czwartek, 23 lipca 2015

TEST: Canon EOS 760D

Mały, lekki, sympatyczny

Gdy tylko dołączyłem do aparatu "naleśnik" 24/2,8 STM, przypomniałem
sobie dawne czasy, gdy na co dzień chodziłem wyłącznie z lustrzanką
i niedużym standardem. Pogrzebałem więc w szafie i znalazłem liczące
ćwierć wieku wąski pasek oraz gumową osłonę przeciwsłoneczną.
W tym towarzystwie EOS prezentuje się bardzo rasowo.
     No, może nie tak lekki jak 100D, bo troszkę ponad pół kilograma jednak waży, ale w sam raz jeśli szukamy lustrzanki na wakacyjne wypady. Pomysł na test tego Canona przyszedł mi do głowy właśnie gdy planowałem urlop na południowym krańcu Europy i szukałem aparatu, który w upale nie przytłoczy mnie swym ciężarem. No i padło na 760D, a że odpowiednio wcześnie ustawiłem się w kolejce, dostałem aparat do rąk, gdy tylko testowe egzemplarze pojawiły się w polskim Canonie. Wziąłem więc tego EOSa i wywiozłem na Kretę.


     „Siedemset sześćdziesiąt” – to w lustrzankach Canona oznacza zdecydowanie niską półkę. Jednak gdy po zimowej premierze czytałem specyfikację EOSa 760D, nie zauważyłem żadnych wyraźnych oznak totalnej amatorskości. Wiem, „poniżej” jest jeszcze 1200D, 100D, ale i to biorąc pod uwagę, siedemsetsześćdziesiątka naprawdę jest nieźle wyposażona. Choć warto też zauważyć, że obecnie, kosztując 3000 zł jest od tych modeli dwukrotnie droższa i wymaga zapłacenia o 1000 zł więcej niż za poprzednika, czyli za EOSa 700D.

Cieszy spory, wygodny uchwyt, górny wyświetlacz, wbudowany flesz
potrafiący zdalnie sterować dedykowanymi lampami, odchylany ekran,
no i nowatorskie Wi-Fi. To kawał fajnej, amatorskiej, lustrzanki.
     Co za to dostajemy? Najpierw o tym co łatwo zauważyć: dwa pokrętła sterujące, górny wyświetlacz i więcej (19) pól AF widocznych w wizjerze. Trudniej dostrzec opcję łączności Wi-Fi (+ NFC), wprowadzoną chyba po raz pierwszy w EOSach. Dopiero wczytanie się w parametry pozwala poznać resztę zysków: znacznie bardziej wyrafinowane systemy pomiaru światła i ogniskowania oraz – o bogowie! – nową 24-megapikselową matrycę. Bardzo ucieszyłem się, że Canon wreszcie wyplątuje się z 18- i 20-megapikselowych przetworników i pokaże coś na miarę konkurencji. Pokaże? Zobaczymy. Ja w każdym razie bardzo liczę, że nie będzie wstydził się zakresu dynamiki.

     Tyle o nowościach, ale to oczywiście nie jedyne ciekawe elementy i cechy tego EOSa. Ma on w pełni ruchomy ekran – tak, oczywiście dotykowy. Zdjęcia seryjne możemy strzelać z częstością 5 klatek/s, co jest w tej klasie propozycją zupełnie przyzwoitą. Gorzej z filmami, przy których dla Full HD nie ma mowy o 50 klatkach/s. Nieciekawie wygląda też wizjer o znikomym powiększeniu 0,51× – w przeliczeniu na mały obrazek. Ale uczciwie przyznam, iż wartość ta prezentuje się gorzej niż rzeczywiście oglądany tam obraz. Nie ma więc co się bać na zapas. Znacznie więcej dobrego mogę napisać o autofokusie. W klasycznym trybie działania, czyli bez LV, korzysta on z 19 krzyżowych pól AF. Obszar, który one obejmują może i nie zachwyca, ale też nie ma co na niego specjalnie narzekać. Z kolei w Live View pracuje Hybrid CMOS AF III, wykorzystujący detekcję fazy na matrycy. Zgodnie z deklaracjami ma on mieć skuteczność zbliżoną do Dual Pixel AF z EOSów 7D Mk II i 70D. Nieźle prezentuje się też pomiar światła korzystający z ponad 7500 pól pomiaru RGB, także podczerwieni. Z ciekawszych funkcji wspomnę też zdalne sterowanie dedykowanymi fleszami przez lampę wbudowaną, redukcję migotania obrazu, wstępne podniesienie lustra (włączane oczywiście w ustawieniach indywidualnych). Cieszy możliwość dodania do Exifa informacji o prawach autorskich. Jest też tryb cichego (no, cichszego) fotografowania, na który od razu się przełączyłem. Lustro poruszało się trochę ślamazarniej, serie były wolniejsze (3 klatki/s), ale fotografowało się przyjemniej.

Dotykowy ekran powoduje, że problem znikomych możliwości
customizacji sterowania właściwie nie istnieje. Fotografowałem
tym EOSem w różnych sytuacjach i ani razu nie przyszło mi do
głowy, że jakiejś funkcji nie mam pod ręką.
     W ogóle tym aparatem przyjemnie mi się pracowało. Zanim wziąłem się za jego testowanie, przeczytałem w Internecie kilka negatywnych opinii o obsłudze EOSa 760D. I w zasadzie były one prawdziwe, bo poziom customizacji jego sterowania jest znikomy. Tyle, że w teście wyszedł brak konieczności takiego dopasowywania aparatu do własnych, specyficznych potrzeb. To skutek obecności dotykowego ekranu, poprzez który sterować można kilkunastoma funkcjami. Gdy dodać do tego funkcje z czterech segmentów nawigatora, dedykowany klawisz czułości matrycy, wyszło, że miałem pod palcami wszystko co trzeba. Pod jedyny definiowalny przycisk, czyli SET, wstawiłem MENU, dzięki czemu miałem je pod prawym kciukiem. Pod lewą ręką pozostało tylko INFO, z którego rzadko korzystałem, więc praktycznie całość sterowania miałem pod prawą ręką. To lubię! Oczywiście po lewej jest też pokrętło trybów naświetlania  (z nikomu niepotrzebną blokadą), lecz i tak niemal przez cały test pracowałem w automatyce czasu, więc problemu nie było.

Tylne pokrętło to nowość na tym poziomie
EOSów. Udało mi się zauważyć jeden jego
minus. Niemal zawsze fotografowałem
w czapce z długim daszkiem. Stąd przy
pionowych kadrach nie mogłem trzymać
aparatu gripem do góry, a w dół.
A wówczas tylne pokrętło swymi ostrymi
ząbkami drapało mnie w nos.
Karta pamięci pod oddzielną klapką, a nie
razem z akumulatorem. Miłe, a w tej
klasie EOSów to rzecz normalna. 
     EOS fajnie leży w ręku, bo ma całkiem spory, ostro wyprofilowany uchwyt. Na pokrętła sterujące łatwo się trafia, a przyciski są dobrze rozróżnialne. No, z wyjątkiem klawiszy odtwarzania i Q ponad nawigatorem. Ale Q był też dotykowy na ekranie, a odtwarzanie włączało się patrząc na tylną ściankę. Ekran nie sprawiał mi problemów nawet w ostrym świetle, a jedyną jego wadą jest stała „pozioma” konfiguracja informacji na nim widocznych. Może nawet nie samych parametrów ekspozycji, lecz wyświetlanych w LV funkcji podręcznego menu. Czy nie dałoby rady obracać je przy pionowych kadrach o 90°?

     Ciekaw byłem sprawności autofokusa i tu się zawiodłem. AI Servo w Live View może i jakoś daje radę przy filmowaniu poruszających się (niezbyt szybko) obiektów, lecz przy fotografowaniu ich seriami już nie. A wówczas serie to nie żadne 5, a maks. 2 klatki/s. Autofokus pojedynczy wypada lepiej, ale szybkością nie grzeszy. Przyznaję, że w teście autofokusa nie używałem żadnych eLek, a pasującą do 760D amatorską optykę: 55-200 mm II USM i 24 mm f/2,8 STM. Z tym drugim autofokus pracował znacznie płynniej niż z długim zoomem, ale tylko trochę szybciej, czyli też bez rewelacji. Ewakuacja z LV do wizjera i detekcji fazy oznacza znaczną poprawę sprawności ostrzenia. Szczególnie efektownie prezentuje się ekspresowy automatyczny wybór aktywnego pola ostrości w AI Servo gdy obiekt zmienia położenie w kadrze. Z szybkością nie jest źle, ale brakuje stabilności w ciągłym ostrzeniu na zbliżającym się obiekcie. Dwie, trzy klatki OK, a potem nagle ostrość z tyłu. Aparat to zauważa i błyskawicznie nadgania, ale znowu po dwóch ujęciach zostaje z tyłu. Poklatkowy film z takim zachowaniem prezentuję poniżej. Niestety nie udało mi się zmontować żadnego z prawidłowym ogniskowaniem. Szkoda! Na osłodę dodam, że pojedynczy autofokus działa wspaniale. No i ten komplet 19 krzyżowych pól – Nikonie wstydź się!


     Więcej dobrego napiszę o szybkości zapisu zdjęć. Test przeprowadziłem przy użyciu dwóch kart pamięci: Toshiby wykorzystującej standard UHS-II, o teoretycznej maksymalnej szybkości zapisu 240 MB/s oraz SanDiska UHS-I 90 MB/s. EOS 760D oczywiście nie został zaprojektowany do wykorzystywania prędkości złącza UHS-II, ale co szkodziło spróbować. Jednak wyniki wykazały przewagę „starego” SanDiska. Nie w przypadku JPEGów, których Canon potrafił na bieżąco połykać dowolnie długą serię przy obu kartach. Ale już przy RAWach, dla częstości 5 klatek/s, na Toshibę można było bez zająknięcia zapisać 7 zdjęć, a na SanDiska 8. Przy tym całkowite opróżnienie bufora z RAWów trwało w przypadku Toshiby 4 s i nieco ponad 2 s u SanDiska. To różnice niby niewarte aż takiego rozpisywania się. Jednak uznałem, że wypada zwrócić na to uwagę: nie kupujmy na zapas kart UHS-II, bo kiedyś tam one może rzeczywiście dodadzą kopa naszemu przyszłemu aparatowi, ale mogą zamulać ten, którego używamy obecnie.
     W sumie tym EOSem fotografowało mi się bardzo przyjemnie, ale to – choć ważne – jest tylko jednym z elementów oceny aparatu. Drugim jest jakość tworzonych obrazów. A tu co dobrego?
Uzyskiwana „studyjna” rozdzielczość, to 2700 lph na JPEGach i 2800 lph gdy korzystamy z RAWów. Przyzwoicie, zwłaszcza, że to wyniki uzyskane na „naleśniku” 24 mm f/2,8 STM. Na marginesie, sRAWów brak.
     Wysokie czułości nie zachwyciły mnie jakoś szczególnie. Spodziewałem się pełnej użyteczności ISO 3200, a tu widać już sporo szumów. Na RAWach dają się one jeszcze jakoś opanować bez utraty szczegółów w stosunku do ISO 1600. Jednak JPEGi, w zależności od ustawienia poziomu redukcji, albo zauważalnie szumią albo tracą szczegółowość. Owe ISO 3200 jest więc maksymalną dającą się używać wartością, ale zdecydowanie bardziej wolę ISO 1600, które wypada o klasę lepiej. Fotografując przy różnych czułościach na JPEGach, warto pojeździć poziomami redukcji, bo to wyraźnie wpływa na wyniki. Przy najniższych czułościach, od natywnej ISO 100 do poziomu ISO 200, najlepiej jest redukcję wyłączyć. W okolicach ISO 400 sprawdza się niski poziom redukcji, a wyżej poziom średni. Z doborem maksymalnej czułości nie przesadzono, plasując ją na poziomie ISO 12800. I dobrze, bo i ona do niewielu zastosowań się nadaje. Nie chodzi nawet o szumy / szczegóły, ale też o wyraźne obniżenie nasycenia kolorów. Osobiście uważam tu ISO 6400 za maksymalną czułość nadającą się do jakiegokolwiek użytku – oczywiście gdy nie będziemy próbowali wykorzystać maksymalną rozdzielczość matrycy.

Kliknij, by obejrzeć w pełnej rozdzielczości.
Przejście przez pełen zakres czułości.
Wycinki pochodzą z indywidualnie
obrobionych RAWów.










   
     Bardzo liczyłem, że Canon swą nową 24-megapikselową matrycą wyskoczy w górę z zakresem dynamiki. Niestety, i tu rewelacji brak. Ale bez paniki, bo nawet przy fotografowaniu w ostrym słońcu da radę opanować sytuację. EOS 760D proponuje trzy rozwiązania wspomagające: priorytet jasnych partii obrazu, optymalizator jasności oraz HDR. Z nich wszystkich tylko pierwszy przypadł mi do gustu. Optymalizator jasności to bowiem rozjaśniacz cieni, przy czym „cienie” oznaczają tu wszystko poza najjaśniejszymi partiami kadru. Trzeba się więc wspomagać korekcją ekspozycji na minus, a to bywa kłopotliwe. Głównie z powodu tradycyjnego dla Canonów, a nielubianego przeze mnie wyraźnego łączenia dobranej ekspozycji z jasnością punktu w który celuje aktywne pole AF. Gdy do tego dochodzi konieczność manewrowania poziomem optymalizatora i jeszcze korekcją, fotografowanie zaczyna przypominać żonglowanie zbyt dużą liczbą piłeczek. Dlatego polubiłem priorytet jasnych partii, bo on działał pewnie, obliczalnie i skutecznie. A HDR? Nie polecam, a powód jest prosty: funkcja ta została wrzucona pomiędzy programy tematyczne i nie daje nam możliwości wpływania na ekspozycję, czułość, działanie autofokusa itd.

Trzy sposoby rozwiązania problemu z bardzo szerokim zakresem tonów. Wszystko
to JPEGi wprost z aparatu. Pierwsze zdjęcie wykonałem bez żadnego wspomagania,
przy drugim użyłem optymalizatora jasności, przy trzecim priorytetu jasnych partii
obrazu. I to właśnie to ostatnie najbardziej mi się podoba. Ma ładnie "wypełnione"
światła, a wbrew pierwszemu wrażeniu, najgłębszym cieniom nie brak szczegółów.
     Automatyczny balans bieli plasuje się poniżej średniej. Znaczy, w świetle naturalnym oczywiście nie mam zastrzeżeń, ale już żarówki i świetlówki kompaktowe są dla AWB przeszkodą trudną do pokonania, szczególnie gdy w kadrze jest mało kolorów. Im ich więcej, tym efekty lepsze. Jednak gdy ich niewiele, zdjęcia są za ciepłe i zbyt czerwone. I nie jest to żadna „miła, domowa atmosfera”, a solidna dominanta barwna. By być pewnym efektów fotografowania na JPEGach w sztucznym świetle, bez balansu bieli według wzorca ani rusz. To oczywiście, gdy chcemy mieć w miarę prawidłowo oddane kolory. Kilka nocnych migawek, które widać poniżej pokazuje, że nie zawsze to jest konieczne. 




     Przyznam, że po tym aparacie spodziewałem się więcej bardzo dobrych wyników. Nie zawiódł on mnie pod względem wygody obsługi, zawartości funkcji i ogólnie poziomu konstrukcji. Ale już klasyczny, „fazowy” ciągły autofokus może w niektórych sytuacjach kuleć, a obietnice że w Live View będzie funkcjonował prawie jak Dual Pixel zdecydowanie nie zostały spełnione. Choć przyznaję, że tę amatorską lustrzankę testowałem bez taryfy ulgowej i stąd na pewno ponad 90 % użytkowników dla których jest ona projektowana, nie zauważy, że coś nie gra tak jak trzeba. Podobnie jest z matrycą. Konkurenci są lepsi, ale tu ISO 3200 jest używalna, zakres dynamiki można łatwo opanować zmianą jednej pozycji w „customach” i właściwie tylko na automatyczny balans bieli w sztucznym świetle trzeba uważać. Nowy, użyty w 760D akumulator LP-E17 nie dawał jakichkolwiek podstaw do narzekań na niedostatek energii. Choć z pewnością przy filmowaniu i częstym korzystaniu z Live View trzeba się będzie pilnować. W sumie to fajny, miły w użyciu i uniwersalny aparat, co prawda bez super osiągów, ale zdecydowanie spełnia on wszystkie wymagania stawiane lustrzance z niskiej półki.


Podoba mi się:
+ zaawansowanie aparatu (jak na swoją klasę)
+ wygoda obsługi

 Nie podoba mi się:
- ciągły AF

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz