poniedziałek, 19 października 2015

TEST: Jasność, widzę jasność! – Sigma 24-35/2


     Kilka miesięcy temu, w podsumowaniu testu APSowego zooma Sigmy 18-35/1,8 napisałem, że nie pasuje mi jego nijaki zakres ogniskowych. Na dole małoobrazkowe 28 mm, na górze 50 mm – czyli ani prawdziwego szerokiego kąta, ani choćby namiastki portretówki. Widać w Sigmie przeczytali moje narzekania i tworząc analogiczny zoom małoobrazkowy podjęli decyzję: ładujemy się w szeroki kąt! Swoje dzieło, 24-35 mm f/2 DG HSM ART zaprezentowali w czerwcu, więc najwyższy czas by to szkiełko przetestować.

      Tia, szkiełko! Kilogram żywej wagi, 1/8 m długości i gwint filtra 82 mm – czego jak czego, ale powagi nie można mu odmówić. Wzornictwo takie trochę zeissowskie, co oznacza że obiektyw wygląda prosto i surowo. Mi to pasuje. Drobno rowkowane pierścienie ogniskowych i ostrości są szerokie i rozsunięte, więc na pewno się nie będą nikomu myliły. Obracają się leciutko i bardzo płynnie. Poza tym, zakres ich ruchu od końca do końca skali jest zdecydowanie niewielki. Przejazd ∞ ↔ 0,28 m (to minimalna odległość ostrzenia) wymaga ruchu o zaledwie 1/4 obrotu, a trzeba wziąć pod uwagę że „po drodze” jest przekładnia dwukrotnie zwalniająca ruch skali odległości. Pierścień ogniskowych ma zakres ruchu zaledwie 1/8 pełnego obrotu. Stawia opór większy niż pierścień ostrości, ale ten opór jest tak płynny i „tłusty”, że aż miło. Przy tym opór statyczny jest znikomy, więc nie ma problemu z dokonywaniem leciutkich korekt kąta widzenia. W sumie nie ma co się dziwić. Zoomowanie odbywa się bowiem wewnętrznie (ogniskowanie zresztą też), a poprawne zaprojektowanie mechanizmów ułatwia niewielki zakres zooma. Ba, nie tyle niewielki, co wręcz znikomy. Sigma postanowiła zastąpić Tokinę na stanowisku Jedynego Na Świecie Zooma O Krotności Mniejszej Niż Półtora. Tokina zakończyła produkcję swego 11-16 mm, a Sigma wskoczyła tu ze swym 24-35 mm. I wcale za to osiągnięcie nie każe sobie słono płacić, bo obiektyw jest do kupienia za 4200 zł. Dostępne mocowania to Canon i Nikon. Ach, Sigma oczywiście też.













               Jedyny przełącznik na obudowie obiektywu, to suwaczek AF↔MF. Zgrabny i wygodny ten suwaczek. Wreszcie, bo Sigmie przez wiele lat jakoś te przełączniki nie wychodziły. Osłona przeciwsłoneczna jest raczej płytka, ale to oczywiste, skoro zoom ma w dole swego zakresu ogniskową 24 mm. Nie dziwi też duża średnica gwintu filtra. 82 mm spotykamy już w zoomach 24-70 mm f/2,8, więc tu taka wielkość jest jak najbardziej usprawiedliwiona. 

    Obudowa nie jest w pełni metalowa. Z tworzywa sztucznego wykonany jest fragment tubusu zawierającego skalę odległości oraz przód, przed pierścieniem ogniskowania. Cała reszta, łącznie z pierścieniami, to metal. Pierścienie oczywiście pokryto gumowymi nakładkami. Jakieś niedociągnięcia konstrukcyjne? No, jednego można by się dopatrzyć: braku uszczelnień. Ja tam nie narzekam, ale wielu osobom będzie ich brakować.







     No, jasność f/2 – Chapeau bas! Rzecz jasna, za to osiągnięcie należą się ogromne pochwały, lecz na zdziwienie nie ma co liczyć. Limit zdziwienia wyczerpał przecież zoom 18-35/1,8.
     Zakres 24-35 mm zastępuje ogniskowe 24, 28 i 35 mm, więc ci którzy nie mogli się zdecydować, która najlepsza, mają wszystkie. Dla mnie jest to dobry zakres obstawiający szeroki kąt, który trzeba tylko uzupełnić krótkim tele – 85 albo 100 mm, najlepiej na drugim aparacie. I zestaw do reportażu w sam raz. No, oczywiście można narzekać, że zoom 24-50 mm byłby bardziej uniwersalny. Dać kurze grzędę…
     Skali odległości nie widać zbyt dobrze, ale małe cyfry pokazujące odległość w metrach chociaż są białe. Jeśli ktoś ma ochotę korzystać ze skali w stopach, to dopiero ma problem! Maksymalna osiągana skala odwzorowania to zaledwie 0,23 (1:4,4), ale od takiego zooma nikt przecież nie będzie wymagał konkretnego makro.

Źródło: Sigma
     Konstrukcja części optycznej tego obiektywu, to aż 18 soczewek, z czego 7 wykonano z niskodyspersyjnego szkła SLD, a jedną z „niemal fluorytowego” FLD. Dwie soczewki są asferyczne. W środku znajdziemy jeszcze 9-listkową przysłonę i cichutki, pierścieniowy silnik autofokusa HSM. Cichy, jasne, to w końcu ultradźwiękowiec, ale czy szybki? Owszem, choć bez rewelacji, jeśli oceniamy go po czasie przelotu od nieskończoności do odległości minimalnej. Ale przy pracy w zakresie reporterskim, czyli powyżej 1 m, nie miałem jakichkolwiek powodów do narzekania. Jeśli chodzi o prędkość ostrzenia, bo z dokładnością już tak dobrze nie było. Całe szczęście, do testu obiektyw wypożyczyłem wraz z USB Dock i tylko dzięki niemu mogłem pracować „fazowym” autofokusem. Wszystkie ogniskowe wymagały bowiem korekcji Front Focusa, ale krótsze w większym stopniu niż dłuższe. Dodam w tym miejscu, że tak sprawy się miały w przypadku testowego aparatu, jakim był Canon EOS 5D Mk II. Z innymi modelami nie sprawdzałem.


     Czas na clou programu, czyli co też widać na zdjęciach zrobionych tym obiektywem? Widać dużo. Po pierwsze dlatego, że dla najkrótszej ogniskowej konstruktorzy nie pożałowali kąta widzenia. W porównaniu z canonowskim 24 mm TS, Sigma widzi ciut więcej, tak jakby miała ogniskową o pół milimetra krótszą niż „Shift”. Niby nic, ale taki bonus zawsze cieszy – zwłaszcza w zoomach, w których bardzo często rzeczywiste zakresy ogniskowych są węższe niż deklarowane. Widać dużo także dlatego, że obiektyw świetnie wykorzystuje matrycę EOSa – stąd dużo szczegółów. Maksymalne dla tego aparatu 2800 lph osiągane jest (w centrum kadru) dla każdej ogniskowej. Przy 24 mm ma to miejsce już dla f/2, przy 29 mm dla f/3,5, a przy 35 mm dla f/5,6. Otwarta przysłona przy średnich ogniskowych oznacza 2700 lph, a przy 35 mm 2600 lph. Co oznacza, że środek klatki nieźle daje sobie radę także przy pełnym wykorzystaniu superjasności tego zooma. Z brzegami już trochę gorzej, ale nie ma czego się bać. 24 mm: 2500 lph dla f/2 i 2600 dla optymalnej f/8. 29 mm: rozdzielczości identyczne, ale maksimum osiągane jest już przy f/5,6. 35 mm wypada lepiej, gdyż otwarta przysłona prezentuje na brzegu 2600 lph, czyli tyle samo co centrum kadru, a po przymknięciu do f/8 zobaczymy aż 2800 lph.

Ogniskowa 24 mm. Wycinki pokazane obok
pochodzą ze środka kadru (dolne) i z jego
brzegu (górne). 
Kliknij, by obejrzeć w pełnej rozdzielczości. 












Kliknij, by obejrzeć w pełnej rozdzielczości.
Ogniskowa 35 mm. Wycinki pokazane obok
pochodzą ze środka kadru (dolne) i z jego
brzegu (górne). 












      Z rozdzielczością na brzegach kadru możemy mieć jednak inny problem, choć dotyczy on wyłącznie 24 mm i zdjęć z małych odległości przy mocno otwartej przysłonie. Chodzi o krzywiznę pola obrazu, która wymaga specjalnych działań. Przy płaskim obiekcie wypada przymknąć przysłonę do f/8, a jeśli zależy nam tylko na obszarze z boku kadru, ustawiać ostrość polem ostrości tam zlokalizowanym. Ale to wyłącznie przy małych odległościach, gdyż już przy fotografowaniu z kilku metrów krzywizna pola „mieści się” w głębi ostrości nawet dla f/2.

Kliknij, by obejrzeć w pełnej rozdzielczości.
Kultura oddawania nieostrości zależy od
rejonu kadru. W środku jest całkiem dobrze,
lecz blisko rogów zdecydowanie nie.
Zdjęcie wykonałem przy ogniskowej 35 mm.












     Aberracja chromatyczna? Aż dziwne, ale słabiutka. Troszkę widać ją w dole zooma przy mocniej otwartej przysłonie, ale nie ma mowy, żeby przeszkadzała. Już bardziej widać komę i to przy każdej ogniskowej. Nie to, żeby jakaś silna, ale jednak jest.

Ogniskowa 24 mm. Dystorsję dobrze widać, ale nie wygląda ona
na strasznie wielką.
     Za to dystorsję beczkowatą przy najkrótszej ogniskowej widać bardzo dobrze. I nic dziwnego, bo odkształca ona linie proste biegnące wzdłuż boku klatki aż o 3 %. Sporo! Ale gdy już ten wynik studyjnego testu ocenia się na „prawdziwych” zdjęciach, to strach ustępuje. Jasne, beczkę dobrze widać, ale to przecież reporterski zoom, a nie obiektyw do reprodukcji. Dłuższe ogniskowe prezentują się znacznie lepiej, gdyż zgodnie z przewidywaniami, wraz z wyciąganiem zooma, beczka zanika, a potem przechodzi w poduszkę która rośnie, lecz w długim krańcu zooma nie przekracza 0,9 %. Czyli nie ma czego się bać.

Przy otwartej przysłonie winietowanie jest bardzo wyraźne,
jeszcze przy f/4 może przeszkadzać, lecz użycie f/5,6 właściwie
likwiduje problem. Zdjęcia wykonane przy ogniskowej 24 mm.
    Czy dotyczy to również winietowania? No, nie wiem, bo ono zdecydowanie nie należy do słabych i łagodnych. Jest bowiem ostre, czyli ściemnienie obejmuje tylko bliskie sąsiedztwo rogów klatki. Na dokładkę jest silne, gdyż ściemnienie to przy otwartej przysłonie przekracza poziom odpowiadający 2 EV. Ciekawe, że siła winietowania dla f/2 jest praktycznie identyczna w całym zakresie ogniskowych. Charakter już mniej, gdyż ściemnienie dla dłuższych ogniskowych przebiega nieco łagodniej. Przymykaniem przysłony można sobie z tą wadą obrazu poradzić, lecz trzeba działać energicznie. Żadne tam f/2,8, czy nawet f/4, bo i wtedy widać ostre ściemnienie samiutkich rogów klatki. Po prostu bez f/5,6 nie da rady, a jeśli możemy przymknąć przysłonę mocniej, to zróbmy to. Ale nie bardziej niż do f/11, bo mniejsze otwory przysłony zaczynają skutkować spadkiem rozdzielczości obrazu spowodowanym dyfrakcją na przysłonie. To oczywiście w przypadku EOSa 5D II, bo w przypadku 5Ds/R to zjawisko ma prawo pojawić się już przy f/8.

Pod ostre słońce - ogniskowa 24 mm. 
     Co by tu jeszcze skrytykować? A, zdjęcia pod światło. Ale tu znowu, podobnie jak w przypadku dystorsji, marne wyniki testu studyjnego nie powtórzyły się w realu, czyli na zdjęciach plenerowych. Na zdjęciach studyjnych, tych wykonanych z przymkniętą przysłoną, widać było więcej blików niż obiektyw ma soczewek. Całość urozmaicało kilka większych plam z wewnętrznych odbić światła. To wyniki na poziomie ledwie dostatecznym, ale i tak tylko dzięki niepogorszonemu kontrastowi zdjęć. Z zapamiętanym w głowie takim obrazem ruszyłem w plener, gdzie nijak nie udało mi się powtórzyć owych efektów. Owszem, kilka blików pojawiało się, ale aż do f/8 o żadnej tragedii nie było mowy. Dopiero przymknięcie do f/11-16 mocno mnożyło bliki i plamy.

Pod ostre słońce - ogniskowa 35 mm. Efekty gorsze niż przy najkrótszej ogniskowej, lecz
i motyw trudniejszy, gdyż więcej w nim cieni, w których bliki mają szansę błysnąć. 

     Tych wad niby sporo, lecz istotną ich część nazwałbym wirtualnymi. Poważnie przejmowałbym się jedynie winietowaniem dla otwarcia przysłony mocniejszego niż f/4. Dystorsja dla 24 mm, bliki? – w fotografii reporterskiej nie będą szczególnie wadziły. To co warto podkreślić: konstruktorzy tego zooma postawili na ostrość obrazu i osiągnęli tu świetne rezultaty. Szczegółowość zdjęć prezentuje się bardzo dobrze już od pełnego otworu względnego  i to jakiego otworu! Przy tym różnica rozdzielczości pomiędzy centrum a brzegiem klatki jest, nawet przy f/2, naprawdę nieznaczna. To osiągnięcia godne najwyższego uznania. Staje się jasne, że zoom musiał jakoś „zapłacić” za te zalety. Wiadomo przecież, że konstruowanie takiego zooma to lawirowanie inżynierów pomiędzy kompromisami. Tu dołożą, to tam się wali. Tam zabiorą, to jeszcze gdzie indziej coś przestaje pasować. I jeszcze ci księgowi nad głową… W sumie cena za wysoką ostrość obrazu wcale nie okazała się wysoka, a całość prezentuje się więcej niż przyzwoicie. Rzekłbym, że wręcz bardzo dobrze. Widać, że superjasne zoomy stają się specjalnością Sigmy. Wiem, na 50-100 mm f/2 raczej nie mam co liczyć, ale podejrzewam że Sigma jeszcze niejeden raz miło mnie zaskoczy…
 
Podoba mi się:
+ super jasność
+ wysoka jakość obrazu (niemal pod każdym względem)
+ cena

 Nie podoba mi się:
- winietowanie przy mocno otwartej przysłonie


2 komentarze: