„Siódemka”
po raz drugi…
Oczekiwanie
na ten aparat i wyrzekanie Canonowi było przez dłuższy czas ulubionym sportem na
wielu fotograficznych forach. Rzecz niby usprawiedliwiona, bo pierwszego 7D
Canon pokazał jesienią 2009 roku. Ale przecież nie było mowy o „męczącym oczekiwaniu
5 lat na następcę”. Ono miało prawo rozpocząć się dopiero, powiedzmy, po
Photokinie 2012, gdy ZNOWU nie zobaczyliśmy Mk II. Męka nie trwała więc wcale
tak długo. A sam Canon nie bardzo miał motywację i powody do wypuszczania tego
aparatu. Po pierwsze dlatego, że Nikon też się nie śpieszył z następcą konkurencyjnego
D300/s. Po drugie, EOS 7D cały czas nie miał powodu wstydzić się swego korpusu.
Matryca, owszem, nie dostawała 16-, a później 24-megapikselowym APSowym
konkurentkom montowanym w Nikonach, Pentaxach i Sony. Tyle, że nowszy canonowski
przetwornik – 20 Mpx (ten z EOSa 70D), wcale nie błysnął i Canon nadal
pozostawał trochę w tyle, głównie dynamiką, ale też zakresem tonalnym i
zachowaniem przy wysokich czułościach. Ale cóż było robić? Próbować stworzyć
kolejną matrycę, podczas gdy WSZYSCY z utęsknieniem czekają? A może – co za
herezja! – użyć matrycy Sony? Nie, Canon skorzystał ze wspartego dwoma
procesorami DIGIC 6, nieco poprawionego przetwornika z 70D, ale za to błysnął
korpusem. I to jak błysnął!