niedziela, 14 czerwca 2015

TEST: Tokina AT-X 11-20 PRO DX F2.8. Jasno i szeroko.



     Szkoda, że Tokina zaprezentowała tego zooma. Zniknie bowiem z rynku jego poprzednik, równie jasny i równie szeroko widzący 11-16 mm. Żałuję, bo to rodzynek, rzadkość nad rzadkościami i posiadacz pewnego rekordu. Jest bowiem jedynym znanym mi zoomem o krotności mniejszej niż 1,5. Superszerokokątne zoomy rzeczywiście nie grzeszą wysoką krotnością, często jest ona mniejsza niż 2, ale żeby zejść poniżej 1,5!? Czy to w ogóle jeszcze zoom, czy już tylko stałka z opcją nieznacznej regulacji ogniskowej? Konstruktorom oczywiście chodziło o jakość zdjęć i ich cel niewątpliwie został osiągnięty.
    Czy teraz, wyzwanie jakim jest zoom o krotności Niemal Aż Dwa nie przekroczyło ich możliwości? Dobra, koniec żartów, czas wziąć się do testu.

     Solidny jak Tokina – zdanie, które bardzo często słyszy się z ust fotografów. Niemal równie dużo jest opinii z określeniem toporny, ale używanym raczej pieszczotliwie, niż z przyganą. Bo Tokiny takie są. I te nowe, mocno plastikowe z zewnątrz i te starsze z wykończeniem Armalite – wszystkie budzą zaufanie i robią wrażenie poważnych narzędzi do robienia zdjęć. Jasne, to wrażenie czasami pryskało, gdy się już owe zdjęcia zobaczyło. Jednak za każdym razem, gdy spotykam na swej drodze kolejną nową Tokinę, zawsze najpierw przychodzi mi do głowy model „Angenieux” 28-70 mm f/2,6-2,8, a nie pionierski superzoom 24-200 mm.

   Nowy, superszerokokątny zoom zdecydowanie wpisuje się w dotychczasowy wizerunek Tokiny. Gdy bierze się go do ręki, najpierw czujemy jego miły ciężar, a dopiero potem zauważamy, że ma niemal w całości plastikową obudowę. Bagnet i pierścień ostrości to jedyne zewnętrzne metalowe elementy konstrukcji. Noo.. a to znaczy, że na wnętrze metalu i szkła nie pożałowano. Nie wiem jak z metalem, nie zaglądałem, ale szkła to tam nie brakuje. Konstrukcja optyczna zawiera 14 soczewek, w tym trzy asferyczne i trzy niskodyspersyjne SD.

     W środku jest też silnik. Oczywiście z ultradźwiękami ma on niewiele wspólnego, ale brzęczy wcale cichutko, a szybkości kręcenia obiektywem mogą mu pozazdrościć niektóre USMy i AF-Sy. Ogniskowanie oczywiście jest wewnętrzne. Zoomowanie już nie, ale przy tej operacji osiowy skok przedniego członu jest zaledwie kilkumilimetrowy – w zasadzie cały czas do tyłu wraz z wydłużaniem ogniskowej. Dzięki temu osłona przeciwsłoneczna, mocowana na zewnętrznej, nieruchomej części obudowy obiektywu, staje się realnie głębsza wraz ze zwężaniem kąta widzenia obiektywu. Lubię takie rozwiązanie.

     Pierścień ostrości obraca się z lekkim, ale nie za małym, a przy tym płynnym, „tłustym” i równym oporem. Pierścień od zmiany ogniskowej obrócić jest wyraźnie ciężej, ale nie za ciężko. Wyjątkiem jest start z ogniskowej 11 mm, gdy statyczny opór jest naprawdę spory. Niemniej nie miałem powodów do narzekania na trudności w precyzyjnym dobraniu kąta widzenia.

    Niewielkie przesunięcia przedniego członu podczas ustawiania ogniskowej pozwalają na umieszczenie zarówno mocowania osłony przeciwsłonecznej, jak i gwintu filtra na nieruchomej obudowie obiektywu. Stąd filtr chroni też wnętrze obiektywu przez zapyleniem. A, filtr ma średnicę mocowania 82 mm. Sporo, ale przy tak szerokim kącie widzenia nie mamy co narzekać. 
    Tworząc tego zooma, a wcześniej jego poprzednika, konstruktorzy Tokiny przyjęli dwa założenia: duży maksymalny otwór względny oraz „płaska” przednia soczewka pozwalająca na używanie filtrów z mocowaniem gwintowym. Oczywiście przy jednoczesnym zachowaniu możliwie jak najwyższej jakości tworzonego obrazu. Do tych cech obiektywu trzeba było dopasować zakres zmiany ogniskowej, a w szczególności najszerszy kąt widzenia. Stąd mamy „aż” 11 mm w dole zooma, co oczywiście nie jest żadnym rekordem. Sigma ma 10 mm, ale musiała za to zapłacić niższą jasnością f/3,5, a i tak ostrość obrazu nie powala mnie na kolana. Inny jej obiektyw zaczyna się nawet od 8 mm, a tu koszty były bardzo wysokie: światło f/4,5-5,6 i wypukła przednia soczewka. Niemniej zdjęcia z niej baaardzo mi się podobają. Ale tak czy inaczej, przy jasności f/2,8 Tokina 11-20 mm nie ma sobie równych.

     Konstruktorom udało się zapewnić bardzo niedużą minimalną odległość fotografowania wynoszącą 28 cm. To oznacza, że fotografowany obiekt znajduje się zaledwie 10 cm od przodu osłony przeciwsłonecznej. Maksymalna skala odwzorowania nie jest jednak duża, bo przecież mamy do czynienia z optyką szerokokątną. Najwyższe osiągane powiększenie obrazu wynosi 1:8,6 (czyli niecałe 0,12), ale przecież nikt tym obiektywem nie będzie przymierzał się do makro.

     One-touch Focus Clutch to nienowy już pomysł Tokiny na szybkie i łatwe przełączanie AF↔MF. Pierścień ostrości w przedniej pozycji AF rozłączony jest z mechanizmami ustawiania ostrości wewnątrz obiektywu, a poruszać nimi może silnik autofokusa. Przesunięcie pierścienia w tył do pozycji MF, odłącza silnik i jednocześnie łączy pierścień ostrości z jego wewnętrznym odpowiednikiem, przenoszącym ruch dalej, aż do członów optyki odpowiedzialnych za ogniskowanie. Proste i wygodne! Ale tylko w teorii. Problemem okazuje się współpraca wieńców zębatych, które muszą się połączyć w pozycji MF. Rzadko kiedy pierścień ostrości w momencie przełączania AF→MF jest ustawiony tak, że jego zęby idealnie trafiają we wręby wieńca wewnątrz obiektywu. Pamiętacie, o analogicznym problemie wspominałem w testach zębatkowych głowic statywowych? W obiektywie, skutki tego nietrafiania mogą być dwojakiego rodzaju. Wieńce mogą same się dopasować, przy czym ten wewnętrzny troszkę obraca się. Jeśli więc autofokusem ustawiliśmy wcześniej dystans ostrości i przełączeniem na MF chcemy go zablokować, to zanim zablokujemy, zmieniamy go. Niemiłe! Niby w tak szerokokątnej optyce, charakteryzującej się dużą głębią ostrości, rzadko spowoduje to zauważalne szkody. Jednak przy małej odległości fotografowania i korzystaniu z mocno otwartej przysłony może się to zdarzyć. Drugi problem prezentuje prawe zdjęcie. Pierścień ostrości po prostu nie wsunął się prawidłowo na pozycję MF i tkwi skośnie. Silnik autofokusa nadal jest podłączony do prądu i po wciśnięciu spustu migawki lub przycisku AF ON próbuje kręcić obiektywem. Próbuje, ale nie może, bo pierścień jest zablokowany. Z tego powodu nie możemy też ręcznie ustawić ostrości. O ile pierwszy z wymienionych problemów występuje regularnie, o tyle drugi napotykałem na tyle rzadko, że nawet nie miałem zamiaru o nim pisać. Aż do momentu, gdy obiektyw pozował do tego właśnie zdjęcia, mającego prezentować położenie pierścienia ostrości w pozycji MF. Przesunąłem pierścień i wszystko wydawało się w porządku, ale gdy spojrzałem przez wizjer aparatu, okazało się, że jednak nie. Widać, że obiektyw sam poprosił, by napisać w teście o tym jego problemie.
     Rozpisałem się o tych niedogodnościach, ale w praktyce często można je ominąć. Jeśli ostrość ustawiamy automatycznie i chcemy ją zablokować, to nie robimy tego ruchem pierścienia, a przełącznikiem AF↔MF na aparacie. No, przyznaję, w wersji do Canona ten numer nie przejdzie, bo tu jedynym przełącznikiem AF↔MF jest pierścień ostrości. Natomiast gdy przesuwany pierścień w tył by ręcznie ustawiać ostrość, to wspomniany drobny ruch skali odległości nie stanowi problemu. Niemniej szkoda, że ta sprawa nie została przez Tokinę dopracowana. Może dałoby radę zastąpić wieńce zębate jakimś połączeniem ciernym?

     Czy obiektyw jest uszczelniony? Trudno powiedzieć. W materiałach informacyjnych napomknięto o „możliwości pracy w różnych warunkach i środowiskach”, ale bez konkretów. Więcej mówi obecność uszczelki przy bagnecie widocznej na zdjęciu nikonowskiej wersji obiektywu.





     Jakość obrazu? Nieźle, miejscami wręcz bardzo dobrze. Co nie znaczy że wszędzie idealnie. Bałem się wyników rozdzielczości na brzegach kadru przy mocniej otwartej przysłonie. Tu obiektyw daje sobie dobrze radę w środku i na górze zakresu ogniskowych, a jedynie dla 11 mm można mieć zastrzeżenia. Wówczas brzegi dla f/2,8 i f/4 mają obniżoną zarówno rozdzielczość, jak i kontrast, co przekłada się na ogólną miękkość i słabą szczegółowość obrazu. Sytuacja bardzo wyraźnie poprawia się przy f/5,6 i tu już nie mam większych zastrzeżeń. Ale jeśli wymagamy jak najwięcej, fotografujmy korzystając z f/8. Środek kadru przy 11 mm wygląda dobrze już przy otwartej przysłonie, a bardzo dobrze od f/5,6. Średnie i dłuższe ogniskowe charakteryzują się lekkim spadkiem ostrości na brzegach przy całkiem otwartej przysłonie, ale już użycie f/4 likwiduje problem. Optimum to f/5,6-8. Ważna sprawa: tak rzeczy mają się przy dużych odległościach fotografowania. Gdyby jednak przyszło komuś do głowy fotografować z odległości rzędu metra albo mniejszej, musi liczyć się ze spadkiem rozdzielczości na brzegach klatki przy średnich i długich ogniskowych i przysłonie otwartej bardziej niż f/8. Natomiast przy wszystkich ogniskowych, dla przysłony f/11 można już dopatrzyć się śladów dyfrakcji (test na 24-megapikselowym Nikonie D7200), ale nie ma co się ich specjalnie obawiać. Natomiast f/16 zdecydowanie należy już omijać. 

Ogniskowa 11 mm. Przejście przez zakres
użytecznych przysłon.
Kliknij, by obejrzeć w pełnej rozdzielczości. 











Ogniskowa 20 mm. Przejście przez zakres
użytecznych przysłon.
Kliknij, by obejrzeć w pełnej rozdzielczości.










   
Aberracja chromatyczna przy ogniskowej 11 mm, dla przysłony
otwartej oraz mocno przymkniętej. Wada wyraźnie widoczna
jest na niekorygowanych RAWach, ale JPEGi wprost z Nikona
są jej pozbawione. 
     Z wad obrazu zauważyłem słabą komę przy krótszych ogniskowych i otwartej przysłonie. Teoretycznie napotykałem też boczną aberrację chromatyczną. Teoretycznie, bo test wykonywałem na Nikonie, a on tę wadę likwiduje nawet nieproszony. W Canonach tak dobrze nie będzie, bo one dokonują tej operacji wyłącznie przy korzystaniu z optyki firmowej. Tak więc podczas testu, gdy chciałem sobie tę AC obejrzeć, musiałem robić to na RAWach. No, trochę jej tam było. Ale wystarczyło w Adobe Camera Raw kliknąć „usuń aberrację chromatyczną”, a śladu po niej nie było. To metoda także na Canona.





Ogniskowa 11 mm, winietowanie dla otwartej przysłony oraz przymkniętej o działkę
oraz dwie. Górny rząd prezentuje ściemnienie naroży kadru przy wyłączonej, a dolny
przy włączonej korekcji winietowania (poziom High).
     Winietowanie oczywiście pojawia się – to w końcu superszerokokątny zoom. Ściemnienie naroży klatki przeszkadzać może głównie w dole zakresu ogniskowych, gdyż wówczas rogi są przy f/2,8 ciemniejsze od centrum kadru aż o 5/3 EV. Gorzej, że winietowanie jest też ostre, czyli ściemnienie gwałtownie narasta w pobliżu rogów klatki. Oba te zjawiska powodują, że winietowanie bardzo łatwo dostrzec na zdjęciach. Za to niespodziewanie łatwo je też usunąć. Nawet nie liczyłem, że sprawę załatwi użycie przysłony f/5,6. Zakładałem, że tak intensywne i ostre ściemnienie będzie wymagało skorzystania co najmniej z f/11-16. A tu miłe zaskoczenie. A jeśli przymknięcie do f/5,6 nadal jest dla nas zbyt silne, to możemy używać f/4 i skorzystać z redukcji winietowania w aparacie (najlepiej ustawienie High). Ale to znowu tylko w Nikonach, bo Canony (czy już o tym nie pisałem?) korygują wady obrazu tylko dla własnych obiektywów. Średnie i dłuższe ogniskowe, przy otwartej przysłonie ściemniają naroża o niemal 1 EV, ale robią to bardzo łagodnie, czyli efekt płynnie narasta od środka klatki. Stąd mało przeszkadza. I choć pełna likwidacja winietowania znowu wymaga użycia f/5,6, to już przy f/4 nie ma czego się czepiać. A jeśli skorzystamy z korekcji winietowania w aparacie, to nawet przy f/2,8 nie dostrzeżemy ściemnienia rogów klatki.

 Dystorsja też najbardziej przeszkadza przy 11 mm. „3,5-procentowa beczka” – to nie brzmi dobrze. Całe szczęście, odkształcenie przebiega klasycznie, bez śladów wąsowatości. Nawet jeśli nie korzystamy z profilu obiektywu, poradzimy sobie z tą wadą bez większych problemów. Przy 15 mm zniekształcenie zmniejsza się do 1,2 %, a przy 20 mm do niezauważanego 0,4 %. Tak wyglądają liczby z testu studyjnego, obok widać efekty zdjęciowe z pleneru.















Pod światło zoom działa lepiej niż się spodziewałem
Tu widzimy efekty przy najkrótszej ogniskowej. 
     Pod światło? Więcej niż dobrze, pomimo że taka optyka łapie każdy, padający z boku promyczek. 20 mm zupełnie bez blików, przy 15 mm tylko słabiutkie, wyłącznie gdy źródło ostrego światła mamy w kadrze, no i mocno przymkniemy przysłonę. A nawet 11 mm nie ma czego się wstydzić. Co prawda ze słońcem w kadrze, przy każdej przysłonie uświadczymy pojedyncze plamki światła, ale marudzić możemy dopiero po przymknięciu przysłony do  f/11.



     W sumie ta Tokina zaprezentowała się bardzo dobrze. Bo nie dość, że to najjaśniejszy superszerokokątny APSowy zoom na rynku, to jeszcze jakości tworzonego obrazu niewiele można zarzucić. Ja sam czepiałbym się tylko ostrości na brzegach klatki dla 11 mm i mocno otwartej przysłony. Poza tym nie mam istotnych uwag. Zwłaszcza przy mocowaniu do Nikonów, bo te lustrzanki bardzo pomagają w ulepszeniu obrazu. Dystrybutor nie przesadził też z ceną, gdyż obiektyw – na początku swej rynkowej drogi – jest do kupienia za niecałe 2400 zł.


Podoba mi się:
+ łatwo korygowalne winietowanie
+ solidność konstrukcji

Nie podoba mi się:

2 komentarze:

  1. Posiadam sławnego, wymienionego poprzednika 11-16 z "krotnoscią bliską zeru" i używam na Canonie. Krotność nie jest problemem, widziały gały co brały, ale wady chromatyczne już tak. Za to obiektyw ten (jak i podejrzewam następca) ma baardzo przyjemną cechę, z której korzystam- kryje pełną klatkę na ogniskowych 15- 16mm! Winietowanie całkiem znośne. Piękny bonus, jak na obiektyw do APS-C.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rzeczywiście, mogłem sprawdzić jak to szkiełko sprawuje się na FF. Z tym że brak winietowania to jedno, ale jest jeszcze kwestia ostrości na brzegach klatki. Tu, podejrzewam, może być gorzej.

      Usuń