Oj tam, nowego! Aparat jest znany już od roku, ale jakoś nie
trafił od razu w moje ręce do dokładniejszego zbadania. Postanowiłem więc przyjrzeć
mu się teraz, gdy wykorzystywałem go jako platformę do testu M.Zuiko 14-150 II,
opublikowanego na blogu kilka dni temu: LINK. No dobra, skoro nie nowy, to
chociaż fajny?
Jasne że fajny! Olympus dobrze sobie ten aparat wymyślił. To nie było
wyłącznie kosmetyczne liźnięcie upoważniające do dodania rzymskiej dwójki, a wprowadzenie
kilku istotnych zmian. Ale co ważne – przy jednoczesnym pozostawieniu
„dziesiątki” na odpowiednio niskim poziomie zaawansowania, by zachować odstęp
od „piątki”.
Pierwsza wersja E-M10 miała premierę w 2014 roku; testowałem
ją wówczas (LINK) i bardzo polubiłem. Nie ja jeden. Powszechnym pochwałom za
możliwości oraz zachęcającą do zakupu cenę, towarzyszyła równie częsta krytyka
dwóch elementów aparatu: wizjera i uszczelnień, a konkretnie za brak tych
drugich. Ale była to nie tyle negatywna (choć słuszna) ocena, co odniesienie do
E-M5 i E-M1. Jednak, jak na najniższy model w linii, E-M10 prezentował się – ba,
nadal prezentuje – całkiem efektownie.
Czym Olympus próbuje zachęcić do zakupu „dwójki”, odwracając
uwagę od – nadal obecnego w sklepach – staruszka? W oczy rzucają się dwie
rzeczy: zdecydowanie zmienione sterowanie oraz nowy wizjer. Obecny
elektroniczny celownik ma większą rozdzielczość i ciut bardziej powiększa obraz.
Reprezentuje zupełnie nową jakość w porównaniu z poprzednikiem i korzysta się z
niego naprawdę świetnie. Mam tylko jedno ale: jego pomysły na reprodukcję
rzeczywistości, gdy dominują w niej ciepłe barwy. W takich warunkach obraz
staje się mocno kontrastowy, kolory ulegają podbiciu i w celowniku robi się jakoś tak
nienaturalnie groźnie. Podczas trzech tygodni fotografowania nową „dziesiątką”
trochę się do takiego działania wizjera przyzwyczaiłem, ale i tak zdarzało mi
się otwierać drugie oko i sprawdzać jak rzeczy naprawdę się mają. Jednak bez
dwóch zdań: za nowy wizjer Olympusowi należy się duży plus.
Jednak uszczelnień nadal brakuje, a ich obecności w E-M10 II
chyba nikt się nie spodziewał. Choć z drugiej strony, superzoom 14-150 mm, którego
E-M10 II jest typowym towarzyszem, w swej nowej wersji został jednak
zabezpieczony przed pyłem i wodą. Może więc E-M10 III doczeka się uszczelnień?
Drugą, z tych rzucających się w oczy sprawą, jest całkiem od
nowa zaprojektowany układ elementów sterujących na górze aparatu. Od nowa,
pomysłowo, stylowo, ale ważniejsze, że to wszystko sprawdza się w praktyce. No,
z wyjątkiem zbyt blisko siebie umieszczonych klawiszy filmowania i Fn2.
Regularnie zdarzało mi się wciskać Fn2 zamiast rozpoczynać rejestrację filmu.
Ale cała reszta jest super! Po pierwsze wyłącznik po lewej stronie aparatu, nie
tyle nawiązujący, co wręcz skopiowany z Olympusa OM-1. Mojego ukochanego OM-1,
bo była to pierwsza nowoczesna lustrzanka, jaką miałem okazję fotografować. Gdy
mój ówczesny Zenit TTL jawił się w Polsce szczytem nowoczesności, poznałem
Francuza, który czasami pożyczał mi swojego OM-1. Aparat niby tak samo
prymitywny jak Zenit, bo tylko z manualem i ze szmacianą migawką, ale jakże
inny! Gdy teraz Olympus w E-M10 II powtórzył jego wyłącznik, przypomniały mi
się dawne czasy. Przy okazji, jeszcze raz dziękuję ci, Jerome!
Ale wyłącznik, choć przywołuje wspomnienia, to tylko mały
pikuś. Naprawdę istotne jest przeniesienie pokrętła trybów naświetlania na
prawą stronę i upchnięcie go tam wraz z dwoma pokrętłami sterującymi. Powinien
wyniknąć z tego nielichy problem, ale nie, wręcz przeciwnie. To dlatego, że zamiast
formy płaskich pokręteł, wszystkie trzy mają formę gałek. Gałek, bo o wysokich
profilach, a przy tym niedużej średnicy i ostro moletowanych. Stąd palcem
bardzo łatwo na nie trafić i obraca się je dość lekko i wygodnie. A gałka
trybów ekspozycji wcale nie wymaga użycia dwóch palców, wystarczy jeden.
Do testu otrzymałem aparat doposażony gripem ECG-3. Zdecydowanie
wygodniej się z nim fotografowało, ale… nie używałem go. Po prostu nie pasowało
mi podwyższanie „dziesiątki” o kilkanaście milimetrów. Jednak polecam wszystkim
wypróbować to akcesorium.
Kolejną nowością w obsłudze E-M10 II jest AF Targeting Pad –
tak brzmi olympusowska nazwa funkcji dotykowego ustawiania położenia pola
ostrości na wygaszonym ekranie, podczas korzystania z wizjera. Obecnie zaden
inny OM-D nie ma takich możliwości.
Zakres krótkich czasów naświetlania rozszerzono do 1/16000 s
– oczywiście za sprawą migawki elektronicznej. Do wyższego standardu
podciągnięto też stabilizację matrycy. Przy pierwszym E-M10 przyoszczędzono
stosując stabilizację trzyosiową, tu mamy już pięcioosiową. Nie przeprowadziłem
„oficjalnego” jej testu, ale po przejrzeniu zdjęcia wykonanych na potrzeby
artykułu o M.Zuiko 14-150 II, widzę że jest postęp.
W górę poszły też parametry filmów, gdyż pojawiło się Full
HD 60p. Plus timelapsy 4K. Jednak gniazda zewnętrznego mikrofonu nadal brakuje.
Dwa lata temu, w teście pierwszej wersji aparatu, na
początku opisu matrycy, użyłem określenia „stare, dobre 16 Mpx”. I co mam
napisać teraz, gdy napotykam ten sam przetwornik wspierany tym samym procesorem
TruePic VII? To samo, bo to nadal przyzwoita, choć jeszcze bardziej niemłoda
matryca.
Nie ma też zmian w działaniu autofokusa. Ale to już zaliczam
do minusów „dziesiątki”, bo oznacza, że ciągły autofokus działa słabiutko. Przy
filmowaniu jeszcze można na nim polegać, ale o zdjęciach obiektów w ruchu
lepiej zapomnijmy.
Budowa zamku - z mojej strony godzina czterdzieści pracy: sto zdjęć i dwa jednominutowe filmy. I akumulator już mrugał na czerwono! |
I na koniec jeszcze jedna szpila: ależ on żre prąd!
Narzekałem na to już pracując pierwszą wersją aparatu, a teraz narzekam jeszcze
bardziej. Przyznaję, na stałe miałem włączony AF Targeting Pad, a stabilizacja
działała również podczas kadrowania, a nie wyłącznie przy naświetlaniu. Ale dla
równowagi wyłączone było WiFi i nie korzystałem z trybu szybszego wyzwalania
migawki, który jak twierdzę zwiększa zużycie prądu. I co? Źle! Dwie godziny
średnio intensywnego fotografowania (powiedzmy, ze 100 zdjęć) połączonego z
przeglądaniem i już poziom naładowania akumulatora spada do 2/3. Kolejnych
kilkanaście minut i wskaźnik zaczyna mrugać na czerwono. Zdecydowanie mi się to
nie podoba.
Ale całościowo aparat jest świetny. Kupować go, czy lepiej
wersję I? Ja bym celował w II. Co prawda jest ona droższa o 600 zł, ale zawsze
da się znaleźć jakiś cashback albo korzystną ofertę zakupu, zwłaszcza w komplecie
z obiektywem. Inna sprawa, czy posiadanego „Mark I” zamieniać na „Mark II”? No,
tu już bym się mocno zastanawiał. Dla mnie najmocniejszym argumentem za wymianą
byłby lepszy wizjer. A, i klasyczny wyłącznik rzecz jasna.
Podoba mi się:
+ wizjer
+ pomysł na gałki zamiast pokręteł
+ stylowy wyłącznik
Nie podoba mi się:
- prądożerność
- marniutki C-AF
Zajrzyj też tu:
TEST: Olympus OM-D E-M5 Mark II Skok na megapiksele...
Panasonic GX80 - klasa średnia rośnie w siłę!
TEST: Panasonic GX8, daj się przetestować!
TEST: Panasonic Lumix GX7. Uwertura, ale do czego?
TEST: Fujifilm X-T10 – skromnie i klasycznie
TEST: Panasonic Lumix GM5
TEST: Sony A6000. W oczekiwaniu na…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz