego Tamrona z
firmowymi konwerterami. Gdybym oceniał ją wyłącznie po efektach testu
studyjnego, nie byłbym zachwycony. Wyszłoby bowiem jak zwykle, czyli średnio. Z
TC-X14 jeszcze przyzwoicie, z TC-X20 wyraźnie gorzej. Bez tragedii, ale
zaledwie dostatecznie. Jednak kto pracuje z telekonwerterami w studio? Dlatego
zabrałem je w plener, a tam pokazały one zupełnie inne twarze. Spodobał mi się
zwłaszcza ten dwukrotny, lepiej pracujący na brzegach kadru. Przeważnie, przy
współpracy telekonwerterów z zoomami, to te o mniejszej krotności dają lepsze
wyniki, ale czasami jest właśnie tak jak tu. Niby na brzegach klatki pojawiało
się trochę aberracji chromatycznej, ale szczegółowość wyglądała nieźle. Środek kadru
bez zarzutu już przy pełnej dziurze, czyli f/5.6. Całość prezentowała się
jeszcze lepiej po przymknięciu o działkę, lecz już f/11 oznaczało wejście w
strefę działania dyfrakcji i pogorszenie szczegółowości. To zresztą zasada
obowiązująca nie tylko przy pracy z telekonwerterem 2×, a także z 1,4× oraz
„gołym” obiektywem.
Kadr do testu szczegółowości przy ogniskowej 280 mm. Wycinki obok. |
Brzeg na górze, środek na dole. Kliknij, by obejrzeć w pełnej rozdzielczości. |
Kadr do testu szczegółowości przy ogniskowej 400 mm. Wycinki obok. |
Brzeg na górze, środek na dole. Kliknij, by obejrzeć w pełnej rozdzielczości. |
Wybrałem się też na warszawskie Okęcie, by sprawdzić jak nowy Tamron sprawdzi się w spotterce. Światła nie było, ale co tam! Uznałem, że 400 mm może być zbyt krótkie, więc zamiast EOSa 5D III użyłem 70D. Kąt widzenia odpowiadający małoobrazkowej ogniskowej 640 mm bardzo mi się spodobał. Zwłaszcza, że świetnie pasował do zdjęć startujących niezbyt dużych samolotów, jak choćby Embraera z pierwszego kadru. Jednak już Dreamliner stwarzał problemy. Bo nie dość, że większy, to jeszcze poderwał się był znacznie bliżej końca pasa. Po pierwsze dlatego, że startował z dość krótkiego „29”, po drugie dźwigał paliwo, które miało mu starczyć aż do Los Angeles. W efekcie musiałem ostro zjechać zoomem w dół, kończąc na 178 mm, czyli niecałych 90 mm na skali obiektywu. Ale jednak zooma starczyło, czyli kombinacja z dwukrotnym konwerterem i lustrzanką APSC okazała się trafiona. W każdym razie na Okęciu. Wbrew spotterskim zasadom publikuję pełne klatki.
Poniżej publikuję ze dwa tuziny zdjęć plenerowych. Wszystkie z deklarowaną ogniskową poniżej 200 mm wykonane były bez telekonwertera, w zakresie 200-280 mm z TC-X14, a powyżej 280 mm oczywiście z TC-X20.
Ogniskowa 70 mm, przysłona f/2.8. |
Ogniskowa 70 mm, przysłona f/4. |
Ogniskowa 74 mm, przysłona f/2.8. |
Ogniskowa 103 mm, przysłona f/2.8. |
Ogniskowa 103 mm, przysłona f/2.8. |
Ogniskowa 118 mm, przysłona f/2.8. |
Ogniskowa 131 mm, przysłona f/2.8. |
Ogniskowa 135 mm, przysłona f/2.8. |
Ogniskowa 135 mm, przysłona f/5.6. |
Ogniskowa 158 mm, przysłona f/2.8. |
Ogniskowa 154 mm, przysłona f/2.8. |
Ogniskowa 154 mm, przysłona f/8. |
Ogniskowa 158 mm, przysłona f/2.8. |
Ogniskowa 200 mm, przysłona f/2.8. |
Ogniskowa 200 mm, przysłona f/2.8. |
Ogniskowa 200 mm, przysłona f/2.8. |
Ogniskowa 200 mm, przysłona f/2.8. |
Ogniskowa 200 mm, przysłona f/2.8. |
Ogniskowa 200 mm, przysłona f/8. |
Ogniskowa 200 mm, przysłona f/2.8. |
Ogniskowa 202 mm, przysłona f/4. |
Ogniskowa 280 mm, przysłona f/4. |
Ogniskowa 280 mm, przysłona f/5.6. |
Ogniskowa 280 mm, przysłona f/5.6. |
Ogniskowa 400 mm, przysłona f/5.6. |
Ogniskowa 400 mm, przysłona f/5.6. |
Ogniskowa 400 mm, przysłona f/5.6. |
Bez dwóch zdań spodobał mi się ten obiektyw. Wiedziałem, że go polubię już po obejrzeniu pierwszych zdjęć, które nim wykonałem, a im głębiej w test, tym wcale nie było gorzej. Szczegółowość obrazu bez zarzutu, cieszy zwłaszcza jej „optymalizacja pod 200 mm”. Aberracji tyle co nic, dystorsja nie wadzi, pod światło całkiem nieźle i tylko winietowanie może czasami być zbyt widoczne. A, jeszcze ten focus breathing – mi jednak on nie przeszkadza. Współpraca z konwerterem 1,4× wypadła tak sobie, ale już – trochę niespodziewanie – TC-X20 okazał się użytecznym towarzyszem. Jedyny mocniejszy zarzut mam do wygody użytkowania obiektywu, a konkretnie do zbyt dużego oporu pierścienia zooma.
Czy polecam tego Tamrona? Jasne, że tak!
Podoba mi się:
+ rewelacyjna stabilizacja
+ konwerter TC-X20
Nie podoba mi się:
- opór pierścienia ogniskowych
Zajrzyj też tu:
TEST: 70-200/2.8 – Tamron z Canonem w tle
TEST: Sigma 50-100 mm f/1.8: jasno – jaśniej – Sigma
TEST: Tamron 15-30 mm f/2.8 – superszeroko i ze stabilizacją
Nowy wzorzec zooma standardowego? – TEST Nikkora 24-70/2,8E ED VR
TEST: Olympus 40-150 mm f/2,8 + TC 1,4× - Super małe super tele
Super! Podoba mi się ten żołnierz! (cytat). Tamron robi piękne postępy, szkoda tylko że cenowe też. Już o tym dyskutowaliśmy, zresztą.
OdpowiedzUsuńŁadne i obrazowe zdjęcia testowe. I ładne obiekty na tych zdjęciach.
Czasem jakiś ładny obiekt podejdzie... znaczy podjedzie.
UsuńA na początku tekstu ledwo powstrzymałem się od "pojechania Fabrykantem". Gdy napisałem "obiecałem go przetestować, to testuję...", wstukałem "Jeśli mówi, że nie będzie wysysał, to nie wysysał. (cytat)". Ale nijak mi to nie pasowało do, technicznego w końcu, tekstu. Więc z bólem wyciąłem. Może kiedyś, w jakimś luźniejszym...
He he.
UsuńJedź Pan na całość!