Zima. Idzie, przyszła, a w każdym razie próbuje przyjść. Nic
dziwnego, że w mediach fotograficznych co i rusz trafiamy na porady jak fotografować
na mrozie i jak w takich warunkach dbać o sprzęt. Podpowiedzi jest mnóstwo, ale
jedna powtarza się jak mantra: gdy aparat wnosimy z mrozu do ciepłego wnętrza,
nie wyciągajmy go z torby przez kilka godzin. Niech się ogrzeje powoli, bo
inaczej cały zarosieje (Word uparcie
poprawia mi na „zaropieje”) i nieszczęście gotowe.
Rada z torbą niewątpliwie jest słuszna. Przy tym jasna,
prosta i zrozumiała dla każdego. Lecz jednocześnie asekuracyjna i – rzekłbym –
idiotoodporna. Coś jak zalecenie przejeżdżania danego zakrętu z prędkością 10
km/h, bo wtedy pokonamy go nawet przy gołoledzi, na łysych oponach letnich i
pisząc jednocześnie SMSa. Jednak wystarczy minimum wiedzy, umiejętności i
starań, by ten zakręt robić sześćdziesiątką i to całkiem bezpiecznie.
Jak więc postępować, by zmrożony aparat ogrzać w analogiczne
„sześćdziesiąt minut na godzinę”, a nawet szybciej?